loading...
Turystyka Górska
Sporty Górskie
loading...
Strefa Outdoor
Kultura
loading...
Kultura

Turystyka

Sport

Sprzęt

Konkursy

Opowiadanie z Matterhornu oparte na wydarzeniach prawdziwych które miały miejsce jesienią 2006 roku.

AREK

Weszliśmy do chatki, gdy zaczęło zmierzchać. Bardzo się pomyliliśmy, wpisując wczoraj w księdze pamiątkowej: "Jutro wchodzimy na szczyt i schodzimy do schroniska Hörnli.* Nie będzie drugiego noclegu w Solvayu*".

Dziewczyny zakrzątnęły się. Po sześciu osobach, które tu również spędziły ostatnią noc, a dziś o świcie zaraz po nas zeszły do schroniska Hörnli, nie zostało najmniejszego śladu. Wszystko zastaliśmy w idealnym porządku, poskładane przez nas koce na czterech łóżkach były nietknięte, takie jak zostawiliśmyn tego ranka. Czuło się chłód. Niebo zaciągnęło się gęstymi chmurami. Zapowiadane załamanie pogody nadeszło prędzej niż przewidywaliśmy. Wilgotność zwiększała się z każdą chwilą i dawała o sobie znać przenikającym zimnem. Tydzień temu w Dolomitach mieliśmy pogodę na blachę, a wejście na trzytysięcznik nie zmęczyło tak dziewcząt. Gocha dawała sobie świetnie radę. Dziś wykończyła nas koncentracja oraz napięcie nerwów i mięśni przy każdym ruchu nogą, tak przy wejściu jak i zejściu. Oddychało się ciężko i z trudem. Tam na szczycie przez 15 minut satysfakcja znieczuliła i przyćmiła trud i jego skutki. Teraz nie tylko ja bez sił opadłem na łóżko głęboko oddychając, Mariusz także. Za oknem zaczęło prószyć.

- Nie ma co, jutro zdecydujemy co dalej - powiedziałem. - Dziś i tak niczego nie wymyślimy. Napijmy się gorącej herabaty. Zasłużyliśmy.

Ola wyjęła z plecaka czekoladę, kabanosy, pumpernikiel. Niewiele tego - pomyślałem, lecz nie powiedziałem głośno. Jeden, dwa dni nie umrzemy z głodu. Ile dni przyjdzie nam tu czekać na słońce i błękit nieba?

- Arku, nie dumaj. Pij teraz póki ciepłe - Ola podała mi parujący kubek.

- Słuchajcie - zaczęła Gocha uśmiechnięta jak zawsze - jeszcze nie mogę uwierzyć, że wreszcie udało mi się wejść na tę górę. Kiedy rok temu byliśmy tutaj ten wystający skalny róg - horn nie chciał nas wpuścić na swój grzbiet. Wyraźnie nie chciał. Dziś mu się nie udało i nareszcie wleźliśmy mu na kark. Jest nasz!

- Jest naszym pierwszym wspólnym czterotysięcznikiem - uściślił Mariusz.

- To kiedy następny?

- Gocha, jeszcze nie myślimy o następnym, jeszcze nie jesteśmy w domu - nie miałem odwagi powiedzieć jej, że nie wiem jeszcze, jak i kiedy zejdziemy do wsi

Zermatt. Musimy wypocząć, przede wszystkim wyspać się. Jutro jakoś to będzie, coś zdecydujemy. Nie mogłem zasnąć. Cały czas rozważałem, co im powiedzieć o świcie. Przeczekać tutaj to załamnie pogody? W końcu trochę przymusowego postu nie zaszkodzi, a z pragnienia nie umrzemy, przecież możemy stopić śnieg. Ale jeśli to potrwa tydzień? Nie. Na pewno nie. Jutro będzie wszystko dobrze... Teraz spać! Spać. Jak dobrze jest móc spać leżąc. Sen to lekarstwo. Przykryłem kocem Olę w śpiworze. Spała. Naciągnąłem także na siebie koc. Mariusz i Gocha spali trzymając się za ręce. Wszyscy byli zadowoleni z wejścia na szczyt. Mnie chodziło po głowie, co czeka nas jutro? Śnieg? Deszcz? Mgła? Błękit nieba? I wreszcie, dobre walisejskie piwo w Zermatt? Do Warki mu wprawdzie daleko, ale rok temu bardzo nam smakowało, chociaż nie było powodu do radości. Spać, spać! Teraz muszę spać...

Cholera! Nie mogę zasnąć. Człowiek ciągle musi coś wybierać. Stoję wobec ryzyka podjęcia decyzji, wybrania optymalnej opcji. Jakiś lęk zakradł się w moją duszę, sam nie wiedziałem, czego się bałem. Czym jest strach? Nigdy go nie odczuwałem tak dotkliwie. Zawsze mi się wszystko udawało, wszystko było łatwe i proste. Teraz męczyło mnie, co ja nazajutrz im powiem. Nie mogłem wczoraj powiedzieć, że powinniśmy byli zejść do schorniska, zamiast wchodzić na szczyt. Koniecznie chcieli wejść w tym roku. Wybraliśmy najłatwiejszą drogę granią Hörnli, ale kto przypuszczał, że zajmie nam to aż tyle czasu, że zmiana pogody będzie o kilka godzin wcześniej?...no i to zimno.... nie.... teraz już nie ma co roztrząsać tamtych decyzji. Musimy dojść do schroniska zanim pogoda całkiem się sknoci.

Świta. Chyba się zdrzemnąłem. To dobrze, oni także spali. Mariusz obudził się pierwszy, zagotował w koherze trochę wody. Resztkę. Ale woda to nie problem. Na zewnątrz przyprószyło na biało, teraz chyba pada deszcz. Zjedliśmy po kromce pumpernikla z jakimś serem. Dziewczyny poskładały koce, my śpiwory. Wszyscy jesteśmy zgodni, że musimy schodzić. Na siebie wkładamy wszystko, co mamy do ubrania i jeszcze na to wdziewamy kurtki.

- Nie zapomnijcie raków - przypominałem. - Zaraz trzeba będzie je założyć. Mamy tylko dwa placaki, w które wszystko musi się zmieścić, choć jakoś tego jakby było mniej. Żarcia jest mało. Za mało, by tu siedzieć tydzień - ba, 3 dni nawet! Przesądza sprawę sms od Jurka z Warszawy, że od jutra pogoda się jeszcze bardziej pogorszy. Zatem ponownie rozważamy - albo schodzimy natychmiast, albo czekamy o głodzie i chłodzie.... Wszyscy zdecydowali się na wyjście. Nie wiem sam, czy spadł mi kamień z serca czy na serce. Mariusz zarzucił już plecak na ramiona i czeka. Dziewczyny zakładają kaski i latarki czołowe. Zamknąwszy drzwi chatki poczułem jakiś niepokój. A może lepiej tu poczekać?

 - No, chodźcie. Nie guzdrajcie się - pośpiesza Mariusz. Mariusz jest graczem, pokerzystą. Także życiowym, zawsze lawiruje między możliwym i niemożliwym. Dla niego igranie z losem jest normą. Jak zawsze idę pierwszy, za mną Ola, Gocha i Mariusz ostatni. Psiakrew, nic nie widać. "Czołówka" nie rozprasza mgły, dlatego z kieszeni kurtki wyjmuję dodatkową latarkę, ale ona również daje blade światło i nie mogę znaleźć szlaku, którym tu przyszliśmy. Chyba przegapiliśmy skręt w lewo na trawers. Przedwczoraj wchodziliśmy najłatwiejszym wariantem, więc teraz staram się iść na wyczucie tą samą drogą. Śnieg przykrył ślady, co nie ułatwia schodzenia. Kamienie są niestabilne, jest krucho i ślisko. Już dzień, nawet południe, a my posuwamy się w "mleku" krok za krokiem. Boże, jak ten czas leci! W tym tempie nie dojdziemy do schroniska. Poczułem jak drżą mi mięśnie ud i łydek. To chyba pierwszy raz w życiu, hm... ze zmączenia? To niemożliwe, aby strach mnie obleciał? Niepokój nie sprzyja w górach. Odpędzam te myśli. Chwilami widoczność poprawia się i możemy, chociaż ciągle powoli, ale za to odważniej, schodzić w dół . Wreszcie zjeżdżamy wszyscy po kolei ze stanowiska. Już czwarta po południu, a szaro jak o zmierzchu. Dziewczyny są zmęczone. Wiążemy się linami. Pytałem przedtem, ale nikt nie chciał liny. Teraz koniecznie musimy się asekurować. Zaczyna się pionowe zejście z pomocą lin i poręczy. Staramy się schodzić z lotną asekuracją, choć czasem trzeba się zatrzymać na stanowisku i asekurować sztywno. Akurat stoimy na małym występie skalnym, gdzie mieścimy się w trójkę. Mariusz jest kilka metrów nad naszymi głowami. Czekamy na niego bezskutecznie. Gocha woła Mariusza. Ola się niepokoi, a ja nie rozumiem i zadaję sobie pytanie: na co on czeka ? Błagamy Mariusza, aby się pośpieszył, czas naprawdę nas nagli. Widoczność jest coraz gorsza.

- Mariusz !!! Złaź wreszcie - wrzeszczy Gocha.

No, to ładny "bal", pomyślałem, bo zrobiło się ciemnawo. W dole przez chwilę wyłoniło się z mgły schronisko. Uff- odetchąłem. Mamy je tak blisko, bez mała na rzut kamieniem. Bez Mariusza nie możemy się ruszyć dalej. Zapada zmrok. Patrząc na Mariusza, próbuję zadzwonić do niego, on zachowuje się, jakby nas słyszał. Cholera!! Chyba jego bateria się rozładowała. Jest coraz ciemniej... W dole widzimy światła w schornisku oraz w namiotach. Dajemy im znaki latarkami. Odpowiadają nam. Posyłam SOS. Gochy telefon jeszcze ma dobre baterie. Numer telefonu do schroniska jest zapamietany w telefonie u Mariusza. Postanwiam alarmować 112. Siada bateria. Na szczęście meldunek przyjęto, gdyż jeszcze odbieramy odpowiedź. Maariuusz!!- wrzeszczymy cała trojką. - Mariusz, pomoc wezwana, zaraz tu będą po nas. Mariusz macha do nas ręką, ale tak jakoś bez entuzjazmu, jakby od niechcenia.

MARIUSZ

 Nie mam sił wrzeszczeć i tłumaczyć im, że nie mogę zrobić kroku, też nie mogę patrzeć w doł. Co się ze mną stało? Przysiadłem na występie skalnym. Coś się ze mną dzieje dziwnego. Nogi mam jak z waty, nie jestem w stanie opuszczać się w doł, lina mi ciaży i przeszkadza, a przecież nie mogę się odwiązać. Niebo jest już granatowe, Gocha czeka, Arek głośno ponagla. Palce mi zgrabiały z zimna. Dopiero połowa września, a zimno i wilgoć jest nieznośna i dlaczego tak szybko robi się ciemno?

Po ki diabeł się tu pchałem? Wiedziałem, że to najbardziej zdradziecka góra w Alpach, wiedziałem, że zejście jest podwokroć trudniejsze niż wejście, wiedziałem, że pogoda nie jest sprzyjająca. Wejść na Matterhorn to jest wyzwanie, to jest coś! To się liczy, zawsze marzyłem należeć do grona zdobywców tej sławnej góry. Wszystkie drogi prowadzące na ten szczyt są trudne, nawet jeżeli mówi się, że są łatwiejsze. Ta góra jest kapryśna i nieprzyjazna. Jak każdy alpejski czterotysięcznik wymaga dobrej kondyncji i aklimatyzacji, dodatkowo obycia w niełatwym i kruchym skalnym terenie, a także zmysłu orientacji. Szkoda, że dla wprawki nie spróbowaliśmy najpierw ujarzmić tego sąsiada obok trzyipółtysięcznika. A tak, to postawiliśmy wszystko na jedną kartę. To chyba Arek krzyczy i Ola, Gocha także. O co im właściwie chodzi? Wymachują rękami i dają znaki latarkami. Coś się stało? Ten szum w uszach i w głowie jest nieznośny. Och, Tato przebacz mi. Nigdy nie słuchałem Twoich ostrzeżeń... Dlaczego mnie nie nauczyłeś ostrożności? Wybacz mi, wiem, uczyłeś, ale ja z przekory uwielbiam ryzykować. Ryzyko zawsze mnie pociągało. Gdy miałem coś do wyboru, to wybierałem co najtrudniejsze, co mniej prawdopodobne. Chyba już to zrozumiałeś. W końcu jak długo można uczyć syna, mam prawie 25 lat, Tato. Wiesz, po co właziłem na te skały? Po co zaraz po maturze pchałem się na Elbrus i Mt.Blanc? Chciałem sobie i innym udowodnić, że wszystko potafię. Nie było dla mnie rzeczy niemożliwych, brak było tylko chęci, toteż gdy już coś chciałem, to bez względu na okoliczności musiłem to zrobić. Tak było z nurkowaniem zimą pod lodem. Nie. To nie ambicja, tej zawsze zazdrościłem innym, to chyba jakaś potrzeba nabrania wartości popychała mnie do ryzykownych wyczynów. A teraz? Bardzo chcę zejść na dół, te 10 - 13 metrów i już być blisko Gosi. Chcę i nie mogę się przełamać.

 Boli mnie głowa, doskwiera jakiś nieznany mi ucisk na skroniach. Szum w uszach przeszkadza mi usłyszeć, co oni do mnie wołają, a nogi kompletnie odmawiają posłuszeństwa. Robi się coraz wilgotniej i zimniej. Chyba muszę przesiedzieć tu do świtu. Zdrzemnę się i odpocznę, a rano wszystko będzie dobrze. Powieki są takie ciężkie, nigdy nie myślałem, że mogą aż tyle ważyć. Nie mogę ich otworzyć, zresztą i tak już chwilę temu zapadł wieczór. Dreszcze trzęsą mną coraz mocniej. Tato, podaj mi koc. Przytulimy się do siebie i będzie nam cieplej. Dlaczego nic nie mówisz? Pocałowałeś mnie, czy mi się zdawało? Ostatni raz pocałowałeś i uściskałeś mnie w Boże Narodzenie. Jak przyjemnie jest czuć Twoją obecność, teraz zdrzemniemy się, a jutro będziemy w schronisku pili grzane wino. Lubisz przecież grzańca. Nie gniewaj się już na mnie. Obiecuję się zmienić. Dobranoc Tato... Dobranoc Gosiu...

OLA

 Gdy blady świt wyłonił skalne szczyty wstąpiły w nas nadzieje na lepszą pogodę. Szarość dookoła, zimno i wilgoć dawały się we znaki. Bardzo byłam zmarznięta, zdrętwiałe ręce trzymałam w kieszeni kurtki. Piecioplaczaste rękawiczki na wiele się nie zdały, niestety. Przegadaliśmy całą noc, nawet śpiewaliśmy, starając się nie zasnąć. Mariusz na pewno nas słyszał. Teraz chyba się zdrzemnął, bo nie odpowiada żadnym znakiem. Światła w schronisku i w namiotach jeszcze się nie zapaliły. Nikt nie odpowiada na nasze rozpaczliwe sygnały latarkami. Aż dziw, że tak pojemne są baterie. Lekki powiew rozwiał trochę chmury, w których tkwimy od wczoraj. Arek zdecydował się wrócić do Mariusza. Niepokoję się o nich obu. Przekonałam się, że ścianka w hali była dziecinną zabwką, a wejście na Mt. Blanc wymaga "tylko" wprawy w chodzeniu w rakach po śniegu. Tutaj na kruchej skale pod stopami czuję niepweność z każdym krokiem, a napięte mięśnie często dostają drgawek. Jestem potwornie zmęczona, niewyspana i "zimna". Chłód przeszywa mnie do szpiku kości, boli mnie wszytko. Całą noc walczyliśmy ze snem, a teraz nie ma jak walczyć z zimnem. Nachodzą mnie złe myśli, które staram się odpędzić, ale skurcz w gardle utrudnia przełknięcie śliny. To chyba lęk łapie mnie za gardło.

Bateria telefonu jeszcze całkiem nie wysiadła. Jest 5 rano, postanawiam ponownie wzywać pomocy. Arek bierze tę krótszą linę i wspina się do Mariusza. Widzę, jak z trudem pokonuje każde pół metra. Jego wyczerpanie jest widoczne. Bacznie obserwujemy z Gochą każdy jego rozważny krok w górę, jak w spowolnionym filmie. Mam wrażenie, że rozmawia z Mariuszem i tłumaczy mu sytuację, w jakiej jesteśmy.
Arek wraca sam. Przewiązany liną, której drugi koniec odciął przy Mariuszu. Potrzebujemy tę linę.

 - Mariusz zasłabł. Jest pół przytomny- krzyczy do nas Arek i rzuca linę. Opuszczając nogę lewą do następnego kroku, zahaczył rakiem o spodnie... Poślizgnął się drugą nogą na kamieniu przykrytym śniegiem... i wrzasnął - łapcie linę! Kompletnie osłupiałe i zaskoczone, nieprzygotowane na taką sytuację, natychmiast obie łapiemy linę. Zmarznięte dłonie w rękawiczkach pięciopalczastych z trudem ją utrzymują. Coś szarpnęło. Wołamy: Arek! Arek! Cisza. Pociągamy za linę, która lekko poddała się nam. Arek z pewnością złapał się czekanem zatrzymał na półce na trawersie poniżej. Zaraz do niego zejdziemy. Zbieramy nasze plecaki, linę i postanawiamy najostrożniej posuwać się w dół, aby dojść do Arka. Gocha milczy, "zacięła się". Wiem, że myśli o Mariuszu. Nie patrzymy w jego stronę.

Zmęcznenie jakby się ulotniło. Musimy jak najszybciej dojść do Arka i następnie do schroniska, żeby sprowadzić pomoc dla Mariusza. Spostrzegam jakiś ruch wokół schroniska i światła. Odpowiadamy latarkami. - Aaaarek - Areeeeeek - wrzeszczę z całej siły. -AREEEEEEEEK! Chyba drgnął. Na śniegu jest wyraźnie widoczny jak na dłoni. Tak, poruszył lewą nogą, O Boże... Miej go w swojej opiece... Boże, czy zapomniałeś o nas? Nie, to my zapomnięliśmy o Tobie.

GOCHA

Godziny ciągną się jak wieczność. Zdrzemnęłyśmy się z Olą wtulone w siebi e na jednym szpitalnym łóżku. Nie zgasiłyśmy światła, w pokoju panował półmrok. Co chwila któraś z pielęgniarek zagląda do nas pod jakimś pretekstem. Dziwią się, że leżymy w jednym łóżku. Drugie pozostało puste z odkrytą kołdrą, jakby leżał w nim ktoś niewidzialny. Nie. A może jakby czekało na kogoś? Mariuszu, czekam na Ciebie.

- Siostro. Czy naszych chłopców już przywieziono? - pytam po angielsku. - Słyszałam helikopter. - Pielęgniarka potrząsnęła przecząco głową.Zatem nadal czekanie. O Panie Boże, daj mi cierpliwości. Mariuszu, dlaczego tak mnie niepokoisz. Tymczasem Ola przysnęła wtulona w moje ramię. Mnie ogarnął jakiś dziwny lęk. Pieką mnie palce lewej dłoni. Są skaleczone i lekko odmrożone. Z trudem biorę szklankę do ręki. Palce odmawiają mi posłuszeństwa. To minie, to przejdzie natychmiast z Twoim pojawieniem się tutaj. Kiedyś wreszcie skończy się ten koszmarny sen. Od wczorajszej nocy wiem, że jesteśmy dla siebie bardzo ważni. W przeciagu tych czterech dni z przyjaźni zrodziła się bliskość, bez której teraz nie wyobrażam sobie życia. O, cierpliwości, spłyń na mnie. Dlaczego tak długo każesz na siebie czekać. Dlaczego ani Arka, ani Ciebie jeszcze tu nie ma?!

W miejscu gdzie z Olą spotkałyśmy ratowników można było widzieć was obu. Siedziałeś bez ruchu, tam u góry na skale, skulony i bezradny. Helikopter i ratownicy na pewno zaraz do was dotarli. Od samego początku, od pomysłu wyparwy na ten cholerny Matterhorn miałeś rację mówiąc, że to potwornie zimna góra. Zimna, dosłownie i w przenośni. Wiem, że uparłam się na tę wyprawę, no i na wejście na szczyt. Nie powiedziałam ci jednak dlaczego. Nie miałam odwagi powiedzieć ci prawdy. Nie miałam też ochoty smutkami psuć tego, co akurat zaczęliśmy. Chciałam opowiedzieć ci wówczas, gdy zmordowani zejściem ze szczytu, zadowoleni, leżelismy w śpiworach w chatce. Chciałam się jakoś wytłumaczyć, usprawiedliwić... Tam 400 m od szczytu... Te dwa lata przyjaźni są chwilką wobec ostatnich dni. To była nie tylko wspinaczka na szczyt Matterhornu. To była nasza droga do uczucia, którego jeszcze nie potrafię opisać ani nawet sprecyzować.

Właśnie pielęgniarka mierzy nam temperaturę, ponownie potrząsa głową, ma ponury wyraz twarzy. Wszystkim nam zależało na tej wyprawie. Rozumiem też ciebie, że po tym jak wszedłeś na Elbrus, który wydał ci się tak łatwo osiągalny, jak i Mt. Blanc, zdobycie tak trudnej technicznie góry było kolejnym wyzwaniem...

 Już szósta rano. Ktoś powiedział, że szczęśliwi czasu nie liczą. Jestem szcześliwa, bo mam ciebie, chociaż nie wiem na jak długo Ty będziesz miał mnie, nie wiem ile i co przede mną, jaka przyszłość przed nami. Każda chwila bez ciebie jest strasznie długa i ciągnie się w nieskończoność. W tę noc, tam na skale, mimo że dzieliło nas niespełna 10 metrów i tylko lina łączyła, czułam blisokość kontaktu z tobą. Teraz dzieli nas niepokój i dramatyczna troska o ciebie. Ktoś lekko zapukał do drzwi.

Poraził mnie widok umundurowanych mężczyzn... Łzy napłynęły do oczu... Ola wytrącona ze snu cała drżała... Nasi chłopcy są ciągle tam... Zwiozą ich lada chwila, gdy tylko mgłę rozwieje wiatr. Nie dopuszczam do siebie najgorszego, choć jest oczywistością. Powstrzymuję łzy i przytulam Olę.

****

Barbara Romer Kukulska w Visp - jesienią 2006

*Schronisko Hörnli 3260 m n.p.m.
*Solvay chata 4003 m n.p.m.
Szczyt Mattrehorn 4477 m n.p.m.
Wieś Zermatt 1620 m n.p.m.

Źródło: W górach

Tekst: Barbara Romer Kukulska
Zdjęcia; Barbara Romer Kukulska, Bruno Jelk

loading...
Dla Niej
loading...
Dla Niego
loading...
Dla Dzieci

Artykuły Strefy Outdoor

loading...
Nowości
Produkty i testy
Porady
Producenci