Piątego marca roku pańskiego 2018 dzwoni w dyżurce TOPR telefon. Turysta utknął dwieście metrów pod Zawratem od strony Doliny Pięciu Stawów. W twardym terenie nie może się ruszyć ani w górę, ani w dół. Potrzebuje pomocy. Ratownicy proponują, żeby wybił sobie nogą stopnie. Nie da rady. Śnieg, podczas rozmowy telefonicznej, w zaskakująco szybkim tempie przeobraził się i jest na to zbyt sypki. Nic dziwnego, nie od dzisiaj wiemy, że warunki w górach mogą zmienić się diametralnie.

Zakończenia historii pewnie wszyscy się domyślają. Wysłany na pomoc ratownik dociera pod Zawrat i znajduje poszkodowanego mężczyznę. Ten nie ma raków, natomiast uzbrojony jest ...w siekierę.

W Tatrach, bardziej niż gdziekolwiek na świecie, obowiązuje zasada: niczemu się nie dziwić! Jeśli będziesz się zastanawiać nad każdym dziwactwem i nielogicznością ludzkiego zachowania, nigdy nie dojdziesz szosą do Morskiego Oka. Tym razem, mimo wszystko, narzucało się pytanie: po co do jasnej cholery brać siekierę na Zawrat?

Spekulować można w nieskończoność. Czy to jakiś wyjątkowo krwiożerczy kłusownik, czy może zbiegły bohater serialu "Zabójcze Umysły"?

Odpowiedź jest zapewne prozaiczna: każdy orze jak może.

Zawrat

Nie masz czekana, a koniecznie chcesz zdobyć zimą Zawrat? Bierzesz kilof, widły, kopię, włócznię, oszczep, spisę, halabardę, naginatę, maczetę (jeśli jesteś z Krakowa), berdysz, trójząb, czy co tam leży w domu, a chociaż trochę przypomina czekan.

Jest to do pewnego stopnia godna podziwu kreatywność i odporność na atakujące nas zewsząd reklamy firm outdoorowych przekonujące, że bez pełnego nowego, specjalistycznego sprzętu nie ma co wychodzić nawet po bułki. Takich samoróbek – uprzęży, lonży do via ferraty spotykam jeszcze całkiem sporo na szlakach.

Mam swoją koncepcję dotyczącą tatrzańskiej Siekierezady. Ani lepszą, ani gorszą. Ma natomiast ten plus, że jest moja. Żeby cieszyć się polskimi Tatrami w samotności i spokoju trzeba się dobrze nakombinować. Nie jest to może bardzo trudne gdzieś na niewybitnych lesistych kopkach, na Furkasce, Parzątczaku, Diablińcu czy w środku łanu kosówki. Na znakowanych szlakach jest to bardzo trudne.

Kiedyś w liceum mieliśmy na to z kolegą Przemkiem patent. Na Orlą Perć zawsze braliśmy ze sobą do plecaka pacynki. Przemek pluszową świnię, a ja obrzydliwego królika, którego na wycieczkę pożyczałem od mojego psa. Na popasie na Świnicy, Zawracie, Kozim czy Granatach zakładaliśmy pacynki na ręce i rozmawialiśmy nimi używając głupich głosów i udając brzuchomówców. Świnka opowiadała o trudnościach drogi i proponowała gorącej herbaty z cytryną, Królik opisywał panoramę.

Kiedy dochodzisz na Świnicę i z każdej strony otaczają cię przepaście, ostatnia rzecz o jakiej marzysz, to usiąść obok świrusa gadającego z pacynką. Turyści na ogół stali chwilę w konsternacji i szli dalej, a my mieliśmy wierzchołek Świnicy tylko dla siebie. Zawsze działało.

Może po to była ta siekiera? Żeby wyrąbać sobie troszkę przestrzeni osobistej? Wywalczyć sobie nieco intymności w Tatrach? W sumie to rozumiem tego gościa.

Ratownik sprowadził faceta do schroniska w Pięciu Stawach. Na wszelki wypadek siekierę skonfiskował. No i pech! Pacynki zawsze najbardziej przydawały nam się właśnie w schronisku. Nam zawsze udawało się wywalczyć stolik dla siebie. Jak tylko ludzie widzieli gości z pacynkami natychmiast dopadała ich chęć przewietrzenia i urządzenia pikniku na werandzie.

Mimo coraz większej popularności turystyki zimowej i skiturów na szlakach zimą nie jest jeszcze tak źle. Gość z pewnością znalazłby gdzieś na Zawracie miejsce dla siebie. Dopiero w schroniskach zaczyna się mały sajgon. Jakby lepiej to rozegrał i nie dał sobie skonfiskować siekiery, kto wie: może wywalczył by sobie miejsce przy stole i pomidorową bez kolejki?

Hubert Jarzębowski