Zapraszamy do lektury kolejnego konkursowego opowiadania, którego autorem jest Monika Warzecha-Plaszczyk. Opowiadanie nosi tytuł: "Tak przecież będzie w Jaworowej". Szczegóły dotyczące konkursu znajdziecie tutaj. Tym samym informujemy, że na Wasze prace czekamy jeszcze do końca marca! Życzymy miłego czytania!

"Tak przecież będzie w Jaworowej"

Autor: Monika Warzecha-Plaszczyk

Zawsze chciałam go tam zabrać. Ile razy przed snem mam ten obraz pod powiekami: nad ranem jeszcze mgła, powietrze mroźne, przenikliwe, mimo lata unoszącego się w powietrzu. Pierwsi turyści po polskiej stronie pewnie stoją już u wylotu kolejki na Kasprowy, niektórzy ciągną plecaki na Rusinową lub Pięć Stawów. Pierwsze promienie słońca wychylają się zza jeszcze sennych, rozmytych chmur a przed nami szeroka, mroczna droga ku….szczęściu. Bo dla mnie Dolina Jaworowa i jej otoczenie zawsze były szczęściem, spełnieniem, pewnością w niepewności życia. Tam zawsze wszystko trwało i będzie trwać choć bardzo bym chciała by odeszło razem z nami, by nikt już nigdy poza nami nie mógł tego zagarnąć dla siebie. Ale wcześniej nim wejdziemy w ten górski świat jest jeszcze cicho szemrzący strumień po lewej, gęsty las, Polana pod Muraniem i widok na Lodowy majaczący w tle, tak dostępny a zarazem tak daleki. To wszystko tak bardzo chcę mu pokazać, bo to będzie nasze sekretne miejsce, a skoro wszyscy je omijają to ono może być tylko nasze, prawda? Już niedaleka Dolina Białej Wody jawi się jako niedostępny, zakazany, tajemniczy świat. Turyści pędem mkną nad Morskie Oko, nie wiedzą, że tuż obok jest jeszcze piękniej, nie ma asfaltu, gwaru, tłumu, że dopiero tam jest ta prawdziwa esencja górskiego świata, a oni nawet nie zatrzymają się przy moście, nie dojrzą Młynarza w dole, nie wiedzą nawet, że to ten szczyt, jak więc mieliby wiedzieć, że dalej jest jeszcze Jaworowa, Koperszady? Tylko taternicy objuczeni linami i hakami wchodzą tam w jasno określonym celu, by zdobywać niedostępne tatrzańskie ściany, a zwykli turyści idą zawsze na łatwiznę jakby bali się zmierzyć sami ze sobą, ze swoimi myślami. Tak, tam nie ma schronisk, tylko samotne poutykane między drzewami wiaty, tam nie jest łatwo, nie jest prosto. W tłumie i gwarze raźniej ale czy lepiej, pełniej? A on na pewno to zrozumie, gdy tylko stanie na tym rozdrożu w Jaworzynie Spiskiej, gdy tylko zobaczy tę przestrzeń, szczyty przed sobą, wyrwie się do przodu, oszaleje ze szczęścia tak jak ja! Na Polanie pod Muraniem położymy się na rozgrzanych ławkach, zjemy kanapki, wypijemy ciepłą herbatę, pokażę mu jaskinię w górze a on się zdziwi, jaskinia, tak wysoko, jaka piękna. Niech będzie silny fizycznie w tych chwilach, by ogarnąć to wszystko każdym zmysłem. Niech połączy nas banalna, górska menażka i zmęczenie nóg u zarania podróży. Potrzeba dużo siły aby znosić ból, ale może jeszcze więcej trzeba by udźwignąć radość i szczęście?
    Tuż za białą ścianą Murania znikniemy w koperszadzkim lesie, pomkniemy przed siebie, będziemy to chować się, to wychylać zza drzew jak dzieci, rzucać kamyki, napawać górską wolnością, a może zalęknieni przystaniemy nasłuchując rykowiska? Bo to na pewno będzie czas rykowiska i słońce będzie palić tak mocno, że aż nas poparzy, bo musi być wtedy słońce, a górski las będzie jedynym schronieniem, wytchnieniem danym od gór przed samymi górami, które swoim pięknem i ogromem tak nas przytłoczą, że poczujemy się bezwolni, niepewni, na chwilę zaklęci naprzeciw siebie w wąwozie, w Koperszadzkiej Bramce, lecz zaraz pomkniemy dalej tą drogą zbudowaną kiedyś przez księcia Hohenlohego, by nie uronić ani chwili, ani widoku. Przy potoku dojrzy tabliczkę, tam pływa pstrąg potokowy, więc przystanie, zażartuje, że złapie dla mnie jednego a ja zapytam przekornie, chcesz go tutaj usmażyć i wtedy on mrugnie okiem, uniesie brew i powie, że przecież słońce tak praży, że na dłoni mi tą rybę usmaży bo będzie tak słonecznie, pięknie, że wszystko będzie można i nawet niedźwiedź nie będzie mi straszny bo gdyby nawet się pojawił, wyskoczył zza skały, zaatakował, to ja bym mogła zginąć właśnie tam, z nim, w tej dolinie, bo gdzie indziej?
    W drodze towarzyszyć nam będzie pewien dziadek, bo Jaworowa to także ten dziadek. Ile razy tam byłam, zawsze był dziadek, pojawiał się nagle u wylotu doliny na wysokości parkingu i szedł za mną, przede mną, pojawiał się i znikał niezmienny jak drzewa przy drodze i majaczące góry w tle. Pewnie musi mieszkać gdzieś niedaleko, szczęściarz. Z nieodłączną reklamówką, lekko zgarbiony, wyrwany z tego pięknego krajobrazu wlecze zawsze nogę za nogą, mozolnie, wolno, ale do przodu.
A jak zabiorę go na tę trasę to zażartuje sobie z dziadka, żartowniś jeden, z tym jego humorem rodem ze stolicy, powie pewnie, że dziadek ma w reklamówce siekierę, a może piłę łańcuchową i jak my tam w tej dolinie tak tylko we trójkę to może lepiej zawrócić ale dziadek będzie sobie cichutko, nikomu nie wadząc iść przed siebie a dopiero gdzieś na wysokości Płaczliwej Skały, zdziwieni, że doszedł tak daleko dojrzymy, że zbiera zioła, jakieś rośliny a ma krzepę, oj ma, a on leciutko skinie nam głową świadom naszego towarzystwa i łamanym słowackim zapyta o to, czy dalej w prawo czy w lewo, burknie coś o czerwonych, o komunistach w Czechosłowacji i my się zaśmiejemy i on się zaśmieje i dalej opowie nam jak w 1910 roku ekspedycja ratownicza szła niedalekim szlakiem do Doliny Jaworowej po tego słynnego przewodnika tatrzańskiego, Klimka Bachledę i on dziadek, pamięta ten dzień, a był wtedy młokosem co latał po łąkach w poszarpanych spodniach i dopiero zaczynał smakować góry. Klimka znieśli z góry, ja wtedy błysnę, że zginął na Małym Jaworowym i dziadek dalej będzie opowiadał, że Klimek został zniesiony ale już bez życia i pewnie dlatego ta Jaworowa tak rzadko odwiedzana, jakaś pechowa, mroczna, a przecież taka piękna i zamyśli się, znowu skinie głową, tym razem  na do widzenia i pójdziemy dalej razem a wciąż osobno, odnogą  Jaworowej. Dotrzemy na Przełęcz pod Kopą a tam ogarnie go znowu to szaleństwo, którego dla niego pragnę od gór, widok na najwyższe tatrzańskie olbrzymy po lewej, z Jagnięcym i Łomnicą na czele i Bielskie z prawej i Kołowym oraz Jaworowymi w tle, na cały ten świat, który mam pod powiekami a jemu pokażę, a on na pewno oszaleje ze szczęścia. Nie może być inaczej. W mieście, zwracając wzrok do góry widzi wieżowce, stalowe smoki, które go drażnią, oblepiają, za nimi nie ma nic oprócz szaroburej drogi, słupów telegraficznych, tego całego tałatajstwa jak zawsze mówi, a tutaj za górami jest jeszcze coś dalej, mocniej, i ja otworzę przed nim ten świat. Mówi, że kocha morze a góry są bo są, bo Bóg je stworzył więc niech sobie już będą, jak bezdomne psy czy starzy ludzie, zasłaniają krajobraz życia ale wtedy, gdy już tam będzie, to powie, że to jednak nieprawda, że one dopiero coś odsłaniają, otwierają oczy, że jest w tym coś głębszego, cała filozofia. Że dopiero gdy wejdzie się na szczyt to przed człowiekiem dalsza droga, plany, życie, że dopiero tam się to wszystko zaczyna, nie kończy. Tam sobie uświadamiamy gdzie tak naprawdę chcemy dalej podążać. To będzie nasza wędrówka, nasza droga i nasz cel. Tam, w tym koperszadzkim lesie on dozna olśnienia, którego ja doznałam już dawno, lecz ono było wtedy niepełne, tylko dla mnie a przecież wielki myśliciel, który tak miłował Tatry, ks. Józef Tischner mówił, że nie możemy żyć tylko dla siebie, że musi być drugi człowiek, punkt odniesienia, jak krzyż na Giewoncie, który wskazuje kierunek i jest celem, więc ja go wezmę w tą tatrzańską drogę i on już z niej nie zejdzie, na niej zostanie. Tylko kiedy się tam razem wybierzemy? Bo przecież na pewno tak będzie, w tej Jaworowej, prawda…?


Autor: Monika Warzecha-Plaszczyk