Nasz kochany Kasprowy Wierch przyciąga każdego dnia setki ludzi. Powietrzny lot kolejką ponad powalonymi przez Halny świerkami, pyszne odgrzewane dania w restauracji całe 1959 metrów ponad morzem, selficzek z nogami po dwóch stronach granicy, wspomnienia po wizytach wielu głów państw, tablica Ojca Świętego, białe szaleństwo w alpejskim stylu i najwyżej położony budynek w Polsce.

Nie można się oprzeć. Nic dziwnego, że pewna specyficzna grupa turystów - mityczni Prawdziwi Turyści trzymają się od Kasprowego z daleka. No może czasem wpadną na narty, albo skrócą sobie podejście na Orlą Percią. A jak na selficzka, to tylko jednego!
Ich jak magnes przyciąga inna góra. Zupełne przeciwieństwo naszego kochanego Kasprowego. Góra niedostępna, daleka i mityczna. Położona na uboczu nawet na standardy dzikich ukraińskich Karpat. Szczyt owiany aurą tajemniczości, magii i niedopowiedzeń. Góra, na której wierzchołku zamiast udka kurczaka i butiku czekają na strudzonego turystę jedynie ponure ruiny, a selficzek w swetrze, butach za kostkę i włochatych skarpetach ma posmak prawdziwie egzotycznej przygody. Pop Iwan!

Ruszamy nad ranem z Chatki u Kuby trzyosobową ekipą, podkręconą swą pierwszą czarnohorską wycieczką w życiu. I to na taki kultowy szczyt! Kuba co prawda żachnął się wieczorem, że to głupie, że się turyści tak podniecają tym Popem Iwanem i robią sobie z niego fetysz, podczas, gdy to była zwykła placówka szpiegowska i generalnie lepiej, żebyśmy poszli na Piszkonię. Zgadzamy się z nim i idziemy na Popa Iwana. Piękna pogoda i obietnica, że kwietniowe słońce skurczyło płaty śniegu do wielkości graniczącej z nieistotną sugerują, że nasza wielkanocna wyrypa zakończy się sukcesem. Złapiemy Białego Słonia za trąbę.


fot. Hubert Jarzebowskifot. Hubert Jarzębowski


Po długim marszu piękną doliną, przypominającą jakąś sekretną, nieznaną mi wcześniej i ukrytą przed wzrokiem ludzi odnogę Doliny Chochołowskiej dochodzimy na grzbiet zwany Pohane Misce - Złe Miejsce. Nie spotykamy żadnych czarownic, stąd jednak pierwszy raz w całej okazałości pokazują się ruiny obserwatorium meteorologiczno-astronomicznego. Wrażenie wywierają bardziej jak widmowy zamek jakiegoś tutejszego wampira Nosferatu, niż nasz swojski Kasprowy. W końcu świeci słoneczko, a kilka ukraińskich rodzin wygrzewa się w słońcu, robi sobie pikniki i fotografuje. Pełna sielanka, a jednak czuję lekkie ciarki na plecach, nawet nie wiem czemu.


fot. Hubert Jarzebowskifot. Hubert Jarzębowski


Z drogi na Popa Iwana roztaczają się naprawdę piękne i rozległe widoki na całą grań Czarnohory, ciemne kopuły Gorganów, Góry Czywczyńskie i znajdujące się już w Rumunii, najwyższe w okolicy Góry Rodniańskie z Pietrosulem - królem Karpat Wschodnich. Najładniejsza skałka po drodze przypomina dwa skamieniałe dinozaury ocierające się o siebie czule pyszczkami. Słupki graniczne pozwalają dotknąć ręką II Rzeczypospolitej. Jednym zdaniem: czuć magię wysokiej połoniny.

Z każdym krokiem ciemne mury obserwatorium zbliżają się do mnie. W końcu są na wyciągnięcie dłoni. Ciemny kamień, wybite i zamurowane szyby, zabarykadowane wejście, na ścianie dwie wielkie swastyki i napis "Sława Perunowi". Pozornie zatem nic specjalnego, coś jak opuszczona fabryka na Śląsku, ale jednak budynek ma swoją atmosferę. Nikt tu nie umarł, nikogo tu nie zabito, nie ma żadnych historii o duchach nawiedzających to miejsce w nocy, a jednak czuję jakiś dreszczyk emocji. Jakiś dziwny chłód na karku. Może to dotknął mnie Genius Loci?


fot. Hubert Jarzebowskifot. Hubert Jarzębowski


Obserwatorium meteorologiczno-astronomiczne wybudowano z inicjatywy Ligi Ochrony Powietrznej i Przeciwgazowej, czyli liczącej przeszło 2 miliony członków organizacji paramilitarnej, zajmującej się wspieraniem polskiego lotnictwa - zarówno wojskowego jak i cywilnego czy sportowego.

Prezesem LOPP był generał dywizji (później broni) - Leon Berbecki. Podobno straszliwie klął, gdy przyjechawszy w Czarnohorę w dzień otwarcia spostrzegł, że wnętrza budowanego od przeszło dwóch lat obiektu nie są jeszcze wykończone, mimo że lada chwila mają przyjść zaproszeni goście.

Uroczyste otwarcie obserwatorium odbyło się 29 lipca 1939 roku, sześć miesięcy po poświęceniu obserwatorium meteorologicznego na Kasprowym Wierchu. Wystrojem placówki w luksusowe meble oraz zapewnieniem wykwintnego obiadu dla znamienitych gości (gen. Berbecki, dyrektor Państwowego Instytutu Meteorologicznego doc. Jan Blaton, marszałek senatu, wiceminister komunikacji oraz oczywiście cała rzesza miejscowych Hucułów, zachęconych perspektywą darmowego poczęstunku) zajął się nieznanego nazwiska człowiek podający się za profesora z Warszawy, który jednak ograniczył się do przywiezienia na koniach huculskich szafek zbitych z dykty i ukradkowego zwiezienia możliwie największej ilości butelek koniaku.

Obserwatorium kosztowało ogromne pieniądze. Okrągły milion złotych. Dużą część tej kwoty zapłacono w dewizach brytyjskim zakładom z Newcastle za jeden z najnowocześniejszych w Europie astografów, a więc teleskopów do fotografowania nieba.

Na dobrą sprawę budynek nie spełniał swojej funkcji.

Z tego właśnie powodu częściej niż oficjalną nazwą - Obserwatorium Meteorologiczno-Astronomicznym im. Marszałka Józefa Piłsudzkiego nazywano je "białym słoniem". Biały słoń, a więc coś egzotycznego, luksusowego, kosztownego i zupełnie, ale to zupełnie niepotrzebnego. Taki "słoń na miarę naszych możliwości". Do dzisiaj każdej zimy ironiczna natura za pomocą śniegu i szronu upodabnia ruiny na wierzchołku Popa Iwana do gigantycznego białego zwierza. Słonia z podniesioną trąbą. Niektórzy twierdzą, że to właśnie od wyglądu w zimowej szacie obserwatorium zawdzięcz nazwę. W tym wypadku jednak na początku było słowo.

Kierownikiem placówki został znany, choć dopiero trzydziestoletni, geograf, meteorolog i działacz turystyczny Władysław Midowicz. Człowiek gór, dobry organizator, chatar schroniska na Markowych Szczawinach, na dodatek świetnie znający tutejsze realia oraz język ukraiński (urodził się w Mikuliczynie na Huculszczyźnie, rzut beretem od Czarnohory i Gorganów) doskonale nadawał się do tej roli. Wraz z żoną i synem zostali najwyższą rodziną w kraju. Antonina Midowiczowa, młoda małżonka kierownika miała do sklepu w Żabiu dwadzieścia kilometrów, do lekarza pięćdziesiąt, a do stacji kolejowej w Kołomyi sto dwadzieścia. Dodatkowym utrudnieniem była konieczność noszenia wody ze źródła oddalonego o sześć i pół kilometra w lecie oraz wytapianie śniegu na specjalnym ustrojstwie podłączonym do centralnego ogrzewania w zimie. Dla miłośników gór, możliwość przebywania w sercu Karpat całkowicie rekompensowała trudy życia na szczycie ponad dwutysięcznej góry na rubieżach kraju.


fot. Hubert Jarzebowskifot. Hubert Jarzębowski


Góra stoi w oddaleniu od ludzkich siedzib a często zalegające na wierzchołku czarne chmury ukrywają budynki przed oczyma ciekawskich. Nic dziwnego, że armia postanowiła właśnie tutaj ulokować sekretne bazy. Istnieją tacy, którzy przekonani są, że pod obserwatorium wykuta jest sieć korytarzy doprowadzających do podziemnych schronów, wśród których największe mogły służyć jako hangary dla wojskowych samolotów. Niektórzy nawet twierdzą, iż dowódcy wojskowi oraz "On" - jak z ogromnej sympatii zapewne nazywali Władysława Midowicza mieszkańcy okolicznych wiosek, mogli zjeżdżać do owych tajnych pomieszczeń za pomocą windy. W opowieściach ludowych astrograf stawał się działem pozwalającymi Polakom ostrzeliwać sąsiednie kraje lub maszynerią służącą do badania promieni mogących unieszkodliwiać wrogie maszyny.

Można się śmiać z tych opowieści, podobnie jak śmiejemy się z wiedźm, płanetników, koncepcji, że Babia Góra ma podziemne połączenie z Chinami czy sekretnych baz kosmitów pod rumuńskimi Bucegami. W tym wypadku jednak opowiadania Hucułów zdają się zawierać ziarnko prawdy.


fot. Hubert Jarzebowskifot. Hubert Jarzębowski


Czy II Rzeczpospolita wybrałaby na wybudowanie ogromnym kosztem kompleksu astronomiczno-meteorologicznego na samej granicy z Czechosłowacją, dwadzieścia kilometrów od Rumunii tylko i wyłącznie z ciekawości jakaż to pogoda panuje na Huculszczyźnie i z pragnienia odkrycia jakiejś komety, by nadać jej na wieki wieków imię Marszałka? Mało prawdopodobne. Midowicz zarzeka się, że wszelkie podejrzenia (i to nierzadko inteligentnych ludzi! - jak dodaje z oburzeniem) są zupełnie bezzasadne i wynikają z nawarstwienia się kilku zbiegów okoliczności.
Budowę zainicjowała LOPP, gdyż zależało jej na wytyczeniu szlaków dla lotnictwa na polskim niebie. Pomysł poparł minister spraw wojskowych, gdyż był miłośnikiem i znawcą Huculszczyzny. Wydział badań technicznych wojsk łączności zainstalował radiotelefony, gdyż prowadził badania nad ich zachowaniem w terenie wysokogórskim.
Wszystko łatwe do wytłumaczenia. Mimo tych zapewnień, śmiało jednak można zaryzykować stwierdzenie, iż Biały Słoń nie był wcale takim luksusowym "misiem", który władze II Rzeczpospolitej stworzyły z próżności, ale właśnie - placówką szpiegowską, działającą pod przykrywką badań naukowych.

Przez pewien czas lansowano w języku polskim nazwę Popiwane zamiast Pop Iwan. Miała się odnosić do dźwięków wydawanych w masywie góry przez wiatr, który jakoby śpiewał, "popiwał". Nazwa miała nawet swoją jeszcze bardziej polską wersję - Rozśpiewany Szczyt. Na szczęście się nie przyjęła i góra pozostaje Popem Iwanem po polsku i Pipem Iwanem po ukraińsku.

Nam wiatr nie śpiewał. Ale było dość zimno. Cukierki od JE prezydenta Poroszenki smakowały jednak wybornie.

Zejście do Dzembronii przez połoninę Smotrycza jest naprawdę piękne. Prowadzi wśród malowniczych skał, w późniejszych miesiącach zmienia się w prawdziwy ogród botaniczny. Droga przypomina nieco niebieski szlak drogą hawiarską na Małołaczniak - zarówno urodą, jak i frekwencją. Jedyna różnica to fakt, że tu większość ekip przychodzi biwakować w namiotach, palić ogniska i się weselić pod rozgwieżdżonym niebem Czarnohory, a u nas nie wolno. Takich obozowisk nad Dzembronią napotkaliśmy naprawdę dużo.


fot. Hubert Jarzebowskifot. Hubert Jarzębowski


Na sam koniec długiego dnia jeszcze podejście na grzbiet, na którym stoi Chatka u Kuby - a szło się ciężko, gdyż mimo Wielkiej Nocy we wiosce otwarty był sklep i tak - mieli winko, i można było całemu światu obwieścić: dotknęliśmy Białego Słonia i był to słoń na miarę naszych możliwości!


Hubert Jarzębowski