Długi weekend czerwcowy przywitał nas piękną pogodą. Jakże można taką okazję zmarnować i nie wyrwać się z miasta? Cóż, że nie ma butów. W góry trzeba jechać! No ale tak bez wygodnych butów to wybór padł na Bieszczady. Te nasze Polskie. A ponieważ na Tarnicy w pocie czoła pracownicy budują schody to dodatkowa okazja żeby tam pojechać zanim cała góra zostanie nimi otoczona (a wygląda na to, że takie zapędy są).

Ponieważ Prawy Kalosz w postaci Werki nadal choruje, a samemu jechać smutno to była idealna okazja żeby pojechać z kimś nowym. I tym sposobem zabrała się ze mną znajoma, która obiecała, że po tym wyjeździe zostaniemy najlepszymi przyjaciółmi. W końcu zdobywanie połonin, bieszczadzkie nocne niebo oraz noce w namiocie mogą zbliżyć ludzi. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. No nie do końca.

Wyjazd zaplanowaliśmy na północ w środę 3.06. Jednak spakowani wcześniej nie mogliśmy usiedzieć, to wyjazd przesunął się na 23 (a to rzadkość żeby wyjeżdżać wcześniej niż się planowało!). Po wielu godzinach jazdy, przesłuchanych wielu płytach, większości z nich również prześpiewanych, dotarliśmy na punkt widokowy przed Cisną, gdzie postanowiliśmy się zdrzemnąć. Około 8 rano wstaliśmy i dokończyliśmy podróż do Ustrzyk Górnych, gdzie skorzystaliśmy z gościnności pana Gabrysia z „Piwnic pod Gabrysiami” i rozbiliśmy namiot w ogródku. Mieliśmy obawy co do czwartkowej pogody ze względu na ciągłą mżawkę, jednak po zjedzeniu śniadania i rozbiciu namiotu zaczęło się wypogadzać i pełni radości ruszyliśmy podziwiać widoki z Połoniny Caryńskiej. W czasie przerwy we wiacie po drodze zorientowałem się, iż stała się rzecz straszna! Po zdjęciu plecaka okazało się, że nie ma Kalosza! Rzuciwszy plecak, zostawiłem Gosię samą sobie i biegiem ruszyłem szlakiem w dół. Po drodze pytałem mijanych turystów pytałem czy ktoś nie widział przypadkiem, w końcu rzucającego się w oczy, czerwoneo Kalosza. Jednak nikt nie widział. Z każdym krokiem nadzieja malała ale nie poddawałem się! Kalosz na całe szczęście odnalazł się cały i zdrów 150m od namiotu. Wróciłem do namiotu, zabrałem butelkę wody na powrót i z Kaloszem w ręce rozpocząłem ponowne podejście. Po godzinie od rzucenia plecakiem, wróciłem na miejsce i po krótkim odsapnięciu ruszliśmy w przerwaną wędrówkę. Tym razem z Kaloszem W plecaku. Tak dla pewności. Po dotarciu do pierwszej tabliczki informacyjnej nadszedł czas na pamiątkowe zdjęcia, chwile kontemplacji piękna oraz zastanawianie się dlaczego widoczne góry są niebieskie skoro drzewa są zielone.

 Pamiątkowe zdjęcie uczestników z Kaloszem. Autorstwa nieznanej miłej pani.

Pamiątkowe zdjęcie uczestników z Kaloszem. Autorstwa nieznanej miłej pani.

Bez odpowiedzi ruszyliśmy na dół. Jak to zwykle przy schodzeniu w dół, człowiek się smuci, że schodzi toteż te smutne momenty pozostawię bez opisu. Po dojściu do drogi szczęsliwie udało się nam złapać na stopa przemiłych ludzi którzy zabrali nas do Ustrzyk. W końcu nie po to człowiek jedzie w góry żeby chodzić asfaltem. Po dotarciu do namiotu zrobiliśmy makaron w sosie słodko-kwaśnym. Makaron oczywiście musiał się przypalić, a woda przy odcedzaniu oczywiście musiała mnie oparzyć. Po zjedzeniu i popołudniowej drzemce postanowiliśmy rozgrzać się grzańcem i pójść spać. Zmęczeni bardziej wciąż po podróży niż po górach.

Dzień drugi przywitał nas już bezchmurnym niebem i około 1000°C w namiocie nad ranem. Po szybkiej (około godzinnej) ewakuacji z namiotu i śniadaniu ruszyliśmy na podbój Połoniny Bukowskiej oraz Tarnicy. Szczęśliwie znów udało nam się złapać stopa do Wołosate, gdzie mogliśmy ruszyć czerwonym szlakiem. Towarzyszyła nam tego dnia gitara, na której mieliśmy zagrać na Tarnicy koncert ku pokrzepieniu serc.

 Rzeczona gitara oraz widok na Bieszczady Ukraińskie

Rzeczona gitara oraz widok na Bieszczady Ukraińskie

Pogoda dopisywała, słoneczko grzało, wiatr przyjemnie wiał, a nogi po wczorajszym biegu bolały. Droga mijała, a widoki zachwycały. Za Haliczem minęliśmy pierwszych spotkanych tego dnia uczestników Biegu Rzeźnika Ultra. W tym miejscu chciałbym przekazać wyrazy podziwu dla tych ludzi! Minęliśmy również pierwsze oznaki przygotowań do stawiania schodów i kładek. Ogarnęło nas przerażenie widząc skalę tego przedsięwzięcia. Po dotarciu na Tarnicę w dodatku okazało się, że wiatr skutecznie przeszkodził nam w naszym koncercie ku pokrzepeniu serc. Relacja miała zawierać mnóstwo zdjęć z tego wyjazdu jednak po ich przejrzeniu okazało się, że żadne nie są w stanie przekazać piękna widoków z tego dnia.

Nasz koncert ku pokrzepeniu serc jednak nie został odwołany, a jedynie przeniesiony na wieczór, gdzie w „Zajeździe pod Caryńską” w zamian za śpiewy i grę goście poczęstowali nas kiełbaską z ogniska oraz napitkiem dla duszy. Zmęczeni oraz obolali, po blisko 3 godzinach grania udaliśmy się na spoczynek, podziwiając wcześniej niebo, które jednak nie było tak ciemne ze względu na minioną kilka dni wcześniej pełnię Księżyca.

Trzeci dzień przywitał nas bólem mięśni co oboje przyjęliśmy z pewnym niepokojem ale, na szczęście, również z pewnym rozbawieniem. W końcu po górach nie chodzimy od wczoraj, a bieszczadzkie szlaki do najbardziej wymagających również nie należą. Ale padła decyzja. Skoro nogi bolą to jedziemy zobaczyć Beniową! Po pokonaniu wszelkich wybojów na drodze dotarliśmy do ostatniego parkingu z którego rozpoczęliśmy wędrówkę. Tego dnia udało się zobaczyć słynną Lipę, stary cmentarz, ale również ukonić ciało w zimnym strumyku. Krokiem na tyle powolnym, że wyprzedzały nas gąsienice oraz śpiące ptaki zatoczyliśmy koło.

 Panorama ze słynną Lipą oraz widokiem na połoninę

Panorama ze słynną Lipą oraz widokiem na połoninę

Wyjazd choć krótki to udany. Bieszczady pogodą pokazały, że Kalosze są tam mile widziane, a i my pokochaliśmy je mocniej! I to wcale nie prawda, że są za daleko żeby jechać w nie ze Śląska na weekend! Moja mała dygresja na koniec. Śpieszmy się zdobywać szlaki, tak szybko budują na nich schody [*]