W młodości najbardziej lubiłem tatrzański październik. Słońce jest już wtedy niżej, świeci pod barwowo cieplejszym kątem, a tatrzańska przyroda powoli mości sobie przytulisko na swój zimowy sen. Nawet przepaściste urwiska wyglądały bardziej przyjaźnie i swojsko, dla nas - zwykłych turystów.

Nikt z nas nie myślał o pokonywaniu ścian, czy trudniejszych wspinaczkach, ważniejsze były wejścia widokowe i napawanie się urokiem gór. Wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych, wszystko wydawało się inne i prawie wszystko było inne. Nawet góry ociupinkę się od tamtych lat zmieniły. Jednak tylko ociupinkę. Góry żyją znaczniej wolniej niż ludzie. Jedno, co z pewnością zmieniło się w sposób widoczny, to pogoda. W tamtych latach była bardziej stabilna i przewidywalna. Nie było Internetu ani prognoz cyfrowych, ale wtedy pogoda miała nawet swoje reguły, które prawie zawsze się sprawdzały. Jedną z nich była zasada, że jeśli na początku września spadnie dwu-trzydniowy śnieg, to po jego zniknięciu, nastaną dwa - trzy tygodnie murowanej pogody. W tamtych latach ta reguła sprawdzała sie prawie niezawodnie, co więcej, można było oczekiwać tego, na co czekałem najbardziej - kilku dni rewelacyjnej pogody w październiku. Nie wiem, jak jest teraz, może coś z tych niepisanych reguł pozostało, ale wyraźnie widzę, że prawdziwie pogodnych dni późną jesienią jest coraz mniej, a październikowa aura, nawet w pełnym słońcu, była wtedy chłodniejsza. Tylko - parafrazując – „światłość w październiku” pozostawała i nadal pozostaje taka sama. Światło ciepłe, nostalgiczne, przy wcześniej zapadającym zmierzchu, dłużej podkreśla pomarańczowo-czerwonawy koloryt wysoko rosnących roślin porastających strzeliste turnie, a Czerwone Wierchy naprawdę są czerwone. Wtedy też można było godzinami wędrować samotnie granią czy grzbietem i nie spotkać żywej duszy, a w środku tygodnia, w schroniskach nie było problemu z noclegiem. Nie sposób było się oprzeć takiemu klimatowi i takiej kolorystyce gór.

Mieliśmy skromne ambicje i skromny sprzęt, a na cały, niekiedy dwutygodniowy wyjazd, musiała wystarczyć jedna rolka filmu, czyli trzydzieści sześć kadrów na przeźrocza, marki Orwo Chrom, na ogół zdobytego „spod lady”, czyli po znajomości. No i nieodłączne, wielkie ryzyko, czy po powrocie do domu zakład fotograficzny nie popsuje zdjęć przez niewłaściwe wywołanie kliszy, co niestety dość często się zdarzało. Czarno-białe zdjęcia wywoływało się samemu, co eliminowało takie ryzyko, ale w drugim aparacie zawsze rolka slajdów Orwo czekała na swoją rolę. Bo tylko ta technika pozwalała utrwalić efemeryczną, nieuchwytną paletę barw październikowych Tatr.

Po czterdziestu latach, nawet dobrze wywołane klisze wyglądają staro i mizernie. Przy dzisiejszych zdjęciach cyfrowych, w ogóle się nie potrafią obronić. Mają jednak w sobie coś, czego nie zastąpi najlepsza technika - pamięć ducha tamtych lat, kiedy wszystko było troszkę inne. A może to tylko my byliśmy młodsi…

Michał Pyka
Zdjęcia: Michał Pyka i Adam Kwolek

 

fot. Adam Kwolek

fot. Michał Pyka

fot. Michał Pyka

 

fot. Michał Pyka

fot. Michał Pyka

fot. Michał Pyka

 

fot. Michał Pyka

fot. Michał Pyka

fot. Adam Kwolek

fot. Michał Pyka

fot. Michał Pyka

fot. Michał Pyka