Tamara to utalentowana himalaistka i skialpinistka urodzona we włoskim Bolzano. W roku 2014 dokonała wielkiej rzeczy, gdyż jako druga w historii Włoszka weszła na K2. Jej wysokogórska działalność nabrała rozpędu pod opiekuńczym okiem Simone Moro. W 2016 roku Tamara uczestniczyła w historycznej, zimowej wyprawie na Nanga Parbat. Ostatniej zimy, w towarzystwie Simone Moro, Tamara dokonała pierwszego zimowego wejścia na rosyjską Pobiedę – najzimniejszą górę ziemi.

Włoszka była gwiazdą wieczoru podczas VIII Otwartych Dni Wspinania, które w czerwcu bieżącego roku odbywały się na Jurze w kompleksie Małe Dolomity. Tam udało nam się z Tamarą porozmawiać. Zapraszamy do przeczytania wywiadu.

Bartek Andrzejewski: W bieżącym roku wraz z Simone Moro stanęliście na wierzchołku rosyjskiej Pobiedy (3003 m n.p.m.). Dokonaliście tego zimą, jako pierwsi w historii. Opowiedz co nieco na temat tej wyprawy.

Tamara Lunger: Początkowo nawet nie rozważałam udziału w takim przedsięwzięciu. Szczególnie, że Simone Moro, na co dzień mój bardzo dobry przyjaciel, opowiadał mi o tej górze. Mówił, że to najzimniejsza góra na naszej planecie, gdzie temperatura sięga nawet -70 stopni Celsjusza. Długo przekonywał mnie do udziału w wyprawie, pokazywał mi zdjęcia z tamtej okolicy. W końcu po 2 miesiącach jego starań uległam i zdecydowałam się z Simone pojechać do Rosji. Mimo, że w warunkach zimowych już wcześniej wspinałam się w górach wysokich, zastanawiałam się, jak moje ciało zniesie tak ekstremalnie niskie temperatury. Było to dla mnie nieco szalone wyzwanie. Trudno było przewidzieć, co nas czeka, bo nie mieliśmy zbyt wielu informacji na temat tego, jakich dokładnie warunków możemy się tam spodziewać. Niemniej jednak, była to bardzo ekscytująca perspektywa.

B.A. : Jakie było Twoje pierwsze wrażenie po dotarciu na miejsce?

T.L.: Gdy dotarliśmy na miejsce, ujrzeliśmy coś niesamowitego. Na przykład usytuowane przed domami mieszkalnymi magazynki z kostkami lodu. W ten sposób miejscowi gromadzą wodę. Infrastruktura wodociągowa przy panujących tam temperaturach jest czymś nieosiągalnym. Zobaczyliśmy targ z mrożonymi rybami i warzywami. Ludzie byli ubrani od stóp do głów w grube kożuchy. Ich domy stały na specjalnych palach izolujących podłogę od przemarzniętego gruntu. Dzięki tej wyprawie mogłam poznać Nomadów …a nawet jeździć na reniferze. Zamieszkaliśmy w takiej wiosce i musieliśmy się szybko przystosować do panujących warunków. Istny surwiwal! A do tego potężna różnica temperatur między tą na zewnątrz, a tą wewnątrz pomieszczeń. To prawdziwy szok dla nieprzystosowanego organizmu.

Tamara Lunger

B.A.: A jak wyglądał przebieg Waszych działań związanych już stricte z celem wyprawy?

T.L.: Sama działalność w górach również była bardzo skomplikowana. Nawet w połowie drogi do wierzchołka wciąż nie było widać szczytu. A przecież Pobieda nie jest nadzwyczajnie wysoką górą. Założyliśmy, że ze względu na ekstremalne warunki, musimy udać się na szczyt najszybszą możliwą drogą, bez zakładania jakichkolwiek obozów. Mieliśmy jednak przy tym sporo szczęścia. Dzięki inwersji, temperatura na wierzchołku wynosiła około -35 stopni, a nie -70, jak zazwyczaj o tej porze. Wejście na górę okazało się o wiele bardziej wymagające technicznie, niż się spodziewałam. Ale czerpaliśmy z tych działań dużą przyjemność. To nie był tylko trekking. Miejscami trzeba było się poruszać bardzo ostrożnie na stromych odcinkach. Droga w dół również była niebezpieczna. Tam, gdzie się dało, zjeżdżaliśmy na nartach. Z racji panującej temperatury, nie mieliśmy możliwości, by ściągnąć narty na odcinkach, gdzie nie były nam one potrzebne. Gdybyśmy się zdecydowali na ich wypięcie, istniało ryzyko, że nie zapniemy ich ponownie. Wszystko było zamarznięte. To dodatkowo utrudniało nam schodzenie.

B.A.: Część mediów w Polsce (również tych górskich) myliło Pobiedę z najwyższym w Tienszan Pikiem Pobiedy (7439 m n.p.m.). Czy na tę górę również się wspinałaś?

T.L.: Na tę „znaną” Pobiedę wspinałam się w 2011 roku. Działałam wtedy w parze z inną kobietą i była to dla mnie trudna wyprawa. Doszło do bardzo niebezpiecznej sytuacji, w której jeden z członków wyprawy mógł zginąć. Szczęśliwie skończyło się tylko na kontuzji. Jako, że jestem osobą religijną i wierzę w różne symboliczne znaki, dla mnie był to sygnał, żeby odpuścić Pik Pobiedy. Zdecydowałam, że spróbuję wejść jeszcze na Chan Tengri. Szczególnie, że mogłam zacząć wspinać się z tej samej bazy. Wszystko szło po mojej myśli, lecz gdy wracałam z góry, doszło do sytuacji, która sprawiła, że utkwiłam na 3 dni w śnieżnej jamie, bez jedzenia i zupełnie sama. Bałam się po prostu dalej schodzić. Kiedy w końcu przemogłam się i udało mi się bezpiecznie dotrzeć do bazy, pomyślałam, że to już naprawdę czas, by wracać do domu i nie kusić losu.

B.A.: Chciałbym zapytać Cię o wyprawę na Nanga Parbat. Słyszałem od Simone Moro (podczas wizyty na ODW w 2016 roku), że Twoja decyzja była bohaterska względem losów tamtego ataku szczytowego. Czy pamiętasz moment, w którym podjęłaś decyzję, że wyżej nie idziesz? Co się wtedy wydarzyło?

T.L.: Tak, pamiętam doskonale tę chwilę. Nadeszła jakiejś 70 metrów przed wierzchołkiem. Od kilku dni czułam się nienajlepiej. Dzień ataku szczytowego również nie należał do najlepszych w kwestii mojego samopoczucia podczas tej wyprawy. Mimo, że Simone znajdował się jakieś 50 minut drogi za mną, zdołał mnie wyprzedzić idąc do góry. Na moich 20 kroków on robił 25. Wiedziałam, że idę zbyt wolno. Alex Txikon i Ali Sadpara byli już jakieś 1,5 godziny przede mną. Próbowałam się napić, lecz zaczęłam wymiotować. To był już naprawdę zły znak. Myślę, że Simone doskonale wiedział, co się ze mną dzieje, rozumieliśmy się bez słów w tej sytuacji. Cieszyłam się, że zdecydował się pójść dalej beze mnie. Potrzebowałam dłuższego odpoczynku. Kolejny raz próbowałam jeść i pić, ale znów skończyło się wymiotowaniem. Dotarłam do miejsca, w którym droga skręca już w prawo w kierunku wierzchołka. Simone zniknął za skałami, a ja wiedziałam, że jeśli ruszę do góry, to skończy się do dla mnie źle, a pozostali będę musieli się narażać, by mnie ratować.

Tamara Lunger

B.A.: Znajdowałaś się 70 metrów od historycznego pod wieloma względami wyczynu. Trzeba mieć niesamowity charakter, by w takim momencie i warunkach zdecydować się na rezygnację z walki o górę.

T.L.: To była dla mnie bardzo trudna decyzja. Miałam szansę stać się pierwszą kobietą, która zimą wejdzie na ośmiotysięcznik. Jednak priorytetem było ocalenie życia. Ruszyłam ostrożnie w dół, co chwilę odpoczywałam, by jakkolwiek się zregenerować. Wtedy przydarzył mi się wypadek. Próbowałam przeskoczyć nad szczeliną, ale źle stanęłam. Upadłam i zaczęłam się zsuwać. Czapka osunęła mi się na twarz i niczego nie widziałam. Myślałam, że nie wyjdę z tego żywa, a moje ciało spadnie 3000 metrów w dół i roztrzaska się na kawałki. Dziś dobrze pamiętam, że nie bałam się śmierci, ale bólu, który ją poprzedzi. Na szczęście zatrzymałam się w miękkim, świeżym śniegu, moje serce biło jak szalone! Poczułam jednak ulgę, że żyję. Zsunęłam się poniżej obozu 4, więc znów musiałam się nieco wspinać, by do niego dotrzeć. Słońce zachodziło, więc spieszyłam się, by bezpiecznie dotrzeć do obozu. Teren był niebezpieczny, znajdowało się tam sporo szczelin, do których mogłaby wpaść. Dotarłam do namiotu resztką sił i dziękowałam Bogu, że udało mi się przeżyć. Cieszyłam się tym bardziej, że do obozu bezpiecznie powrócili również moi koledzy.

B.A.: Z Waszych powyprawowych relacji wiem, że nie była to dla Was łatwa noc.

T.L.: Noc po ataku szczytowym była jedną z najgorszych w moim życiu. Cieszyłam się, że koledzy weszli na szczyt dokonując wielkiej rzeczy, ale jednocześnie bałam się o nas. Towarzyszyło nam potworne zmęczenie, a ja, w wyniku mojego wypadku byłam mocno poturbowana. Nie chciałam pokazywać mojej słabości. Jeśli już zaczynałam płakać, to tak, żeby inni tego nie widzieli. Nie chciałam dołować kolegów, którzy byli już wystarczająco niepocieszeni, że nie weszłam z nimi na szczyt. Na szczęście kolejny dzień przyniósł piękną słoneczną pogodę. Wstaliśmy już w zdecydowanie lepszej formie. Koledzy pomogli mi z transportem ładunku, co dało mi możliwość bezpiecznego zejścia do samej bazy.

B.A.: Jesteś drugą Włoszką, która latem weszła na K2. Czy nie kusi Cię, by spróbować wejść na tę górę zimą?

T.L.: Dlaczego nie?! Przyznam, że nawet o tym myślałam i uważam, że to nie jest niemożliwe. Nie ukrywam, że chętnie podjęłabym się tego ponownie w towarzystwie Simone. Jednak chciałabym, by zespół był jak najmniejszy. To zawsze sprawia, że jest mniej problemów w trakcie wyprawy. Wiem, że K2 jest bardzo niebezpieczną górą, ale na tej drodze, którą już znam, chętnie spróbowałabym zimowego wariantu.

B.A.: Urodziłaś się w tym samym roku, w którym Reinhold Messner wszedł na ostatni ze wszystkich czternastu ośmiotysięczników w drodze po koronę.

T.L.: Tak, urodziłam się w Bolzano i oczywiście byłam nawet w muzeum Messnera. Ale sam Reinhold nigdy nie był dla mnie jakimś szczególnym autorytetem. Nie wiem dlaczego tak jest, bo przecież jego osiągnięcia w himalaizmie są nie do podważenia. Jednak jest w nim coś, co mnie na swój sposób przeraża. Może to jego silne i dominujące spojrzenie. Myślę, że nie podoba mi się również jego postawa wobec ludzi. Byłam świadkiem sytuacji, kiedy po prezentacji podszedł do niego mężczyzna, by uścisnąć mu dłoń. Messner odmówił twierdząc, że musiałby później tak podawać dłoń każdej innej osobie, która by do niego podeszła. Dla mnie była to sytuacja absurdalna i niewyobrażalna. Ale dzięki takim zdarzeniom wiem, że nie zawsze muszę czerpać od innych, że warto znać historię, ale najlepiej podążać własną drogą. Nie uważam Messnera za złego człowieka. Miał swoje ciężkie chwile, które musiał przetrwać po stracie brata. Społeczeństwo długo winiło Reinholda za tamte wydarzenia. Może miało to wpływ na kształtowanie się jego dzisiejszej postawy życiowej.

Tamara Lunger

B.A.: Czy masz jakikolwiek autorytet/idola w górskim świecie?

T.L.: Nieszczególnie. Kiedy występowałam w narodowej drużynie narciarstwa alpejskiego w moim kraju, zawsze z podziwem patrzyłam na mojego ojca. Nie skupiał się na porażkach, zachowywał spokój wtedy, kiedy ja bardzo się stresowałam startami. Był wtedy moim idolem. Imponują mi jeszcze osiągnięcia Gerlinde Kaltenbrunner. Wspinała się bez dodatkowego tlenu, co dziś stało się także moim celem podczas wypraw w góry wysokie.

B.A.: Jesteś utalentowaną i utytułowaną narciarką alpejską. Czy nadal bierzesz udział w zawodach alpinistycznych, na przykład takich jak Pierra Menta?

T.L.: Nie, w ciągu ostatnich kilku lat mój trening jest nieco inny i nie skupiałem się już na wyścigach. Ale ta dyscyplina zawsze była wielkim wyzwaniem w moim życiu. Na przykład w 2008 roku byłam mistrzynią świata na długich dystansach, a to wywierało na mnie dużą presję. Ludzie oczekiwali, że wygram każdy kolejny wyścig. To sprawiało, że nie czułam się komfortowo, traciłam przyjemność ze startów. Miałam też problemy z kolanami i nie mogłem już jeździć tak szybko, jak wcześniej, kiedy wygrywałam. Był taki wyścig, w którym brałam udział w drużynie z inną dziewczyną. Tego dnia postanowiłam się dobrze bawić, nie rywalizować z nikim. Zakończyłyśmy na drugim miejscu, a ja nie martwiłam się tym faktem. Miałam nadzieję, że pokazałam wszystkim, iż nie traktuję poważnie nacisku, jaki na mnie położyli.

B.A. Czy miałaś okazję poznać się z Anną Figurą, najlepszą polską skialpinistką?

T.L.: Tak, znam Anię. Umawiałyśmy się nawet, że będziemy razem jeździć na nartach w Szczyrku, ale jeszcze nie udało nam się tego planu zrealizować. Mam nadzieję, że jeszcze będzie to możliwe.

B.A.: Planujesz ponownie zająć się czymś, co będzie związane z narciarstwem alpejskim?

T.L.: Ten sport zawsze był i z pewnością będzie ogromną częścią mojego życia i treningu. W tym roku chciałam wziąć udział w wyścigu na Elbrusie, ale moja koleżanka z drużyny nie otrzymała wizy. Postanowiłam wrócić z nią do domu, nie chciałam zostawiać jej załamanej tym faktem. Ale staram się znajdować aktywności, w których używam nart, jak miało to miejsce na przykład podczas wspinaczki na Pobiedę.

B.A.: Czym się zajmujesz, kiedy się nie wspinasz i nie trenujesz? Z pewnością masz jakieś poboczne pasje.

T.L.: O tak, lubię na przykład gotować i haftować. Czasem muszę wyrazić swoje emocje, więc zajmuję się czymś bardziej artystycznym, jak malarstwo. Dużo też medytuję. To wszystko mnie uspokaja i pomaga skoncentrować się nie tylko na moich obowiązkach, ale także na moim życiu duchowym.

B.A. W tym roku podczas Otwartych Dni Wspinania wszystko kręci się wokół roli kobiet w świecie alpinizmu. Jak postrzegasz kobiety wspinające się w górach najwyższych?

T.L.: Myślę, że kobiety są całkowicie równe mężczyznom. Mają jedynie odmienny punkt widzenia na pewne sprawy. Jesteśmy silne, potężne i w naszym stylu możemy osiągnąć wszystko, co chcemy. Wierzę, że każdy może robić to, co chce i ma przestrzeń dla różnych pomysłów. Jednocześnie widzę, że jest wiele dziewcząt, które nie są na tyle odważne, aby podejmować ryzyko i spełniać swoje marzenia. Po prezentacjach kobiety często przychodzą do mnie i dziękują mi za inspirację, jaką im dałam. Mówią o wielu wymówkach, z którymi się borykają w drodze do realizacji swoich celów. Jestem pewna, że jeśli skupisz się na swoim celu, będziesz w stanie osiągnąć wszystko, co chcesz. A nawet jeśli nie dotrzesz na sam szczyt, to sama droga do góry jest równie ważna. Spójrz na Marię - matkę Jezusa. Była niesamowitą kobietą i urodziła bardzo ważnego człowieka. To może zrobić tylko bardzo silna kobieta. Myślę, że wszyscy powinniśmy inspirować się takimi postaciami, jak Maria. Kobiety są czasem przestraszone, mniej pewne siebie i mniej zdeterminowane. To przeszkadza im osiągać cele. Myślę, że to nie tylko kwestia postawy, ale także charakteru. Trzeba urodzić się z elementem swojej osobowości, który czyni nas bardziej odważnym i bezpiecznym. Ja zawsze chciałem próbować nowych rzeczy, nawet, jeśli nie wiedziałem o nich zbyt wiele. Im było trudniej, tym lepiej dla mnie! Nadal czuję się w ten sposób. Wiesz… po prostu nie chcę być jak spokojne morze, chcę być jak sztorm!

B.A.: Zdradzisz nam swój plan na najbliższą górską przyszłość?

T.L.: Och, nie chcę zbyt wiele mówić, zanim pewne rzeczy nie będą pewnikami. Wciąż czekam na pozwolenia do rozpoczęcia nowych wyzwań, więc nie chcę wyprzedać faktów. Z pewnością w swoim czasie podzielę się informacjami o swoich planach. Mam nadzieję, że wszystkich pozytywnie zaskoczę.