Ostatnio podczas mojej wędrówki na Krywań, a właściwie już po zejściu ze szczytu do rozstaju w Wielkim Żlebie Krywańskim napotkałem oto dwie młodociane niewiasty, które na tą wysokość (ponad 2000 m n.p.m.) po kamienistej drodze dotarły w trampeczkach, a nawet było to obuwie jeszcze delikatniejsze.

Zatrzymały mnie pytając, jak to zazwyczaj takie jednostki, czy do szczytu jest jeszcze daleko? Przycupnąłem na chwilę obok nich, gdyż te odpoczywały podkurczając obolałe nogi. Nawet nie pytałem skąd wędrują. Odpowiedziałem jednak na zadane przez nie pytanie, że w tych ciżemkach, to prawdopodobnie „średnio na jeża” z tą dalszą wędrówką. Ich oczęta nie do końca były pełne zrozumienia dla respondenta, ale finalnie zbierając się w dalszą drogę powiedziałem, że raczej bym się już dalej nie wybierał, bo teren z lekka skomplikowany, by wędrować po nim niemal boso. Oczywiście dodałem, że na ich miejscu bym zawrócił… …ale to ich miejsce. Poszedłem dalej w dół. Przypomniała mi się wtedy sytuacja z odległej przeszłości, kiedy wraz z moim przyjacielem Rafałem udaliśmy się na Giewont przy dość niestabilnych warunkach pogodowych.

Japonki w Tatrach to nie ściemaJaponki w Tatrach to nie ściema

Wtedy to z samego szczytu niestety niewiele było widać, gdyż znaleźliśmy się w chmurach. Szczerze mówiąc przerażała mnie myśl, że mogła by się teraz rozpętać burza, to byłby hard core w takim miejscu. Myślałem sobie wtedy, że ten jakże popularny nad Wisłą szczyt jest naprawdę niebezpieczny. Na czubku jest tak mało miejsca, że wystarczyłby moment nieuwagi by zapewnić sobie bungie bez liny z kilkuset metrów wzdłuż pionowej północnej turni. Patrząc na głupotę emanującą od niektórych osób, dziwiłem się, że nie ma tu regularnie tego typu wypadków.
Zrobiliśmy sobie już ostatnią przed zejściem do schroniska przerwę i postanowiliśmy tu wrócić przy lepszych warunkach pogodowych kiedy tylko będzie to możliwe, żeby zobaczyć obszerniejszą panoramę. Udaliśmy się w dół, żeby po drodze mógł objawić nam się ludzki brak wyobraźni. Na łańcuchach bowiem natrafiłem na ogon, który równocześnie ze mną łapał się łańcucha. Owym ogonem była młoda kobieta, która nie zauważyła nic dziwnego w tym, że gdy chwyta łańcuch w tym samym momencie co ja, doznaje silnych szarpnięć wytrącających ją i po trochu również mnie z równowagi. W końcu straciłem cierpliwość i zareagowałem ku jej zdziwieniu krótkim zwrotem, by może jednak nie huśtała się na napiętym przez moją masę ciała (wtedy jakieś 85kg) łańcuchu. Pewnie pomyślała: „Co to za burak i o co mu chodzi???”, przynajmniej to można było wyczytać z jej jednoznacznego spojrzenia. Ale posłuchała mnie i może dzięki temu nie upadła na skałach…
Chwilę później nerwy zawładnęły Rafałem:
- Dziecko! Słuchaj się matki i rób, co do Ciebie mówi, bo za chwilę spadniesz! – powiedział w kierunku kilkuletniej dziewuszki, której słuchanie się mamy było ostatnią rzeczą na jaką miała ochotę. Skakała, wrzeszczała, wyrywała się, a mama… jakoś tak nie specjalnie widziała zagrożenie, mimo że po jednej stronie szlaku znajdował się kilkunastometrowy uskok.
Było dla nas jasne, że branie małego dziecka w takie miejsce i oczekiwanie od niego wyobraźni, dyscypliny i wytrwałości to chyba za dużo… Ale cóż my tam wiemy. Rodzic dobrze wie co dobre i bezpieczne dla jego pociechy. Są przecież też te grzeczne dzieci.
Na szczęście szybko dotarliśmy do szlaku prowadzącego z przełęczy przez tak zwane „piekło” w kierunku Hali Kondratowej. Wtedy też powoli zaczęło zbierać się na deszcz. Słychać było pierwsze grzmoty, których dźwięk roznosił się po okolicy. Pomyślałem wtedy, że sprzyja nam szczęście, bo udało się przejść całą planowaną trasę w dobrych warunkach pogodowych. Po kolejnych zasłyszanych gromach z nieba zastanawiałem się co w głowie mają ludzie, którzy wymijali nas maszerując dalej na Giewont. Szlak na szczyt w końcowej fazie jest oblepiony łańcuchami i zwieńczony słynnym krzyżem, to w efekcie jeden wielki piorunochron. Ludzie parli na górę w letnich ubrankach, również z dziećmi. Ale co tam. Kwintesencja ludzkiego braku wyobraźni objawiła nam się nieco później, w momencie gdy dostrzegliśmy na szlaku schodzącą w dół lekko ubraną dziewczynę ze skórzaną torebką. Niewiasta ta bowiem przemierzała ten zupełnie niewygodny szlak …w „japonkach”. Oczywiście kobitka nie uciekła naszym obiektywom, po prostu trzeba było jej zrobić tajniackie zdjęcie pamiątkowe.

Japonki w Tatrach to nie ściemaJaponki w Tatrach to nie ściema

Dotarliśmy nieco już zmęczeni na halę. Naszym oczom ukazało się nabite i oblepione turystami schronisko, w którym mieliśmy nocować. Nie tego się spodziewaliśmy, choć mógł świadczyć o tym wzmożony ruch ludzi na okolicznych szlakach. Na domiar wszystkiego zaczęła się gwałtowna ulewa z wyładowaniami (jak się później okazało nad Zakopanem przechodziła nawałnica). Udało nam się jednak w miarę szybko schować przed deszczem. Znaleźliśmy trochę miejsca w budynku, w którym było bardzo duszno, aczkolwiek sucho. Ludzie tłoczyli się w każdym wolnym miejscu. Wypatrywaliśmy kobiety w japonkach przez okno, z którego mieliśmy widok wprost na zejście ze szlaku. I… …nie zobaczyliśmy jej ani w tamtej chwili, ani później. Zawróciła? Na Giewont?! :)
Absolutnie nie chodzi mi w tej opowiastce o ludzką głupotę, a raczej zatrważający brak wyobraźni. W takich chwilach ma się wrażenie, że masy „walące” w Tatry nie mają litości dla siebie samych, a już na pewno nie myślą o ratownikach TOPR, którzy zgłoszeń do tak „przygotowanych” turystów mają krocie każdego miesiąca. Miejmy się na baczności. Miejmy litość. Miejmy lepsze przygotowanie do wędrówek w górach.

Bartek Andrzjewski