Każdy, kto wybiera się do Rumunii powinien wziąć pod uwagę, że zaledwie trzydzieści procent terytorium tego kraju zajmują niziny. Pozostały obszar to pasma i masywy górskie przeplatane imponującymi wyżynami. Tereny te, stanowią raj dla poszukiwaczy wytchnienia od hałasu i pędu aglomeracji.

Obszarów do pieszych wędrówek jest tak wiele, że podejmując kryteria wyboru trasy należy przede wszystkim ustalić wytyczne spełniające nasze predyspozycje.

Podstawowym założeniem naszej wyprawy było to, aby w maksymalnie krótkim czasie, móc zrobić jak najdłuższy dystans po górach z ściśle okrojonym budżetem. Na cel naszej wędrówki obraliśmy przejście z zachodu na wschód pasma Gór Fogarskich, ze zdobyciem najwyższego szczytu całej Rumunii - Moldoveanu. Czasu mieliśmy naprawdę niewiele, bo na całą wyprawę mogliśmy przeznaczyć tylko długi weekend w czerwcu (Boże Ciało). Stałym składem, czyli mój ojciec Tomek, Karol, Damian, Tomek oraz ja wyjeżdżamy w środę po pracy. Zbiórka pod moim domem o dwudziestej i tu napotykamy pierwszy problem. Okazuje się, że świeżo zakupiona nawigacja nie posiada wgranych map Europy. Mamy do zrobienia w jedną tylko stronę ponad 1200 km, wobec tego na podstawie samego atlasu trasy nie zrobimy. Obdzwaniamy wszystkich znajomych i nawigacja się znajduje. Z godzinnym poślizgiem wyjeżdżamy w długo oczekiwaną podróż. Granicę ze Słowacją przekraczamy w Łysej Polanie. Drogami w bardzo dobrym stanie docieramy na Węgry, gdzie z powodu braku obwodnic, wjeżdżać musimy do większości napotkanych miast i wsi. Na granicy węgiersko-rumuńskiej wymieniamy euro na rumuńskie leje (na stacjach benzynowych na terytorium każdego z przejeżdżanych państw zakupywaliśmy obowiązkowe winiety). Do bazy wypadowej w Sebedu de Sus docieramy następnego dnia przed szesnastą. Ku naszej rozpaczy Fogarasze witają nas deszczem. Z przypadkowo wybranym gospodarzem udaje nam się porozumieć w kwestii pozostawienia na podwórku auta. Człowiek wydaje się być lekko ,,procentowy”, wobec czego na wszelki wypadek wymieniamy się numerami telefonów i robimy kilka wspólnych fotek na tle auta i posesji. Zakładamy plecaki ważące po piętnaście kilogramów każdy i startujemy. Niestety w dalszym ciągu z poślizgiem czasowym i deszczem. Niestety krętej i górzystej drogi przez Rumunię nie dało się nam nadrobić.
Napieramy w górę. Trasa prowadzi wąską ścieżką przez gęsty las. Mając na uwadze fakt najdłuższych dni w roku, liczymy na zdobycie przed zachodem słońca grani i dojście do jeziora Avrig, gdzie rozbijemy pierwszy biwak. Maszerujemy zaledwie dwie godziny a ja czuję, że w butach przelewa się woda. Jak się później okazało buty wyschły dopiero w Polsce. Deszcz przestaje padać, ale nadal jest mokro i ślisko.

fogarasze1 s
Początek wędrówki (fot. S. Rapczuk)

Trasa bez przerwy pnie się ku górze, gdzie po trzech godzinach intensywnego marszu docieramy do pierwszego i jedynego na naszej trasie schroniska (Cabana Suru). Stefano będący jedyną obecną tu osobą, prędko przystąpił do sprzątania posadzki z przekonaniem, że będziemy nocować. Szybko dajemy znać o naszym planie dalszej wędrówki, na co sympatyczny człowiek wyjmuje buteleczkę trzylitrowego chmielu i rozlewa. Zimne piwko szybko daje orzeźwienie po wyczerpującej wspinaczce. Chwile jeszcze rozmawiamy, żartujemy i ruszamy dalej. Zaskoczeniem okazuje się fakt, iż mamy kolejną godzinę w plecy. Do czasu lokalnego w Rumunii należy, bowiem dodać godzinę. Dalszy etap trasy staje się znacznie bardziej stromy i choć grań jest w zasięgu naszego wzroku, to ku naszemu przerażeniu na trasie napotykamy pierwsze psy pasterskie. Podbiegając do nas, robią naprawdę sporo hałasu. Serce zaczyna mi mocniej bić i przez moment wahamy się. Iść dalej, zatrzymać się, przyspieszyć? Psy jednak pomimo dużej agresji trzymają dystans. Przez pół godziny towarzyszą nam, ostro podkreślając brak możliwości przypadkowego zejścia z trasy na ich terytorium. Ściskając w dłoniach przygotowane na wszelki wypadek petardy, przyspieszamy kroku. Plecy i kark od ciężkich plecaków dają znać o sobie, jednak brak deszczu i przedzierający się zachód słońca za naszymi plecami rekompensuje wszystko. Docieramy wreszcie do przełęczy Saua Surului sięgającej 2113 mnpm. Jest już ciemno, więc postanawiamy rozbić obóz. Przystępujemy do rozkładania namiotów i próbujemy rozpalić ognisko. Robi się coraz zimniej. Powoli zaczynamy trząść się z zimna a na wskrzeszenie ognia nie możemy liczyć. Jest zbyt mokro. Kiełbasa wniesiona do góry zostaje przez nas skonsumowana na zimno. Bagaże na wypadek pojawienia się zbłąkanych niedźwiedzi, zostawiamy przed namiotami. Pojawiasię coraz silniejszy wiatr z deszczem. Noc spędzamy w namiotach, które nad ranem w skutek ulewy przemakają (impregnowana membrana 3000).

Po ustaniu deszczu, zwijamy przemoczone namioty, wilgotne śpiwory i nakładamy lodowate buty. Ból niesamowity. Bez śniadania ruszamy w trasę. Wiatr i niska temperatura sprawiają, że wypatrujemy odpowiedniego miejsca na rozłożenie kuchenek i przygotowanie czegoś ciepłego do picia. Po godzinie marszu udaje nam się schronić przy sporym kamieniu, gdzie od gorącej kawy, zdrętwiałe dłonie i stopy odzyskują krążenie. Po krótkiej regeneracji, kroczymy głównym szlakiem w kształcie kwadratu z czerwoną, pionową linią. Docieramy do jeziora Avrig, gdzie początkowo zakładaliśmy rozbicie naszego pierwszego biwaku. Pomimo gęstej mgły i zalegającego miejscami białego śniegu, co jakiś czas jezioro odkrywa nam się w całej okazałości. Przy tak fascynującej scenerii, pomimo bardzo dużego chłodu, ogarniamy poranną toaletę i czerpiemy zapasy wody zdatnej do picia. Dalsza wędrówka wymaga od nas licznych podejść, co sprawia, że organizmy dobrze rozgrzewamy. Zdobywając szczyt Scara o wysokości 2306 m, ku naszej radości z za chmur wychodzi słońce. Robi się naprawdę przyjemnie a panorama ukazująca się przed oczami, wprowadza w zachwyt. Po zajściu do przełęczy napotykamy w zupełnie idealnym stanie, blaszany schron. Staje się on okazją do odpoczynku od wiatru i możliwością przygotowania wrzątku na liofilizjaty. Dodatkową atrakcją staje się grzane piwko, które przygotowujemy na naszych kuchenkach. Po niedługim odpoczynku wyruszamy na bezludne tereny z perspektywą zdobycia w dniu dzisiejszym jeszcze czterech pokaźnych szczytów i trudnego technicznie szlaku, porównywalnego na internetowych forach z Orlą Percią. Godzina marszu w słońcu sprawia, że narzucone tempo jest coraz szybsze. Świadomość, iż na przemoczone namioty liczyć nie powinniśmy sprawia, że zakładamy dojście do jeziora Caltun, gdzie według mapy powinien znajdować się schron. Plany niestety weryfikują warunki pogodowe i zalegający śnieg. Co pewien czas pada lodowaty deszcz a szlak prowadzi mocno poszarpaną granią. Wprawdzie łańcuchy i stalowe liny okazują się być w niektórych momentach wybawieniem, jednak silny wiatr i asekuracje zalegające pod zlodowaciałym śniegiem sprawiają, że utrzymanie równowagi dość często wymaga niezwykłej koncentracji. Ciężkie i wielkie plecaki utrudniają wędrówkę. Ich zdjęcie jednak wykluczamy, nawet w najwęższych fragmentach. Z powodu sporych przepaści, szansa ich utraty w wyniku osunięcia w poniższą otchłań, jest bardzo prawdopodobna.

Wspinaczka we mgle (fot. S. Rapczuk)
Wspinaczka we mgle (fot. S. Rapczuk)

Ciągła wspinaczka po pionowy skałach oraz przedzieranie się w dół między skalnymi ścianami powoduje, że Damian w którymś momencie utyka w skalnej szczelinie. Przyblokowany plecak, na którym wisi kolega, felernie zaklinował się między skałami. Usiłujemy asekurować się wzajemnie i pomóc Damianowi wyjść z uwięzi. Po wypróbowaniu kilku wariantów zostaje on uwolniony. Fakt, iż posiada z nas wszystkich gabarytowo największy plecak zaważył o tym, że to właśnie jemu przytrafiła się ta niefortunna sytuacja. Po tym zdarzeniu jeszcze intensywniej podkręcamy ostrożność i porozrzucani na skalnych półkach robimy krótki postój. Bakalie regenerują w nas siły a w tak urokliwej scenerii żadne inne przysmaki spożywane wcześniej na nizinach, nie mogą się równać. Gdy dochodzimy do przełęczy Cleopatrei za plecami zostawiamy cały łańcuch poszarpanej grani. Przed nami podejście na szczyt, Negoiu, które początkowo ma charakter trawersu. Co pewien czas przechodzimy po twardym i nieuczęszczanym śniegu, w którym dość łatwo żłobimy miejsce pod stopy. Sporo nachylone zbocze oraz luźno porozrzucane głazy na śniegu, przymuszają nas do dużej ostrożności. Trasę mimo wszystko, pokonujemy skrupulatnie w przeświadczeniu, że za szczytem znajdziemy nasz nocleg. Pól śnieżnych jest coraz więcej a ich trawersowanie rozciąga się na odległości kilkudziesięciu metrów. W pewnym momencie przyklejeni do stromego, ośnieżonego zbocza uświadamiamy sobie, że zlodowaciały śnieg pokrywa całe podejście na szczyt. Usiłujemy ustalić trasę jednak mimo wszelkich starań, nigdzie nie możemy wypatrzeć oznaczeń szlaku. Najprostsza wspinaczka ku górze okazuje się być nierealna ze względu na brak raków i czekana. Razem z Tomkiem jesteśmy pewni, że wierzchołek szczytu jest tuż przed nami, wobec czego spróbujemy wyznaczyć trasą lekkim trawersem. Pozostała część ekipy wyraziła zdecydowany sprzeciw tej inicjatywie i sugeruje powrót do przełęczy. Następuje zagorzała dyskusja i po przegłosowaniu pada nietrafna decyzja o powrocie do przełęczy i trawersowaniu szczytu od północnej strony, przez żleb Ciobanului. Razem z Tomkiem podczas powrotnej drogi, jestem rozczarowany decyzją pozostałych. Po drodze usiłujemy przekonań ekipę, iż na wybrany wariant stracimy minimum trzy godziny i w dodatku z dużym prawdopodobieństwem może okazać się znacznie trudniej. Mimo wszelkich starań docieramy do trawersu, który już na samym początku przedstawia się groźniej niż zakładano. Szczeliny w śniegu sięgające kilku metrów głębokości, uświadamiają grupie nietrafnie podjętą decyzję. Niestety czasu na kolejny powrót jest już zbyt mało i pozostaje nam zmierzyć się z trasą, która w początkowej części wymaga od nas wręcz czołgania. Po przedostaniu się przez lodowo, skalny labirynt, docieramy do gołoborza, po którym schodzimy do kolejnego ośnieżonego zbocza. Przez żleb Ciobanului wspinamy się po łańcuchach do góry. Co chwilę osuwają się skały, nabierające w krótkim czasie nieprawdopodobnych prędkości. Zachowujemy szczególną ostrożność, jednak grząski grunt i ciężkie plecaki negatywnie oddziaływają na naszą równowagę. W świetle spadających kamieni, świadomość zsunięcia i polecenia w dół, przestała być tak istotna jak wypatrywanie odłamków skalnych. Mijamy wreszcie żleb i wędrujemy zboczem Negoiu. Szlakiem oznaczonym czerwonym krzyżem, szybkim tempem kroczymy w kierunku głównego szlaku Fogaraszy. Nagle zaczyna się ulewa. Przykucamy pod napotkanym kamieniem i czekamy, aż przejdzie. Deszcz pojawił się tak nagle, że z pewnością zaraz przejdzie – pocieszamy się wzajemnie. Niestety po dziesięciu minutach ślęczenia przy kamieniu zaczynamy marznąć. Ubieramy czołówki i decydujemy się iść dalej. Na wysokości ponad 2100 metrów, przy widoczności sięgającej do kilkunastu metrów przedzieramy się przez ośnieżone zbocza. Lodowaty deszcz, przy silnym wietrze, zamarza na naszych plecakach. Dłonie w przemoczonych rękawicach zaczynają drętwieć. W butach zbiera się śnieg i lód. Wszyscy myślimy wyłącznie o blaszanym bunkrze, w którym planowaliśmy nocleg. Rozłożenie, bowiem mokrych namiotów w tak trudnych warunkach nie wchodziło w rachubę. Kiedy przekraczamy kolejny śnieżny jęzor, w pobliżu nie możemy odnaleźć oznaczeń szlaku. Zaczyna się problem.

Początkowo każdy z nas szuka indywidualnie, ale bez skutecznie. Ośnieżone zbocze, które przekroczyliśmy jest kilkudziesięciometrowej szerokości a jego długość i dolna granica, z powodu kiepskiej widoczności, nie do wyczucia. Robi się dość groźnie a do tego jeszcze ten deszcz. Intensywne poszukiwania okazują się fiaskiem. Mając świadomość przebywania w najtrudniejszym i zarazem najniebezpieczniejszym fragmencie Gór Fogarskich, postanawiam zespołowo odnaleźć trasę. Jeden zostaje w punkcie ostatniego oznaczenia, natomiast czworo z nas udaje się w kilkumetrowych odległościach od siebie w kierunku południowym. Wypatrując dokładnie wystających kamieni, podobną czynność wykonujemy w kierunku wschodnim. Po pewnym czasie słychać radość i krzyk. Jest szlak! Entuzjazm i zgromadzona adrenalina powodują, że dalszą trasę, pomimo wyziębienia i przemoczenia, robimy w szybkim tempie. Kiedy docieramy do skrzyżowania z kierunkiem na Strunga Dracului zaczynam wypatrywać schronu. W tym czasie padający deszcz zamienia się w intensywny śnieg. Od białych płatków jest tak blado, że widoczność ogranicza się do kilku metrów. Nagle z prawej strony dostrzegam taflę wody. To z pewnością jezioro Caltun, przy którym powinien znajdować się schron. Kiedy w końcu udaje nam się dostać do środka, dochodzi północ. Wszystką przemoczoną odzież zmieniamy i organizujemy kolację. W nocy temperatura spada poniżej zera. Jest tak zimno, że pomimo faktu, iż słyszymy jak coś wyjada z opakowań nasze bakalie, nikt nie reaguje. Rano po włożeniu na stopy przymarzniętych butów, otwieramy drzwi i wszędzie widzimy świeży śnieg. Iście zimowy klimat.

Po zjedzeniu śniadania, opuszczamy zbawienny schron. Jego obskurny i wstrętny stan, przepełniony myszami i dziwną wonią zagrzybienia, w niczym nie przeszkodził, aby bezpiecznie przetrwać noc. Przemarznięci zaczynamy kolejny dzień wędrówki. Na szczęście, ciekawa trasa prowadzi w kierunku szczytu Laitel (2390 m), co gwarantuje dobrą rozgrzewkę, natomiast świeży śnieg w błyskawicznym tempie topnieje. Kroczymy w kierunku trasy fogarskiej stanowiącej wizytówkę całej Rumunii. Po drodze odzyskujemy zasięg w telefonach. Robimy przerwę. Dwa dni braku zasięgu powoduje, że rozmowy telefoniczne z żonami i dziećmi przedłużają się. Niestety dłonie od trzymania telefonów drętwieją z zimna i konwersacje powoli kończymy zapewniając, że u nas wszystko w porządku i mamy piękną pogodę - bynajmniej w danej chwili nie pada. Kolejne szczyty z wysokościami dochodzącymi do 2400 m zdobywamy we mgle. Chwilami jednak przebłyski zdumiewających krajobrazów wprowadzają w zachwyt. Przed wejściem na Lezerului z wysokością 2417 m, tuż nad tunelem trasy łączącej Siedmiogród z Wołoszczyzną robimy kolejną przerwę. Tym razem fotografujemy drogę, która przez większą część roku z powodu panujących wyjątkowo trudnych warunków, jest zamykana. Po zdobyciu szczytu schodzimy do jeziora Capra (2249m), gdzie uzupełniamy zapasy wody. Podczas napełniania butelek, kładę plecak na kamieniu przy potoku. W niespostrzeżonej chwili dostrzegam, jak mój bagaż z całą jego zawartością płynie potokiem w dół. Przerażony widokiem biegnę za nim, próbując go wydostać. Plecak zatrzymuje się, ja jednak nie mogę go poderwać ku górze. Paski zaklinowały się gdzieś pomiędzy kamieniami. Jestem wściekły. Kiedy wyjmuję ekwipunek na brzeg woda sączy się z niego. Mam przechlapane. Brak suchego śpiwora może okazać się w nocy porażką. Większość rzeczy zabezpieczyłem wcześniej w hermetyczne worki, przystępuję, więc do oceny strat. W tym czasie moja ekipa przygotowuje żywność liofilizjowaną. Po ogarnięciu problemu, straszliwie marznę, podobnie jak reszta, szybko zjadam na wpół przygotowany posiłek i ruszamy w trasę. Obchodzimy jezioro Capra, które przy pięknej pogodzie stanowiłoby rewelacyjne miejsce do biwakowania przez kilka dni. Krajobrazy robią wrażenie. W tym też rejonie napotykamy pierwszych ludzi na szlaku. ,,Hotelowe” schroniska przy poniższym jeziorze Balea wpływają na ruch turystyczny w tej części Fogaraszy. Wiele osób wybiera owe miejsce, jako bazę wypadową do jednodniowych trekkingów. My jednak założyliśmy codzienne nocowanie w górach, więc kroczymy do schronu Fereastra. Zaczyna padać śnieg z deszczem. Do schronu mamy około dwóch godzin marszu. Fragmenty trasy z zalegającym śniegiem spowalniają tempo. Deszcz traci na intensywności a naszym oczom ukazują się fantastyczne panoramy. Dochodzimy do charakterystycznego otworu w skale skąd odbijamy z głównego szlaku w dół do wypatrywanego schronu. Dziś dotarliśmy na nocleg za dnia. Blaszany schron wprawia nas w zachwyt. Jest dość nowy, stary natomiast stoi obok i najwidoczniej służy wielu osobom za śmietnik. Ten zaś jest sporych gabarytów z dwunastoma pryczami i pokaźną przestrzenią. Posiada okno (świetlik) a największym zaskoczeniem staje się łańcuch lampek na suficie, podłączony do akumulatora. Ja w pierwszej kolejności wyjmuję śpiwór chcąc go obejrzeć. Okazuje się, że tylko jego część jest mokra, więc ją wykręcam z wody. Chłopaki proponują mi suchą odzież do spania. Przygotowując jednak posiłki, wykorzystuję kisiel w blaszanym kubku, jako żelazko. Prasuję intensywnie śpiwór i karimatę sprawiając, iż woda paruje niczym z żelazka parowego. Posługuję się patentem, także w stosunku do wkładek z butów. Będzie dobrze. Przed wejściem do śpiwora, zawijam się dodatkowo w ręcznik i próbujemy spać. Niestety silny wiatr dudni w bunkier a żelazna konstrukcja trzeszczy i skrzypi jak by miała zostać wyrwana z ziemi. Przeciąg ze szczelin przenika nas wszystkich chłodem. Zwinięci w pozycje embrionalne trzęsiemy się z zimna. Jak marznie prawa strona, przekręcamy się na lewą i tak do rana. Jedyna nadzieja w tym wietrze, to możliwość zmiany frontu atmosferycznego. Zważając mimo wszystko na rewelacyjny schron, wszystkim towarzyszy dobry humor. Przekłada się to na opowiadane w nocy kawały i zabawne historie.

O wschodzie słońca przygotowujemy się do dalszej wędrówki. Po porannej toalecie i śniadaniu, podziwiamy przez chwilę niesamowite widoki. Nad nami kłębią się gęste chmury. Doliny mimo wszystko pozostaję w blasku słońca. Rodzi się nadzieja na poprawę pogody. Początkowo przez piętnaście minut podchodzimy do głównego szlaku. Wpływa to korzystnie na rozgrzanie organizmów. Kiedy docieramy na grań, po północnej stronie rozpościera się niezwykły krajobraz innego świata. Potężne zbocza ośnieżonych na kilkaset metrów wierchów całkowicie wykluczają letnią porę roku. Krajobraz przypominający Dolinę Pięciu Stawów ze zbocza Świnicy w zimowej aurze, wprowadza nas w melancholijny nastrój. Przed nami jednak, jeden z trudniejszych fragmentów owych gór. ,,La trei pasi de moarte” (Trzy kroki od śmierci), to początkowo mocno przesadzona nazwa trasy. Szlak, bowiem naszpikowany jest licznymi łańcuchami i linami. Przekonanie o powadze sytuacji, wprowadzają dopiero licznie porozmieszczane krzyże i tabliczki upamiętniające poległych wspinaczy. Gdy wkraczamy w sam środek trasy, dostrzegamy, iż nazwa została użyta nie bez przyczyny. Wąskie przejścia z niebywale głębokimi przepaściami robią wrażenie. Zważając na śliskie i grząskie kamienie, pewne fragmenty tej drogi wymagają od nas przemyślenia. Noszony bagaż potęguje niebezpieczeństwo a uszkodzone liny szarpią rękawice. Choć wiszą nad nami ciemne i ciężkie chmury, aura jest przychylna i powstrzymuje się od opadów, które podczas minusowej temperatury, znacznie utrudniłyby nam wędrówkę. Nim zdobywamy prawie dwu i pół tysięczny wierzchołek Mircii musimy wpierw trawersować prawie identycznej wysokości Arpasu Mare (2469 m). Kroczymy tym samym, bardzo ciekawym widokowo fragmentem trasy. Z wąskiej ścieżki, ze wszystkich stron rozpościerają się wspaniałe widoki na bezkresne doliny.

fogarasze2 s
W drodze na szczyt (fot. S. Rapczuk)

Samo podejście na szczyt jest dość strome i długie. Jego zbocze zaś, porośnięte skutą w lodzie trawą. Przeraźliwie marzniemy. Wieje mroźny i mocny wiatr, który zmusza nas, co pewien czas, do zatrzymania i rozgrzania dłoni. Dwóch moich kompanów, w jednej chwili, dostaje krwotoku z nosa. Oznaki skrajnego wyczerpania organizmów dają znać o sobie. Chusteczkami higienicznymi szybko tamują nieprzyjemną dolegliwość i piją większą dawkę magicznej mieszanki multiwitaminy i elektrolitów. Gdy przechodzimy na drugą stronę szczytu dostrzegamy u dołu niewielkie, zamarznięte jezioro Podu Giurgiului. Zejście do niego to trzystumetrowa deniwelacja po skalnym rumowisku. W tym miejscu planowaliśmy uzupełnić wodę. Zamarznięty akwen wyklucza to jednak. Pewnymi zapasami jeszcze dysponujemy, więc spokojnie idziemy dalej. Mijając jeziorko, momentalnie zostawiamy za naszymi plecami zimowy klimat, pełen śniegu i lodu. Dalsza część trasy, aż do zbocza Moldoveanu to w pewnym sensie przejście w cieplejszą porę roku. Trasa jest dość przyjemna i gdyby nie bagaż na plecach to o żadnym innym większym utrudnieniu mówić nie można. Dochodząc do przełęczy Podragului, zrzucamy uciążliwe plecaki i robimy krótki postój. Choć na naszej ścieżce nie zalega już śnieg, to poniżej, przy jeziorach i przyległego do nich schroniska Podragu, białego puchu jest mnóstwo. Słońce przebija się zza chmur i robi się naprawdę przyjemnie. Kroczymy percią, trawersując, co pewien czas południowe zbocza napotykanych wierzchołków. Przed nami widoczny jest już dach Rumunii. Góra wydaje się być na wyciągnięcie ręki, jednak dojście do szlaku prowadzącego na jej szczyt zajmuje jeszcze dobrą godzinę. Im bliżej podchodzimy najwyższego szczytu, tym bardziej wydaje się on nam potężny i stromy. Z lewej strony grani, którą kroczymy, mijamy jeszcze dwie niezwykłe doliny Tarata i Gardomanu, których wschodnie zbocza są pełne fioletowo, różowych kwiatów, tworzących kilometrowe dywany. Dochodząc do przełęczy Orzanelei, rozpoczynamy wspinaczkę na Vistea Mare (2527 m). Podejście jest długie i nużące a poprowadzona serpentyna, pełna luźnych kamieni. Szczyt, co pewien czas przykrywany jest przez chmury, jednak wiatr szybko je przemieszcza. Gdy jesteśmy już na szczycie, po łańcuchach schodzimy ku dołowi by móc dotrzeć do dość niebezpiecznego fragmentu. Całkowicie ośnieżoną i wąską na trzydzieści centymetrów granią, pozbawioną jakichkolwiek łańcuchów i poręczówek, każdy z nas przedostaje się na drugą stronę, gdzie chwytamy się skalnej ściany. Dalej przy wsparciu łańcuchów wspinamy się ku górze i wychodzimy na perć prowadzącą wprost ku najwyższemu miejscu w całej Rumunii, Moldoveanu (2544 m).

fogarasze3 s
Tuż przed najwyższym szczytem Rumunii (fot. S. Rapczuk)

Zdobywamy szczyt. Nie jesteśmy jednak na nim sami. Razem z nami weszła także ekipa z Ukrainy, która na widok rozwijanej przez nas polskiej flagi, krzyczy z radości, witając się. W dobie panującego na ich terytorium konfliktu, wyrażane dla nas uznanie jest dość podniosłe. Ukraińcy poklepując nas po plecach, rozwieszają własną flagę i proszą o wspólną fotografię. ,,Spotkanie na szczycie” odbywa się w niecodziennej scenerii, przepełnionej wspaniałymi widokami i entuzjazmem na twarzach. Gdy Ukraińcy żegnają się z nami i rozpoczynają zejście w dół, my zostajemy jeszcze przez pewien czas, by kontemplować krajobraz. Po dłuższym pobycie na szczycie, nasze organizmy wychładzają się, dlatego też, powoli udajemy się w dół. Kiedy ponownie docieramy na szczyt Vistea Mare wybieramy zachodnie zbocze, by móc zejść do Portita Vistei. Droga jest bardzo stroma i prowadzi po skałach. Wiatr po tej stronie góry ustaje, więc na wysokości 2310 metrach rozkładamy nasze kuchenki i przygotowujemy kawę. Zjadamy bakalie, batony i rozpoczynamy wędrówkę w dół Fogaraszy. Skalnym rumowiskiem schodzimy do doliny Vistea Mare.

Widok na dolinę Vistea Mare (fot. S. Rapczuk)
Widok na dolinę Vistea Mare (fot. S. Rapczuk)

Zejście jest długie i męczące. Im niżej, tym robi się coraz cieplej. Słońce grzeje nas w spuchnięte od wiatru i mrozu twarze. Robi się nużąco a rumowisko sprawia wrażenie nieskończoności. Gdy jednak docieramy do doliny i usiłujemy przedrzeć się rzez spore stado owiec, pojawiają się psy pasterskie. Adrenalina pobudza nas a świadomość, iż nasze petardy hukowe są mokre i nieprzydatne sprawia, że idziemy znacznie szybciej. Gdy już przechodzimy przez stado, psy tylko szczekają i obserwują nasze ruchy. Szybko mijamy owe towarzystwo by móc wkroczyć w kolejne. Dziesiątki pasących się krów są znacznie mniej zainteresowane naszym towarzystwem. Przedzieramy się, więc przez porośnięty chaszczami, czerwony szlak w kształcie trójkąta. Droga dłuży nam się w bezmiarze traw sięgających ramion. Do najbliższego miasta Victoria jest jeszcze sporo drogi, dlatego też robimy postój by zaczerpnąć wody. Napełniamy butelki w potoku, który towarzyszy nam już do samego miasta. Przechodząc liczne mostki i kładki, potok zamienia się w rwącą i głęboką rzekę, wylewającą pewnymi fragmentami na naszą ścieżkę. Idąc w błocie i gęstej roślinności nasza ścieżka wchodzi w las. Kolejny raz zatrzymujemy się by zdjąć z siebie niepotrzebną odzież. Po prawej stronie mijamy wydzierający się ze skał wodospad, którego wody wpływają do towarzyszącej nam rzeki. Na trasie napotykamy nowy i bardzo duży schron. Jego kształt przypomina kopułę a we wnętrzu na dwóch poziomach w kręgu znajdują się prycze mogące pomieścić wiele osób. Zachęcające warunki do biwakowania odstraszają jedynie mocno podrapane zewnętrzne ściany. Kształt, głębokość oraz ilość żłobień świadczą tylko o tym, iż miejsce to upodobały sobie niedźwiedzie, stanowiące dla wielu częsty widok w tych górach. Szczególnie preferowane obszary ich wędrówek to górny skraj lasu, o czym należy pamiętać organizując biwak.

My zamierzając jeszcze tego dnia ruszyć do domu, nie zostajemy na noc i napieramy dalej. Po czterogodzinnym schodzeniu z Portita Vistei nasza ścieżka przekształca się w leśną drogę, gdzie napotykamy dwa zaparkowane busy. Kierowca jednego z nich jest obecny, wobec czego przystępujemy do negocjacji podwiezienia nas do bazy wypadowej, gdzie pozostawiliśmy auto. Człowiek początkowo zwodzi nas, tłumacząc, iż kierowca drugiego auta poszedł do lasu zastawiając mu samochód. Faktycznie auta stoją obok siebie przyblokowane a w dodatku z drugiej strony leży potężny kawał zwalonego drzewa. Sugerujemy przesunięcie drzewa. Pierwsza próba okazuje się bezskuteczna, ale jak powiedział Arystoteles ,,Dajcie mi tylko punkt podparcia, a poruszę Ziemię”, szukamy kilku innych żerdzi i w sześcioro odsuwamy kolosa. Mężczyzna zaczyna ponownie coś mącić. Przystępuje do sprzątania swojego dostawczego wozu, poczym prosi o pomoc w załadunku drewna do środka. Ładujemy kilka solidnych kawałków i nasz kierowca znika. Po pewnym czasie wraca z butelką wody i grzebie coś przy silniku. Mamy wrażenie, że trzeba zejść niżej i znaleźć inny transport, tym czasem oznajmia, że jedziemy. Jadę z Karolem, mój tato, Damian i Tomek zostają. Rzucają jedynie bagaż do auta i rozstajemy się. Auto jest zarejestrowane na trzy osoby, wobec czego kierowca boi się ryzykować, gdyż za ponad stan pasażerów, mógłby stracić uprawnienia do jazdy. W Rumuni obowiązują bardzo surowe przepisy a policja w żadnym wypadku nie odpuszcza. Tylko za brak zapiętego pasa można otrzymać ponad 100 Euro mandatu. Po sześćdziesięciu kilometrach jazdy docieramy do Sebedu de Sus. Nasz kierowca za podwiezienie odmawia przyjęcia pieniędzy, wręczamy mu, więc symboliczne dziesięć Euro i dziękujemy. Na posesji, przed domem, widzimy mocno zdziwionego gospodarza i nasze auto. Odbieramy je za sto rumuńskich lei (100 zł) i wracamy po chłopaków. Gdy jesteśmy już wszyscy w komplecie, zatrzymujemy się w przydrożnej restauracji i serwujemy sobie porządną kolację. Zmęczeni, ale najedzeni późnym wieczorem ruszamy w drogę do domu. Następnego dnia rano (około 9:00 godziny) przekraczamy granicę w Łysej Polanie. Robimy przerwę na posiłek i jedziemy dalej. Około godziny 16:00, pełni satysfakcji, miłych wspomnień oraz planów na przyszłość, docieramy do Chocianowa.

Łączny czas wyprawy 115 godzin (czerwiec). Podróż jednym autem (scenic) w pięcioosobowym składzie. Przejechany dystans 2700 km. Noclegi w namiotach i blaszanych schronach. Wyżywienie liofilizowane oraz bakalie i batony zbożowe. Koszt wyprawy 280,00 zł/os. (paliwo/diesel 1.9, Winiety, opłaty drogowe/A4, koszt przechowania auta, koszt transportu z mety po auto). Mapa Munţii Făgăraşului. Mapa turystyczna 1:60 000 wyd. Szarvas Dimap).

Stanisław Rapczuk