DOLOMITY 2004.

Wyjazd zaplanowany na wrzesień to kolejny etap przygotowań do wyjazdu w 2005 roku na Mont Blanc. Napięcie rośnie w miarę przybliżania się do terminu wyjazdu. Jesteśmy coraz lepiej zaopatrzeni i coraz bardziej niepewni. Jaka będzie pogoda, to ona przecież warunkuje jakże względny komfort noclegów (na dziko) no i co najważniejsze warunki wspinaczki. Ostatnie internetowe prognozy pogody nie są zbyt optymistyczne, ale nie tracimy nadziei na poprawę. No i wreszcie - 17 wrzesień piątek godzina 18.00 - wyruszamy w składzie: Dariusz Gaik specjalista od logistyki, Michał Kościelecki specjalista od wspinaczki i sprzętu oraz Marek Piórkowski fotograf.

Na miejsce pierwszego wyjścia docieramy w sobotę około godziny 14.00. Przełęcz Campolongo w grupie górskiej Sella oddalona o 3 km od miejscowości Arabba położona 1875 m n.p.m. to najniższy punkt pobytowy tej wyprawy - do wysokości trzeba przygotować swój organizm. Szukamy miejsca na nocleg. Nie jest to takie proste w kraju gdzie stopień skomercjalizowania przyrody budzi wielki niepokój każdego miłośnika natury. Prywatne górskie drogi, ścieżki i olbrzymie połacie obszarów podgórskich, oznaczone i ogrodzone budzą w nas niemiłe refleksje. Rozbijamy się po zmroku. Noc w namiocie w porównaniu z poprzednią w samochodzie to pełen komfort. Pobudka o 5:30 - poziom adrenaliny powoduje, że wstajemy szybko i ochoczo. Pomaga w tym również temperatura bliska zera i potęgująca uczucie chłodu wilgoć. Start na pierwszą ferratę Piz Da Lech, mijamy schronisko Bec De Roces (2160m.) i następne półtorej godzinki jesteśmy w dolinie Vallon. Widoki jak z bajki - piwo, czekoladka, pozostawiona na pamiątkę w schronisku Franz Costner pięciozłotówka i wyruszamy pod ferratę. To tylko 3 w sześcio stopniowej skali - łatwizna - choć robi wrażenie, ale to, co nam się wydaje łatwe po treningach na podkrakowskich skałkach niektórym sprawia trudności i musimy czekać, widoki wspaniałe. Po dwóch godzinach jesteśmy na górze pierwsza góra Piz da Lech (2911m.) w dolomitach zdobyta, krótki odpoczynek i schodzimy. Po drodze "spotykamy" świstaka, no wiecie tego od tych sreberek, wypasiony przed zimą, szybka sesja zdjęciowa i schodzimy.

19 września - jesteśmy już pod masywem Marmolady. Noc spędziliśmy w schronisku Alla Diga (2078m.) ceny jak dla nas Polaków umiarkowane 13 euro za noc - spędzimy tu dwie nocki. Po południu szybkie kondycyjnie wejście na szczyt Belvedere (2478m.), fotka i powrót. Jutro Punta Penia najwyższy szczyt Marmolady. Śpimy dłużej, ponieważ kolejka, którą wyjeżdżamy do schronisko Pian dei Fiacconi (2625m) startuje o 8.30. (Polecam - wchodzenie po schodach zrobionych z desek i piargach nic ciekawego). Ruszmy w drogę trasę wybraliśmy przez mały lodowiec i wejście zachodnią ferratą na szczyt. Dojście do lodowczyka zajęło nam trochę czasu, trzeba uważać by w piargach nie zgubić drogi. Podejście spokojne, lecz dalsza droga lodowczykiem nas zaskakuje, ślisko i niebezpiecznie, trzeba założyć raki. Pod ferratą ubieramy uprzęże i sprzęt do asekuracji i ruszamy w górę w bardziej trudnych miejscach wbite pręty w ścianę, bułka z masłem aż w pewnym momencie kawałek ściany jest oblodzony, nogi tracą przyczepność, dobrze, że jest ferrata, która nie tylko poprawia nam psychikę. Gdyby spadł deszcz to na łatwej trasie mogłoby być niebezpiecznie a woda we wrześniu na wysokości 3000 metrów zamarza natychmiast. Jakoś poszło, do szczytu zostało kilkaset metrów po śniegu, jesteśmy na "dachu" Dolomitów Punta Penia (3343m.). Wiatr jest przeciwko nam, chce nas strącić ze szczytu mocnymi i ciągłymi podmuchami. Nie udało mu się, ale po 15 minutach czujemy znaczne wyziębienie. Temperatura ok. -10 stopni. Widoki rekompensują wszystko, robimy kilka pamiątkowych zdjęć i musimy uciekać. Schodzimy śnieżna granią do około 60 metrowej ściany, na której nie ma żadnych zabezpieczeń, więc zejście musi być wolne i uważne, stajemy przed lodowcem pora się związać liną, pierwsze kroki to szczelina szerokości 1,5 metra i głębokości ponad 6 m idziemy w zespole. Michał jako najlżejszy idzie pierwszy jak wpadnie w szczelinę będzie go łatwo wyciągnąć. Bez obaw lodowiec jest dość łatwy - pozwalamy sobie nawet na zjazd z hamowaniem przy pomocy czekana. Trochę mało czasu, bo musimy jeszcze znaleźć nocleg. Po drodze do Cortiny rozbijamy namiot w lesie na miejscu biwakowym i wspominamy jak to było na Punta Peni. Jutro dzień przerwy zwiedzanie Cortiny i przejazd pod najtrudniejszą i najdłuższą w naszych planach ferratę G.Lipella na Tofanę di Rozes (3225m.)

Nocleg w samochodzie, bo piękne schronisko Dibona (2083m.) we wrześniu jest już zamknięte a wokół zakaz rozbijania namiotów. Rano koszmar, pada deszcz, decyzja wracamy do domu. Jeszcze śniadanie....., trochę się przejaśnia może spróbujemy. Podejdziemy do ferraty i podejmiemy decyzję. Pogoda w kratkę, ale sława ferraty nie pozwala na wycofanie się, szybka decyzja i wyruszamy. Piękne widoki i długość ferraty nas zachwycają, choć zmienna pogoda i deszcz pod koniec ostatniego odcinka ferraty przysporzyło nam trochę dodatkowych emocji. Dopiero po drugiej po południu wchodzimy na szczyt a przed nami jeszcze zejście. Pogoda zmienna jak w kalejdoskopie, ale mamy szczęście 30 sekund dobrej widoczności pozwala na szybkie zdjęcia z panoramą grupy Tafana i schodzimy. Po 10 godzinach marszu, posiłek i najsmutniejsza decyzja - wracamy do domu. W czasie powrotnej drogi nikt nie jest skory do refleksji, szybko dociera do nas, że wracamy do innego świata. Ale co tam pora myśleć już kolejnych wyjazdach - Tatry zimą no i Mont Blanc latem przyszłego roku.

Marek69

Tekst i zdjęcia: Marek69

W przypadku jakichkolwiek komentarzy lub pytań, podaję także adres e-mail Klubu: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. lub zapraszam na forum dyskusyjne na stronie klubowej.