CZĘŚĆ I: BRATERSTWO LINY: Naprawdę niewielu spośród wspinaczy, którzy w owym czasie marzyli o zdobyciu niezdobytych tatrzańskich szczytów, stać było na luksus posiadania konopnej liny. To wprost przeciwnie do luksusu posiadania Liny, starszej z sióstr Konopnickich spędzających wraz z rodzicami każde lato po węgierskiej stronie Tatr – w Starym Smokowcu, zwanym wówczas Szmeksem.

Braterstwo Liny

Braterstwo Liny

Jednym z powodów popularności Spiskich Tatr był ogrom dziewiczych gór nęcących przyszłych zdobywców perspektywą zapisania się złotymi zgłoskami w historii taternictwa. Istotna była również niechęć młodych turystów do Zakopanego, do jego pluskiew, śmierdzącego sera, podłego alkoholu serwowanego w brudnych bacówkach, noclegów w kurnych chatach i przerażającej muzyki góralskiej, przed którą nie sposób uciec nawet w najwyżej położone doliny. Nie bez znaczenia był również wygodny dojazd pod same góry Koleją Koszycko-Bohumińską i konnymi omnibusami oraz niepowtarzalny klimat kompleksu sanatoryjnego doktora Szontagha. Większość bywalców stanowili suchotnicy, bogacze, poeci, prawnicy, kupcy i dyplomaci. Częstymi gośćmi okazywali się również młodzi taternicy przychodzący w odwiedziny do ich córek. Przede wszystkim do jednej.

Lina Konopnicka, podobnie jak lina konopna, bywała dobrem wspólnym i zapewniała lepsze samopoczucie. Mówiło się, iż reperowała psyche niejednemu wspinaczowi. Z jej usług korzystali młodzi Węgrzy, Niemcy ze Śląska i Spiszu, Słowacy, Czesi, a czasem także Polacy, którzy, choć nie stanowili dla Liny wakacyjnej atrakcji, coraz chętniej odwiedzali doliny Staroleśną i Pięciu Stawów Spiskich na przekór starszemu pokoleniu. Ich rodzice z nostalgią wspominali dawne Zakopane, Doktora Chałubińskiego, Jegomościa Stolarczyka oraz melancholijną sabałową nutę towarzyszącą im wraz z pluskwami podczas wieczornych posiadów przy płonącej watrze. Jednak nawet starsze pokolenie starało się odwiedzać Zakopane wyłącznie we wspomnieniach, fizycznie natomiast wolało gościć w Szmeksie, leczyć płuca, pić wodę z krystalicznych źródeł, zażywać kąpieli, spacerować nad słynne Wodospady Kolbachu, raczyć się szampanem i gawędzić o polityce. U doktora Szontagha można było znaleźć wszystko: orkiestrę kameralną jak z Wiednia, wspaniałą kuchnię, najlepszych górskich przewodników oraz zdyscyplinowany personel.

Nie da się przecenić znaczenia Liny dla rozwoju taternictwa! Nie na darmo i bez większej przesady we wspomnieniach czołowych, a nawet przeciętnych taterników z czasów przełomu stuleci tak dużo mówi się o wyjątkowym wówczas Braterstwie Liny. Trzeba to podkreślić: Liny przez duże „L”!

Nawet starsi, konserwatywnie usposobieni przewodnicy spiskoniemieccy, którzy niechętnie podchodzili do przybyłych z Alp nowinek w rodzaju lin czy raków, porzucali twarde zasady i po sprowadzeniu klientów z Łomnicy udawali się do pokoju Liny.
Według historyków taternictwa można mówić nawet o Pokoleniu Liny, które zastąpiło pokolenie wycieczek bez programu doktora Chałubińskiego. Pojęcie to jednak nie było dotychczas przekonująco wyjaśnione. Panna Konopnicka nie została uwzględniona w żadnym z kanonicznych dzieł dotyczących dziejów Tatr Wysokich. Nie doczekała się najmniejszej wzmianki w Wielkiej Encyklopedii Tatrzańskiej, milczą o niej przewodniki Chimelowskiego, Paryskiego, Puškaša i Cywińskiego. Nawet najskrupulatniejszy historyk Maciej Pinkwart nie wspomina o niej ani słowem. Istnieje, co prawda, poszlaka, iż tytuł najważniejszego opracowania roli kobiet w historii taternictwa, Od krynoliny do liny Haliny Ptakowskiej-Wyżanowicz, jedynie w wyniku chochlika drukarskiego nie brzmi Od krynoliny do Liny, ale niestety nie sposób tego już dziś skorygować.

By oddać jej sprawiedliwość, trzeba jednak powiedzieć otwarcie: Lina Konopnicka była postacią równie ważną jak Tytus Chałubiński, a dla wielu nawet istotniejszą. Czy jej brak na kartach wszystkich szacownych dzieł związany jest z cenzurą najważniejszej instancji, jaką były małżonki autorów? Tego nie dowiemy się nigdy.

Był jednak pewien wspinacz, wydawać by się mogło, obojętny na wdzięki Liny.

Jego wyobraźnię zaprzątały inne, dalece podnioślejsze problemy... Zdobyć to, co niezdobyte! Dotrzeć tam, gdzie nikt wcześniej niedotarł! Pokonać trudności drogi, własną słabość i zażyć takiej wolności, jaką w okupowanej Ojczyźnie cieszą się wyłącznie orły! Zresztą... Nawet jeśli czasem spoglądał tęsknym wzrokiem w stronę Liny Konopnickiej, natychmiast gromił go surowy wzrok matki i momentalnie pokorniał, gdyż wiedział, że tego typu uciechy są dla niego równie niedostępne, jak wierzchołek owianego legendami Szpiczastego Szczytu.

Na imię miał Karol, posiadał własną konopną linę i zaledwie piętnaście lat, gdy rozpoczął karierę wspinaczkową.

Karol i jego matka Antonina stanowili jedyny w swoim rodzaju zespół wspinaczkowy. Podczas gdy dla większości młodych wspinaczy góry stanowiły sposób na wyrwanie się spod fartuszków rodzicielek i pierwszy krok w stronę nieskrępowanej wolności, Karol z własną matką wiązał się liną i dzielił smak tatrzańskiego granitu.

Gdy inni młodzieńcy spali w kolebach pod wielkimi głazami w dzikich dolinach u stóp niezdobytych ścian i odkrywali tam smak nieznanych dotychczas używek: alkoholu i kobiet – a te w tamtych czasach za taternikami przepadały niemal tak samo jak pokolenie ich matek za śwarnymi, długowłosymi Józkami i Jaśkami z Hali Gąsienicowej – Karol po każdej wspinaczce wracał do samego podnóża Tatr, gdzie spał w wygodnym łóżku. W tym samym pokoju co pani Antonina lub w sąsiednim.

Kto wyobraża sobie Karola jako strachliwego, chuderlawego maminsynka, trzęsącego krótkimi porteczkami na samą myśl o przepaściach i kruszyźnie skał, jest w błędzie. Kto myśli, że mamusia pilnowała go, żeby sobie w górach nie zadrapał kolanka lub nie złamał paznokietka i nie pozwalała mu pójść na nic trudniejszego niż Przełęcz pod Kopą lub, od święta, na Sławkowski, nie może być dalszy od prawdy.

Karol był największym wspinaczkowym talentem swoich czasów. Siłą, wytrzymałością, techniką oraz odwagą przewyższał wszystkich zawadiaków z ówczesnej taternickiej elity. To było dla wszystkich oczywiste. Rzecz jasna, czasem podśmiewano się z niego. Najczęściej przed dziewczętami, by dodać sobie animuszu. Nazywano go mamincycusiem, chłoptasiem, a nawet z góralska – ziajockiem. Raz po raz jednak dokonywał takiego przejścia, że nawet obdarzeni najostrzejszym dowcipem taternicy nie śmieli powiedzieć złego słowa.

Osiągnięcia wspinaczkowe syna napawały panią Antoninę prawdziwą dumą. W nagrodę za dobrze zdaną maturę zabrała go w Alpy, nie szczędziła na sprzęt i towarzystwo najlepszych ówczesnych przewodników tatrzańskich. Nie spuszczała z Karola wzroku. Pilnowała, by regularnie ćwiczył i nie wpadł w szpony nałogów ani w sidła jakiejś kobiety fatalnej, których tyle się wówczas kręciło po świecie. Kontrolowała jego dietę, wieczorami sprawdzała, czy przez przypadek nie pije alkoholu (co mogło zaszkodzić jego kondycji) i nie zadaje się z nieodpowiednim towarzystwem (co było szkodliwe dla reputacji). Przez niewłaściwe towarzystwo rozumiała wszystkich młodych ludzi, którzy przyjeżdżali do Szmeksu bez rodziców w celach wyłącznie turystyczno-sportowych. Z zastrzeżeniem, że za sport trzeba uznać również stosunki damsko-męskie, wino i borowiczkę, czyli szalenie popularny na Górnych Węgrzech gin z jałowca.

Odpowiednimi kompanami dla Karola były wyłącznie dzieci bogatych smokowieckich kuracjuszy. Oczywiście przebywanie wśród galaretowatych, okrągłych i rozpieszczonych pociech sędziów, profesorów, właścicieli ziemskich, fabrykantów i bogatszych lekarzy sprawiało Karolowi niemal fizyczne męki. Wszystkich chłopców z wyższych sfer uważał za mięczaków i tchórzy, a dziewczyny za skrajnie nieinteresujące, zadufane w sobie sowy, które nie poznały i nigdy nie poznają smaku życia. Z wyjątkiem jednej. Niestety ta właśnie dziewczyna w oczach jego matki była podręcznikowym przykładem niewłaściwego towarzystwa i mimo jej dobrego urodzenia miał absolutny zakaz spotykania się z nią. Zresztą owa panienka wcale nie chciała się z nim spotykać, a on, nawet jakby mama mu pozwoliła, nie ośmieliłby się jej o to poprosić. Udawał więc, że jedyna Lina, jaką się interesuje, to ta, którą przewiązuje się w pasie przed dokonaniem wielkiego wyczynu.

Nieliczne chwile wytchnienia przychodziły, gdy zrealizował któryś z taternickich projektów matki. A to trzeba było zdobyć Jaworowy Szczyt, a to Dziką Turnię, a to stanąć na wierzchołku Małego Kołowego.

Wieczorem po powrocie z gór dorożką – co pozostający na noc w kolebach rówieśnicy Karola kwitowali uśmiechami będącymi jedynym w swoim rodzaju połączeniem drwiącego lekceważenia ze słabo ukrywaną zazdrością – pani Antonina pozwalała synowi na nieco więcej. W nagrodę za zdobycie jednej z dotychczas dziewiczych tatrzańskich turni Karol mógł wypić lampkę wina, kufel piwa lub w wyjątkowych sytuacjach nawet kieliszek spiskiej borowiczki w takim towarzystwie, jakie tylko mu się zamarzyło, chyba że nie podobało się matce. Takie zbliżenia były dla Karola bardzo trudne z powodu bariery, która dzieliła go od rówieśników, ale stanowiły chyba największą przyjemność podczas całych wakacji.

W wieku siedemnastu lat uważany był za największego z największych. Swoją reputację starannie kreował i podsycał licznymi artykułami publikowanymi w węgierskiej, niemieckiej i polskiej prasie.  Roiły się one od opisów skrajnych trudności, niemalże niemożliwych do przezwyciężenia niebezpieczeństw oraz flirtowania ze śmiercią. Były też pełne egzaltacji, choć z tego drugiego romansu Karol nie zdawał sobie sprawy.

– To matka każe mu się wspinać... – opowiadał czternastoletni Roman zwany Kordianem w kolebie w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich. – Jego tak naprawdę interesuje tylko hasanie z siatką za motylami po ukwieconych tatrzańskich polanach. On jest chyba troszkę ciepły.

– Dokładnie – potwierdził jego przyjaciel, Żętyca. – Widziałem na własne oczy, jak wściekła Antonina okładała Karola parasolem, a ten darł się jak obdzierany ze skóry: „Mamusiu! Mamusiu! Wcale nie chcę iść jako pierwszy zdobywać Turnię nad Rohatką! Bolą mnie nóżki, jest brzydka pogoda, a góry małe i brzydkie! Wolałbym poczytać książeczkę o motylkach!”.

Wszyscy zgromadzeni wybuchli śmiechem. Dziś już nie da się zweryfikować tej historii. Wiadomo jedynie, że Turnię nad Rohatką istotnie jako pierwszy zdobył właśnie Karol, a Antonina zaiste zawsze chodziła w góry z parasolem.

Pani Antonina nie zdawała sobie sprawy, że skrupulatne kontrolowanie syna nie jest konieczne. Karol naprawdę kochał wspinaczkę i był ambitny. Bardzo chciał wspinać się najlepiej, jak umiał. Góry były dla niego niezwykle ważne. Interesował się również działalnością na rzecz narodu, a czuł się stuprocentowym Polakiem, mimo nazwiska (nieistotnego dla tej opowieści) i niemieckiego pochodzenia rodziny.
Zapytany zawsze opowiadał, że przodkowie ojca przybyli z Anglii już za czasów Jagiellonów i od tamtego czasu są polskimi patriotami na dobre i na złe. Opinia publiczna wiedziała jednak lepiej.

– On jest synem służalczego austriackiego urzędnika, na dodatek dyrektora krakowskiej policji...
– Szwab!
– Tata mi mówił, że rodzina E. jest powiązana z Biurem Ewidencyjnym Sztabu Generalnego w Wiedniu, a więc ze służbami wywiadowczymi...

Niektórzy rozochoceni winem młodzieńcy opowiadali w kolebach podczas długich, rozgwieżdżonych nocy, że Karol jest uchem, które Franz Josef wysłał w Tatry, żeby inwigilować patriotyczne środowisko polskich taterników. Dziewczyny drżały na samą myśl, że chłopcom grozi podwójne niebezpieczeństwo: ze strony strasznych górskich przepaści i cesarsko-królewskich szpiegów. Niektóre naprawdę wierzyły, że cesarza muszą szalenie interesować poglądy polskiej młodzieży na tematy wspinaczkowe oraz jej życie towarzyskie. Bardzo im to imponowało. Każda chciała, żeby to właśnie o niej Franz Josef usłyszał w pewnych wstydliwych kontekstach. To mógł być pierwszy krok do kariery dworskiej w pałacu Hofburg.

Samemu Karolowi natomiast bardziej niż na podsłuchiwaniu kolegów zależało na nauce. Był ze wszech miar porządnym chłopakiem. Chciał zrobić karierę i nie zawieść matki. Z tego powodu rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ponadto kochał przyrodę. Z nieożywionej najwyżej cenił ciemny tatrzański granit, z roślin rosnące na półeczkach skalnych porosty, ze zwierząt natomiast najbardziej upodobał sobie motyle. W trakcie każdej wycieczki notował zaobserwowane okazy. Podczas popasów, gdy jego towarzysze delektowali się rumem i zajadali leguminę, biegał po łące z siatką, poszerzając swoją kolekcję. Zainteresowanie to zostało mu jeszcze z czasów szkolnych i oczywiście nie pozostało niezauważone. Z jego pasji śmiali się wszyscy rówieśnicy.

Wykładowcą historii naturalnej, z której Karol miał zawsze na świadectwie stopień celujący, w krakowskim Gimnazjum św. Anny był w owym czasie entomolog, profesor Antonius Buchfink. Okazał się wspaniałym pedagogiem, który mimo surowego egzekwowania wiedzy skutecznie zarażał każdego ucznia miłością do przyrody nieożywionej i ożywionej. Z jednym małym wyjątkiem. Największymi wrogami profesora, który czytywał przede wszystkim powieści Elizy Orzeszkowej i pasjonował się chrząszczami, wychwalając pod niebiosa drapieżne biegaczowate, byli wolnomularze, współcześni artyści oraz bielinki kapustniki.

– Motyle to dekadenci świata zwierząt! – grzmiał profesor. – Gdyby były ludźmi, interesowałyby się wyłącznie seksem, absyntem, opium, filozofią Schopenhauera, malarstwem impresjonistów i wierszami Baudelaire'a! Piękni, lecz puści w środku dandysi!
Na liście grzechów motyli znajdowało się pijaństwo – były według profesora na ciągłym rauszu spowodowanym sfermentowanymi sokami owoców – obżarstwo, włóczenie się po nocach, rozwiązłość płciowa oraz kanibalizm. Ten ostatni, najpoważniejszy zarzut odnosił się wyłącznie do gąsienic, ale i tak ocena całego rzędu Lepidoptera była druzgocząca. Motyle to zbuntowani gówniarze i Bóg stworzył je, byśmy z ich zachowania wyciągnęli wnioski, dzięki którym ochronimy nasze dzieci przed zgubnym wpływem modernistycznej poezji, operetek oraz upadłych kobiet – a raczej zmierzchnic trupich główek, jak je nazywał profesor – których najwięcej w Krakowie znajdziemy przy ulicy Szlak, a najbardziej upadłe na Radziwiłłowskiej. W płomiennych tyradach pana profesora Buchfinka, którego poczucie rzeczywistości wydawało się momentami mgliste, za zło i rozpustę na świecie odpowiedzialni byli przede wszystkim Rusałka Tetmajer, Brudnica Kasprowicz i Niepylak Przybyszewski.

Ze wszystkich szkolnych wykładów Karol najlepiej zapamiętał właśnie te gorące, zaangażowane przemowy o sekretnym życiu owadów. Sukces pedagogiczny okupiony został porażką wychowawczą nobliwego belfra. Karol wpadł w szpony lepidopterologii, nauki o motylach. Już rok po maturze uważany był za autorytet w tej dziedzinie i największego znawcę motyli górskich, o których ogłosił wielkie studium w roczniku Węgierskiego Towarzystwa Karpackiego. Po tej publikacji otrzymał wiele listów gratulacyjnych oraz depeszę od profesora Buchfinka, w której ten nazywa go „zdemoralizowanym Judaszem”, „wyrodną poczwarką”, ogłasza zerwanie kontaktów z całą jego rodziną, wróży mu rychły upadek na niziny społeczne oraz pogrążenie się w uzależnieniu od kwiatowego nektaru i rozpusty, a nawet zostanie kanibalem.

Życie Karola składało się przede wszystkim ze studiów, treningów, gór i motyli. Nie znaczy to jednak, że nie interesowały go proste przyjemności życia. Wcale nie patrzył z góry na gorzej urodzonych i mniej zamożnych rówieśników chodzących wieczorami po Szmeksie zygzakiem pod rękę z wypudrowanymi i frywolnie ubranymi dziewczętami. Nie gardził całującymi się na skałach parami ani też tymi, którzy po spożyciu słynnej spiskiej borowiczki nadzy i w dodatku w obecności dam wskakiwali do lodowatych wodospadów Kohlbachu. Choć wszyscy widzieli w jego wzroku pogardę, poczucie wyższości i lekceważenie, nie była to prawda. Mimo że Karol był taki sam jak wszyscy, nie mógł o tym nikomu powiedzieć.

Coraz częściej spoglądał w stronę Liny. Wodził za nią tęsknym wzrokiem, gdy szła z kolejnym adoratorem w stronę Kämchenn, znanego również jako Siodełko. Karol miał naturę zdobywcy. Większość dróg, jakie przechodził, była niedostępna dla zwykłego śmiertelnika. Próba wspinaczki jego śladami dla ówczesnych taterników mogła skończyć się na dwa sposoby: haniebną porażką lub śmiercią. Wielokrotnie doświadczył uczucia stawiania stóp w miejscu, w którym nikt nigdy nie był, być nie mógł i zbyt szybko nie będzie.
Linę natomiast mieli niemal wszyscy wokół. Wystarczyło podejść, uśmiechnąć się, zaproponować spacer, postawić kieliszek szampana, rzucić od niechcenia coś o swoich osiągnięciach wspinaczkowych, o widokach, które znają wyłącznie sokoły, lub o duszy osiągającej na wysokościach nirwanę. Niektórzy nie musieli robić nic, gdyż Lina jako dziewczyna wyzwolona do wybranych taterników podchodziła sama i proponowała spacer. Miała wakacje i umiała się nimi cieszyć.

Karol wiedział, że nigdy nie będzie jej posiadał. Nawet na chwilę. Patrzyła na niego z obojętnością graniczącą z niechęcią. Na dodatek matka dostałaby ataku serca, gdyby zobaczyła jedynego syna w towarzystwie dziewczęcia o takiej reputacji. Lina szybko stała się dla Karola symbolem czegoś, co na zawsze pozostanie poza jego zasięgiem. Czegoś nieosiągalnego jak... jak Szpiczasty Szczyt!
Mimo sukcesów, pieniędzy, wolnego czasu, młodości i pięknej pogody Karol chodził po Szmeksie coraz bardziej nerwowy i milczący. Mieć coś, czego wszyscy pragną, a nikt nie potrafi dosięgnąć, a jednocześnie najbardziej na świecie marzyć o czymś, co mają wszyscy bez najmniejszego wysiłku, a tylko dla niego jednego na świecie jest nieosiągalne. To doświadczenie było dla niego tak przykre, że zdarzało mu się ze zdenerwowania ciskać kamieniami do górskiego potoku, karząc w ten sposób góry.

Pewnego dnia szedł korytarzem sanatorium doktora Szontagha, gdy nagle otworzyły się drzwi jednego z pokojów, wyszła z nich Lina, a za nią wyczłapał czerwony na twarzy, spocony i dyszący przewodnik Hunsdorfer, towarzysz większości jego wypraw. Podziw dla pięćdziesięcioletniego Niemca Spiskiego, który nie słabł w sercu Karola od piętnastych urodzin, kiedy to stary sprowadził go z matką z wierzchołka Łomnicy podczas zamieci śnieżnej, prysł w jednej chwili jak bańka mydlana. Jego miejsce zajęła niemoc i zazdrość, która przerodziła się w nienawiść, gdy stary szepnął mu do ucha, ledwo łapiąc oddech: „Uff... Das war ein echter Tornado, Junge”.
Lina zmierzyła stojącego bez ruchu, zupełnie sztywnego Karola lodowatym wzrokiem, chwyciła go obiema rękami za koszulę, przyparła do ściany i wysyczała:

– Co się tak gapisz, maminsynku? Kim jesteś, żeby mnie oceniać? Wcale nie jesteś lepszy niż ja. Mamusia wie, że mnie śledzisz? Zapamiętaj sobie: nigdy nie będę twoja. Nawet jeśli... A zresztą...
I odeszła, zostawiając mokrego od potu, drżącego i zbaraniałego Karola na pustym korytarzu. Cały czas opierał się o ścianę i bał się poruszyć. Czuł się, jakby spadła na niego kamienna lawina. Chciał wyjechać. Zostawić góry, wrócić do Krakowa, zaszyć się w bibliotece. Nie mógł wytrzymać w Smokowcu ani chwili dłużej. Ale przecież obiecał matce, że nazajutrz dokona pierwszego wejścia na Czarny Szczyt. Aż zgrzytał zębami na myśl, że pójdzie tam ze znienawidzonym Hunsdorferem, który śmiał porównać Linę do tornado i to, co gorsza, najpewniej słusznie. Postanowił obwieścić matce, że nigdzie nie idzie, a już tym bardziej nie ze starym, lubieżnym przewodnikiem. Zostanie w Szmeksie i będzie czytał Przybyszewskiego, bo świat jest zły, ludzie podli, a góry głupie.  Potem wróci sam do Krakowa.

Tego wieczoru można było usłyszeć z pokoju pani Antoniny wrzaski i odgłosy przypominające trzepanie dywanu parasolem. Następnego dnia, 24 sierpnia 1898 roku, świeżo upieczony student prawa, jego matka oraz stary przewodnik zostali pierwszymi zdobywcami Czarnego Szczytu, choć po studencie wcale nie było widać radości.

Największymi wrogami Karola była dwójka zaprzyjaźnionych, bardzo zdolnych taterników z Lwowa – Romek zwany Kordianem i Jurek o budzącym grozę pseudonimie Żętyca. Trzecim Muszkieterem był krakowiak Zygmunt, który z racji imienia nie miał pseudonimu, chociaż czasem przedstawiał się jako Klemens, gdyż uważał, że kiedyś zostanie namaszczony na następcę króla przewodników tatrzańskich, Klimka Bachledy. Każdy z nich, mimo młodego wieku, zdobył już wiele tatrzańskich olbrzymów i miał swoje pierwsze wejścia. Chłopcy spali w górach, dzielili się liną, podkreślali swoją samodzielność i lubili wygłaszać tyrady o górach przed przystojnymi dziewczętami. Najlepszy z nich był Kordian stanowiący nieformalnego przywódcę paczki i wygłaszający z emfazą takie oto przemowy:

– Góry rozpaliły w sercach naszych przepotężny ogień namiętności, największego skarbu danego człowiekowi, bo tylko wielka namiętność potrafi oderwać życie człowieka od szarzyzny bytowania i podnieść je ku wyżynom, skąd widać już jasne zorze nieśmiertelności!

Kordian, Żętyca i Zygmunt schodzili do Szmeksu wyłącznie na zakrapiane rauty. Śmiali się z relacji Karola z matką i, co najgorsze, robili to w towarzystwie Liny Konopnickiej, z którą byli w świetnej komitywie.

Karol kilkukrotnie próbował zaprzyjaźnić się z Trzema Muszkieterami. Jako najsprawniejsi chłopacy w Szmeksie byli wymarzonymi partnerami w jego projektowanych wspinaczkach.

Zdawał sobie sprawę, że matka jest coraz starsza, a nawet najlepszy wspinacz nie osiągnie w górach sam tego, co jest możliwe z odpowiednim partnerem. Przestawało go cieszyć chodzenie po Tatrach z przewodnikiem, a już w szczególności z przeklętym Hunsdorferem i jego okropnymi wspomnieniami o tornadzie, które przez niego przeszło zeszłego lata. Z przewodnikiem to byle dziad z Warszawy potrafił wyleźć na Łomnicę. Dodatkowo wkupienie się w łaski Kordiana, Żętycy i Zygmunta, w szczególności zaś tego pierwszego jako szefa i mózgu paczki, oznaczałoby zbliżenie się do Liny. Ale jak to zrobić? Wszyscy trzej nie znosili Karola jak łacińskiej gramatyki, na dodatek ich herszt nie dostał się z powodu lenistwa na prawo, z czego wyciągnął logiczny wniosek, że Karolowi wstęp na studia załatwił tatuś – austriacki serwilista – i przez to znienawidził przyszłego prawnika jeszcze bardziej. Karol natomiast świetnie wiedział, na czym polega znajomość Muszkieterów z Liną i czasami miał ochotę po prostu wybić im zęby. Raz w przypływie zazdrości napisał erudycyjny artykuł o swoim zdobyciu Jaworowego Szczytu do „Rocznika Węgierskiego Towarzystwa Karpackiego” i na złość Kordianowi podpisał się jako doktor nauk prawniczych. Niech się ma z pyszna. Potem żałował, ale nie mógł już niczego zmienić.

Przepaść między Karolem a Liną zwiększyła się jeszcze bardziej. Na początku lata 1900 roku miała już rozmiary południowej ściany Szpiczastego Szczytu, która była niezdobyta od stworzenia świata i taka pozostanie zapewne do momentu, gdy ogromne trzęsienie ziemi nie zmieni tatrzańskich wierzchołków w smutne ruiny. Dokładnie takie jak serce Karola, gdy zobaczył, jak Kordian położył pod stołem rękę na udzie Liny, a ta wcale nie dała mu w twarz.

– Siedź prosto – syknęła pani Antonia w uzdrowiskowej restauracji doktora Szontagha do syna garbiącego się nad szklanką mleka. – Jest tutaj pan sędzia Christoph von Mais-Kukuruz z córką Hubertyną. Nie chcesz chyba zrobić na niej złego wrażenia. Czemu nic nie zamówiłeś na obiad? Nie będziesz miał siły jutro wejść na Rogatą Turnię. Na panu sędzim to wejście z pewnością zrobi wrażenie. Łokcie ze stołu.

– Nie jestem głodny – odpowiedział Karol, który nie mógł jeść z powodu natrętnych myśli krążących wokół Liny oraz Kordiana. Rzucił okiem na grubasa w zbyt ciasnej marynarce, ze świecącą łysiną, orlim nosem, monoklem w oku i schowanym do kieszeni zegarkiem na złotym łańcuszku oraz jego córkę różniącą się od niego wyłącznie detalami, a konkretnie seledynową kokardą w czarne grochy we włosach. Oboje pochłaniali łososia i ogromne ilości jaj przepiórczych. Ojciec pałaszował je z pomocą rąk, córka natomiast wsysała ustami złożonymi w trąbkę.

– Pan sędzia nie wie, gdzie jest Rogata Turnia, chociaż powinien, bo podobno jest rogaczem. Pana sędziego i jego córkę interesuje wyłącznie zawartość ich talerza.
– Cicho bądź, jeszcze usłyszy. Ta urocza dziewczynka jest jeszcze panną, ale być może niedługo się to zmieni – Antonina mrugnęła, a Hubertyna włożyła sobie do ust cztery jaja przepiórcze jednocześnie. –To jedna z najlepszych partii w Krakowie. Rodzina von Mais-Kukuruz posiada kamienice na Floriańskiej, na Dietla, na Grodzkiej, Radziwiłłowskiej i na Kopernika. Popatrz na jego zegarek – szczere złoto. A na obiad – jajka przepiórcze. Popija je szampanem. Nawet nas stać tu wyłącznie na wiedeński sznycel z ziemniaczkami i owcze mleko. To twoja szansa.
– Mam się oświadczyć temu czemuś? Ona powinna się nazywać Zwalista Turnia... A jej ojciec Hrubas Chochołowski.
– Karol!
– Szeroka Jaworzyńska.
– Karol!
– Cześć, Karol! – pomachała mu tymczasem pulchną rączką Hubertynka. – Wiesz, gdzie dzisiaj doszłam? Nad same wodospady! Jak tam groźnie! Gdy zajrzałam w kotłującą się wodną kipiel, poczułam na karku, ach, oddech widma śmierci. Od grozy aż zgłodniałam!
– Bańdzioch, Małe Szerokie – kontynuował Karol z kamienną miną. – Baniasta Turnia, Grań Hrubego, Kobyla Dolinka, Bździochowa Kopa... Turnia Dwóch Podbródków.
– Ty dla odmiany jesteś Szalony Wierch, zachowuj się, na litość boską! – szepnęła surowo matka, a na głos powiedziała: – Dzień dobry, panie sędzio! Smacznego! Jak pięknie dzisiaj wygląda Hubertynka, a jaki apetyt! Wspaniała dziewczynka. A ty, Karol – wróciła do szeptu – zamów sobie coś do jedzenia, bo robisz mi wstyd. Łokcie ze stołu.
– Nie jestem głodny.
– Zamów. Sobie. Coś.
Usta matki się zacisnęły, a brwi zmarszczyły. Chyba faktycznie miała poważne matrymonialne plany w stosunku do pięknej córki pana sędziego.
– Dobrze, jak taki jesteś uparty, będę musiała cię sama nakarmić. Am! – oświadczyła nagle pani Antonina, podsuwając synowi pod usta widelec z kawałkiem ziemniaczka oraz kotleta schabowego nazywanego przez wyższe sfery wiedeńskim sznyclem. Uznała pewnie, że karmienie dorosłego mężczyzny przez matkę w systemie wartości pana sędziego i jego córki jest mniejszym wstydem niż posiadanie w rodzinie niejadka. – Am. No, otwieraj buzię, amciu, amciu. Jedzie pociąg z Chabówki do Zakopanego, ciuf, ciuf.

Karol bezgłośnie kręcił głową jak grymaszący trzylatek, pani Antonina goniła jego usta widelcem. Chciało mu się płakać, czuł się poniżony. Postanowił w przyszłym roku nigdzie nie wyjeżdżać z matką. Chwilę walczył, w końcu skapitulował przed uporem, autorytetem i silnym charakterem rodzicielki, grzecznie otworzył dzióbek jak pisklaczek czekający w gniazdku na dżdżownicę i pozwolił włożyć sobie do ust kęs kotleta.

Pani Antonina ukroiła kolejny. Karola dopadła apatia i zobojętnienie. Nie obchodziły go już góry, reputacja, nic. Westchnął głęboko i pozwolił się matce karmić. Przymknął oczy i pilnował tylko, by łza nie pociekła mu po policzku. Pierwszy raz w życiu pomyślał, że nie zrobiłoby mu różnicy, gdyby umarł, bo tak naprawdę wcale nie żył. Niczym się nie różnił od tych wszystkich dzieci z dobrych domów, które nigdy nie były w prawdziwym lesie, które mają służbę, guwernantki, prywatnych nauczycieli, lokajów i które pozwalają, by przeżyli oni życie za nich. Przecież wspinaczka to nie jest życie. Od uprawiania szpady, floretu, polo czy szachów różni się tylko ładniejszym krajobrazem. Spuścił nos na kwintę.

Nie zauważył, że w tym samym czasie do restauracji weszli dryblas Żętyca, Zygmunt w zawadiacko przekrzywionym berecie i modnych pumpach oraz Kordian pod rękę z Liną. Zamówili dwa puchary lodowe na cztery osoby – Lina postawiła jeden  Romkowi, Jurek i Zygmunt-Klemens złożyli się na drugi i poprosili obsługę o dwie łyżki. Dość szybko spostrzegli Karola spożywającego obiad w towarzystwie i przy aktywnym wsparciu mamy. Z miejsca wybuchnęli histerycznym śmiechem.

Karol ocknął się z letargu z widelcem w ustach. Otworzył oczy i jak przez mgłę zobaczył uśmiechnięte, szydercze, złe twarze. Poznał głosy. Gwizdał na to, nic go nie obchodzili jego wrogowie – głupie dzieciaki. Miał w nosie chichoczącą mordę Zygmunta, nic sobie nie robił z zaśmiewającego się do rozpuku Żętycy, lekce sobie ważył rechot Kordiana. Mogli się śmiać cały dzień. Po chwili jednak jego ucho wyłowiło czwarty głos, mózg zaczął pracować i rozmazana rzeczywistość nabrała konturów. Wtedy dostrzegł Linę. Zakręciło mu się w głowie i zebrało na wymioty. Lina położyła się na stole i aż popłakała się ze śmiechu, ledwo łapiąc oddech. Powiedziała do Romka: „Zaraz skonam”, na co on objął ją ramieniem i wytarł łzę z policzka w jej żakiecik.

Do akcji wkroczyła pani Antonina.
– Z czego się śmiejecie, dzieci z ulicy? Gdzie są w ogóle wasi rodzice? Karolek musi dużo jeść, żeby mieć siłę zdobywać wielkie góry i przyswajać wiedzę na uniwersytecie, a wy do niczego nie dojdziecie. Puszczone samopas bydlęta! Gdybyście byli moimi dziećmi, dałabym wam w skórę za włóczenie się po brudnych kolebach, bisurmanienie i borsuczenie alkoholem. Łapserdaki! A ty, panienko, zachowujesz się jakbyś była... – zrobiła pauzę, by znaleźć odpowiednio ostre słowo na określenie Liny i dokończyła triumfalnie – podejrzanego autoramentu!

Karol siedział sztywno i nawet nie mrugał, a w zębach trzymał widelec, który puściła jego matka, by móc sugestywną gestykulacją przywołać do porządku grupę nicponi kpiących z jej jedynego syna. Jurek i Zygmunt zaczęli ze śmiechu wydawać odgłosy przypominające umierającego łosia i nasmarkali do pucharu z lodami. Lina płakała, tylko Kordian przygryzł wargi, przybrał minę możliwie zbliżoną do poważnej i zwrócił się do pani Antoniny spokojnym tonem:
– Szanowna pani E., ma pani rację. Przepraszamy najmocniej za nasze zachowanie, nie wiemy, co w nas wstąpiło. Rozumiemy, że Karol ze względu na delikatny charakter i wyjątkowe talenty ma specjalne wymagania dotyczące diety oraz sposobu serwowania posiłków. Nasza reakcja była nie na miejscu. My, dzieci z nizin społecznych, czasem reagujemy prymitywnym rechotem na rzeczy, których nie rozumiemy. Obiecujemy zachować spokój i prosimy, by uznała pani animozję za niebyłą oraz powróciła do kontrolowania diety najwybitniejszego alpinisty obu stron Tatr.
– Co ty gadasz, Kordian? – zdziwił się Zygmunt. – Popuściłem przez nich ze śmiechu w pumpy.
Roman dał mu łokciem mocną sójkę w bok i syknął: „Spokój”.
– Przeprosiny przyjęte – rzekła wyniośle pani Antonina. – Ale nie myślcie, że zmieniłam o was zdanie. Brudasy, nieroby, wszarze i niebieskie ptaki! Na dodatek cienko się wspinacie.
– Obiecujemy poprawę, szanowna pani – odpowiedział jej Kordian, a jego twarz przybrała tak szelmowski wyraz, że dla wszystkich poza panią Antoniną stało się jasne, że wcale a wcale nie miał zamiaru się poprawiać, a na dodatek coś knuł.
Niewzruszona Antonina powróciła do karmienia syna, a ten jadł grzecznie, gdyż doszła do niego smutna prawda, że godność była już nie do uratowania.
– Amciu, amciu, jedzie pociąg, a w nim hrabia Zamoyski, amciu, amciu, hrabia pójdzie jutro na Rogatą Turnię, musi mieć dużo siły, która jest w wiedeńskim sznycelku.
Kordian nałożył odrobinę waniliowego loda na łyżeczkę i patrząc ciągle na Karola, nakarmił nim Linę. Ta objęła łyżeczkę ustami i przez kilka sekund ją ssała z wyrazem rozkoszy na twarzy. Antonina ukroiła kawałeczek sznycla i wetknęła go do ust Karolowi. Kordian nabrał więcej loda i podawszy go Linie, przejechał powoli łyżeczką po jej dolnej wardze. Antonina nabiła na widelec ziemniaczka, Lina natomiast z zamkniętymi oczyma zlizała powolutku kolejną porcję loda z ustawionej pionowo łyżeczki. Karol zaczął się pocić, matka znowu ukroiła kawałek sznycelka i ćwiartkę ziemniaka z koperkiem, Kordian nabrał bitą śmietanę z pucharu na dwa palce, a Lina włożyła je sobie do ust i zaczęła rytmicznie poruszać szczęką do przodu i do tyłu, którą to metodę, wedle relacji Hunsdorfera, potrafiła zastosować z niemałym sukcesem nie tylko na palcach.
Ostatni kawałek schabowego razem z widelcem wylądował na ścianie, kiedy Karol zerwał się, uderzył na odlew matkę w dłoń, przewrócił stół, zbijając przy tym talerz, porcelanową podstawkę na serwetki oraz dwie szklanki owczego mleka, po czym uciekł z sali restauracyjnej, kradnąc ze stołu zaskoczonego sędziego von Mais-Kukuruza i jego niemniej zdziwionej córki pełną butelkę szampana.

Uroda Miny, młodszej siostry Liny Konopnickiej, była umiarkowanie zachwycająca. Twarz trochę mniej regularna, łydki i biodra nieco szersze, włosy jaśniejsze, oczom brakowało blasku, a policzki pozbawione były dołeczków, którymi u Liny tak bardzo się wszyscy zachwycali. Nie nosiła również kwiatka we włosach. Oczywiście nie była szpetna, jako siostra Liny być nie mogła, po prostu mniej wyróżniała się spośród innych dziewcząt. Każdy, kto z nią rozmawiał, może potwierdzić jednak: inteligencją zdecydowanie przewyższała siostrę. Miała poukładane w głowie, była dowcipniejsza i całkiem oczytana. Jej ojciec czasami się chwalił na rautach w Szmeksie, że gdyby nie była dziewczynką, kształciłby ją na prawnika tak jak pani Antonina Karola. Mina nie dzieliła z siostrą zainteresowania obdarzaniem wdziękami wszystkich naokoło. Jak łatwo się domyślić, była dalece mniej popularna i większość czasu na bankietach w domu uzdrowiskowym spędzała sama.

Kiedy jednak Mina podeszła tego wieczora do Karola siedzącego na kamieniu nieopodal drugiego od dołu wodospadu Kohlbachu z nogami w potoku i niemal kompletnie pijanego, ten bardzo ucieszył się na jej widok. Zresztą ucieszyłby się na widok każdego z wyjątkiem Trzech Muszkieterów, Liny, swojej matki i starego, sprośnego przewodnika.
– Cześć, Karol. Co tu robisz sam, medytujesz? – zagadnęła Mina.
– Piję.
– To nawet lepiej, sama przyszłam z butelką wina. Myślałam, że jesteś taki porządny i zawsze poważny, że forma wspinaczkowa to dla ciebie wszystko, a widzę, że jak nikt nie patrzy, to sobie lubisz trochę golnąć. Wyglądasz strasznie, ale wydajesz się teraz jakiś taki sympatyczniejszy.
– Ty też dziś wyglądasz strasznie. Nawet w świetle gwiazd – odparł chłopak beznamiętnie.
– Nie ma co, wiesz, jak rozmawiać z kobietą – Mina usiadła obok Karola i włożyła mu rękę pod ramię. – Duszę się na tym cholernym zadupiu. Całe wakacje z rodzicami, którym się wydaje, że są arystokratami, stukniętym doktorem, który każe mi pić śmierdzące owcze mleko, tępymi osiłkami-wspinaczami, umierającymi na suchoty dziadygami, maminsynkami z dobrych domów – wbrew pozorom nie chodzi mi tu o ciebie – i głupią, puszczalską siostrą. To katorga. A w Krakowie biblioteki, muzea, absynt, Przybyszewski... Myślałam, że tylko ja dostrzegam beznadzieję Szmeksu, ale sądząc po twojej minie i niemal pustej butelce, myślisz podobnie.
– Nienawidzę mojej matki i nienawidzę tych trzech oszołomów, którzy się ze mnie śmieją – zadeklarował Karol i żeby wydawać się jeszcze bardziej wiarygodnym, rzucił kamieniem w wodę. Oczywiście chlusnęła mu w oczy. Mina parsknęła śmiechem

– Jesteś uroczy. Też ich nie znoszę. Dziwi mnie, że tu znowu razem przyjechali po tym, co się stało w zeszłe wakacje. Nie słyszałeś? Romek, ten Kordian od siedmiu boleści, zadurzył się w Linie, ganiał za nią, prężył muskuły i prawił banały o wspinaczce, wolności, pawiookich stawach i latających kondorach czy czymś równie głupim. To był jeszcze dzieciak, zresztą dalej jest. Mówiłam siostrze, żeby się nim nie bawiła, to nie! Cieszyła się, że jest słodziutki i taki niewinny. Rozdziewiczyła go tutaj, w sanatorium, tydzień chodził dumny jak paw. Problem był taki, że zakochał się w niej nie na żarty i, co gorsza, zaczął uważać za swoją narzeczoną, a ona przez ten czas już o nim zapomniała i w przeciągu kilku następnych dni powtórzyła ten sam numer ze wszystkimi jego przyjaciółmi, włącznie z tą jej słynną sztuczką z językiem, o której zapewne słyszałeś. Najpierw z Żętycą, a potem z tym gorylem Zygmuntem, Klemensem czy jak mu tam. Były kłótnie, bijatyki, nawet jakieś wyzwania na pojedynek na pistolety. Przegapiłeś te wszystkie atrakcje, bo cały czas wspinałeś się z mamusią i tym starym przewodnikiem. Myślałem, że mają jakąś godność, ale jak widać, wybaczyli sobie nawzajem i przyjechali znowu powtarzać te same błędy. Trzech Muszkieterów... Trzech szwagrów-idiotów raczej.

– Nie wiem, co powiedzieć – westchnął Karol. – Skoro dziewczyna się realizuje w ten sposób i jest szczęśliwa, kim jestem, by ją oceniać?
– Lina nie jest szczęśliwa. Już dawno przestało ją to bawić, robi to tylko z przyzwyczajenia. Mówi, że to dla niej jak taniec czy pogawędka. W ogóle nic nie czuje. Ci biedni mężczyźni, którzy myślą, że ją mają... że ją zdobyli dzięki sprytowi czy potędze talentów... Cóż za głupki! – prychnęła Mina. – Nie widzą, że to ona ich wykorzystuje, że mało brakuje, a odgryzałaby im po wszystkim głowy jak modliszka. Zwierzyła mi się, że jest jeden sposób, żeby ją posiąść, jedna rzecz, dzięki której pragnęłaby mężczyznę naprawdę całą sobą, chciałaby mu oddać ciało i duszę, być tylko jego.
– Jaki? – ożywił się Karol.
– I ty, biedaczku? Żal mi ciebie. Nie mogę ci powiedzieć. Każdemu bym mogła, ale tobie nie. Tylko ty jesteś na tyle sprawny i szalony, żeby próbować sprostać temu jej wydumanemu pragnieniu.
– Powiedz, proszę – Karol chwycił dłonie dziewczyny i błagalnie popatrzył w jej oczy.

– Wiesz co, jesteś bardzo przystojny – pochwaliła go Mina. – Czemu taki ładny i mądry chłopiec jak ty nie znajdzie sobie dziewczyny na swoim poziomie, tylko ogląda się za lafiryndą? Ja też jestem sama. Pocałuj mnie.
Karolowi szumiało w głowie i nie wszystko do niego docierało. Myśli kołatały mu się po głowie z zawrotną prędkością: Lina miała sekret, poszła do łóżka ze wszystkimi Trzema Muszkieterami, gwiazdy pięknie migotały, młodsza siostra chciała się całować, sztuczka z językiem, szum wodospadu, Szmeks. Przytulił Minę i spróbował ją pocałować. Niestety zrobił to tak nieudolnie, że oboje wpadli do zimnej wody potoku Zimna Woda. Dziewczyna pisnęła, ale zaraz zaczęła się śmiać. Zdjęła przez głowę suknię, a następnie koszulę Karola. Całowali się, leżąc w potoku, Karol włożył jej rękę między uda i zaczął próbować sforsować halkę.
– Tylko bądź bardzo delikatny – szepnęła mu do ucha. – Nigdy tego jeszcze nie robiłam
– Ja też – odpowiedział zgodnie z prawdą Karol.
– Nauczymy się wspólnie – zapewniła Mina i był to ten moment, w którym przestałaby się opierać, gdyby wcześniej się opierała.
– Karol! Karol! Wiem, że tu jesteś – głos matki dochodzący zza drzew podziałał na chłopaka jak zimny prysznic, pomimo że właśnie leżał w lodowatej wodzie. – Zaraz cię znajdę.
– Nie możemy... Muszę kończyć... Matka...
– Rozumiem. Karol... Czy ty... chciałeś stracić cnotę tylko po to, żeby wyciągnąć ode mnie sekret Liny?
– Nie – odpowiedział Karol zdecydowanie i pocałował ją w czoło.
Mina patrzyła mu prosto w oczy. Zrozumiał, że mu nie uwierzy.
– Tak.

– Dobrze, powiem ci, biedny głuptasku. Lina oświadczyła, że odda duszę temu, kto zdobędzie Szpiczasty Szczyt. Dobranoc.
Mina pocałowała go w ucho, zerwała się na równe nogi, chwyciła suknię i zniknęła w czerni nocy. Karol czuł, jak przepłynęła przez niego wiązka ciepła, był bezgranicznie szczęśliwy, że dowiedział się, jakim kluczem może otworzyć serce ukochanej. Był zbyt zadowolony, żeby brać pod uwagę fakt, że Szpiczasty Szczyt to góra niemożliwa do zdobycia. Wygramolił się powoli z potoku, pociągnął łyk szampana i poszedł w kierunku ścieżki. Zobaczył matkę między drzewami. Wyskoczył na szlak cały mokry, bez koszuli, z rozpiętym rozporkiem i prawie pustą butelką w ręce, uśmiechnął się od ucha do ucha i krzyknął dziarsko:

– Dobry wieczór, kochana mamo! Wołaj Hunsdorfera, każ osiodłać rumaki i natychmiast wyruszajmy zdobyć Rogatą Turnię!
Pani Antonina zmierzyła syna wzrokiem od stóp do głów i miała wielką ochotę skomentować odpowiednio jego wygląd, powstrzymała się jednak. Wzięła butelkę z jego ręki, przytuliła go i powiedziała:
– Wiesz co, syneczku, pójdziemy na Rogatą Turnię pojutrze.

Powieść "Carolus Victor" Huberta Jarzębowskiego wyszła w wydawnictwie Stapis w serii Literatura Górska na Świecie (m.in. Heinrich Harrer i Joe Simpson), jest już dostępna w Empiku, Matrasie, Sklepie Podróżnika, zakopiańskich księgarniach oraz we wielu sklepach internetowych i hurtowniach.