Kwiecień w Tatrach można śmiało określić mianem zimy w Tatrach. I przymrozi i posypie, aczkolwiek nie przeszkodzi to wielu adeptom tatrzańskiej turystyki wyruszyć w najwyższe polskie góry. Również ja z początkiem miesiąca nie oparłem się pokusie i wyruszyłem wraz z kolegą Arturem w Tatry.

Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że warunki pogodowe jakie panują w moim mieście położonym około 180 kilometrów od Zakopanego są aktualnie takie, jakie w Tatrach zapanują w okolicy przełomu majowo-czerwcowego. Mieliśmy plan dwudniowego pobytu w górach z założeniem wejść kolejno na Kościelec dnia pierwszego i na Świnicę dnia następnego. Nocleg zaplanowaliśmy w Murowańcu na Hali Gąsienicowej.

koscielec1

Prognozy pogody dosyć jednoznacznie skazywały nas na porażkę. Przewidywano opady deszczu i całkowite zachmurzenie. Nie od dziś jednak wiadomo, że pogoda w górach wysokich (nawet jeśli są to najniższe z spośród gór wysokich świata) rządzi się swoimi prawami. Psychicznie byliśmy nastawieni również na wariant związany ze spędzeniem weekendu w schronisku i szczerze mówiąc nie stanowiło to dla nas większego problemu. Tak czy owak do wędrówki byliśmy oczywiście przygotowani pod kątem zimy. Nie mogło zabraknąć ciepłego ubrania, raków, czekanów, kijków trekkingowych i sensownie przygotowanego planu działań.

Po przejechaniu praktycznie całej trasy do Nowego Targu (tu czekał na mnie Artur) w totalnej ulewie, nie łudziłem się na górskie wojaże, chociaż skłamałbym mówiąc, że całkowicie zwątpiłem. Gdy dotarliśmy do Kuźnic okazało się, że pogoda wcale nie jest taka zła. Nie padało, nie wiało, było dosyć ciepło. Tak oto pojawił się jeszcze większy promień nadziei na to, że jednak wyruszymy na Kościelec. Z Arturem dopiero co się poznaliśmy. Ma zdecydowanie większe doświadczenie górskie niż ja. Wspinał się już wcześniej zarówno w Tatrach jak i Alpach i trudne warunki raczej nie są mu obce. Z wielką przyjemnością i zaciekawieniem słuchałem jego opowieści o miejscach, które dla mnie póki co pozostają w sferze górskich marzeń. Sam jestem raczej typowym trekkingowcem, a moje doświadczenie w zimowej działalności górskiej oceniam znikomo, dlatego gdyby nie Artur, na Kościelec i chyba w ogóle w Tatry sam zimą bym się nie wybrał.

koscielec2

Kiedy dotarliśmy na Skupniów Upłaz, na wysokość około 1500 m n.p.m., gdzie pojawiła się już kosówka, okazało się, iż weszliśmy ponad poziom chmur/mgieł wiszących nad okolicą. Mroczna pierzyna zasłoniła kompletnie cały północny widok. Ale za to po zachodniej stronie ponad tą pierzyną dumnie prezentował się symbol polskich Tatr – Giewont.

Mimo, że niebo nad nami było zaciągnięte chmurami, nie zanosiło się na opady. Momentami nawet delikatnie przebijało się słońce. Gdy dotarliśmy na Halę Gąsienicową naszym oczom ukazała się wspaniała (choć nieco mroczna), chyba najbardziej rozpoznawalna panorama w polskich górach z Kościelcem i Świnicą w rolach głównych. W tym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że jest duża szansa na utrzymanie się takich warunków przez okres czasu, który to zaś wystarczy nam na zdobycie Kościelca. Po krótkiej przerwie śniadaniowej ruszyliśmy ze schroniska w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego.

koscielec3

koscielec4

Staw położony jest na wysokości 1624 m n.p.m., Kościelec mierzy 2155 m n.p.m., zatem czekało nas pokonanie przewyższenia na poziomie 531 metrów wysokości względnej. Początek drogi to wędrówka znad stawu w kierunku Karbu (1853 m n.p.m.). Jak na dłoni widać było drogę, ponieważ obszar, którym wiedzie szlak był całkowicie przykryty śniegiem. Czekała nas zatem wędrówka na krechę w mokrawym, zapadającym się miejscami po kolana śniegu. Teren był już nieco przetarty przez tych, którzy wybrali się na Kościelec przed nami, ale i tak mieliśmy co torować do góry. Sprawdziły się tu raki i kije trekkingowe. Na Karb dotarliśmy mimo wszystko w przyzwoitym tempie i teraz czekała nas wędrówka w kierunku południowym do samego wierzchołka. Powoli zaczęły pojawiać się chmury, które wcale (jak zapewne wiele osób może pomyśleć) nie zepsuły nam humorów. Wytworzył się dosyć mroczny, gwarantujący dreszczyk emocji klimat, który w moim odczuciu uprzyjemnił wędrówkę. Teren między przełęczą a wierzchołkiem nie prezentował się już zimowo. Natrafiliśmy raczej na mikstowe klimaty, gdzie płaty zmrożonego śniegu i lodu ustępowały w wielu miejscach skalnej, granitowej strukturze. Miałem zatem okazję poćwiczyć chodzenie w rakach, w średnio sprzyjającym turystyce górskiej terenie. Droga była dosyć monotonna, ale skłamałbym mówiąc, że nudna. Z grzbietu nie wiele było widać, jednak samo skupienie na bezpiecznym poruszaniu się w górę na bądź co bądź stromym zboczu wywoływało we mnie delikatny przypływ adrenaliny i strachu przed poślizgnięciem. Nie widzieć kiedy, teren się wypłaszczył i stanęliśmy na wierzchołku Kościelca, jednej z najpiękniejszych gór w Tatrach. Według wielu osób jest to góra, która swym pięknem wdziera się do światowej czołówki.

koscielec5

koscielec6

Poza szczytową grańką zbyt wiele nie było widać. Nad Tatrami zachmurzyło się na dobre. Gdzieś od strony Świnicy dobiegał do nas huk spadających drobnych lawin, powietrze praktycznie stało w miejscu, a temperatura niewiele różniła się od tej, jaka panowała jeszcze na poziomie schroniska. Gdy już szykowaliśmy się do zejścia, jakby w nagrodę otrzymaliśmy piękny widok w postaci panoramy Koziego Wierchu, który mruczał groźnie pośród ciemnoszarych obłoków. Pojawił się na kilka sekund, po czym na dobre zaczął chować się w ołowianą pierzynę.

koscielec7

Rozpoczęliśmy ostrożnie schodzi w dół. Artur czuł się zdecydowanie jak kozica w takim terenie. Ale ja w kilku momentach spiąłem się tak mocno, że moje nogi niemalże zapłonęły. Wynikało to z tego, że nie potrafiłem jeszcze zaufać rakom na tyle, by oddać im swój ciężar ciała i zaufać ich przyczepności. Ciągle wydawało mi się, że gdy rozluźnię mięśnie to noga ujedzie i zaliczę upadek. Tu w wielu miejscach wywrotka mogłaby się okazać fatalna w skutkach, co powodowało, że tym bardziej się kontrolowałem. Przez głowę przeszło mi wtedy, że trzeba było znaleźć sobie cos łagodniejszego, a nie ryć się w taki teren. Słuchałem jednak sugestii Artura, a i sam się dyscyplinowałem, co w efekcie sprawiło, że już bliżej przełęczy poczułem się zdecydowanie pewniej. Również mięśnie moich nóg nieco ostygły. Ale przyznaje się otwarcie do tego, że było po drodze kilka odcinków, na których się po prostu bałem. Nie chodzi tu lęk wysokości czy przestrzeni. Bałem się ciągle o przyczepność, a raczej jej potencjalnego braku, który w sumie w żadnym momencie nie nastąpił. Ale… chyba lepiej się świadomie bać, niż udawać chojraka.

koscielec8

koscielec9

Na wysokości przełęczy skierowaliśmy się teraz w kierunku zachodnim, by uniknąć niepewnego zejścia w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego, ale też po to, by urozmaicić trasę i udać się w dół inną drogą. Po dotarciu do Zielonej Doliny Gąsienicowej zaczęliśmy iść po śladach w śniegu wybierając skrót, który okazał się o tyle bezsensownym rozwiązaniem, że mordowaliśmy się w zapadającym się śniegu na długim odcinku zanim dotarliśmy znów na szlak prowadzący w kierunku Murowańca. Ogromną jednak zaletą takiego rozwiązania była możliwość zobaczenia z pięknej perspektywy zachodniej ściany Kościelca. Wierzchołek był zatopiony w chmurach, ale widok i tak w naszym odczuciu był wspaniały. Po prostu uważam, że Tatry w połączeniu z kłębami chmur tworzą majestatyczny i dynamiczny spektakl, w który mógłbym się wpatrywać godzinami.

koscielec10

Dotarliśmy spokojnym tempem do schroniska. Tymczasem na zewnątrz już na dobre się rozpadało. Nastąpiło opóźnione załamanie pogody, które było przewidywane w prognozach. W dobrym nastroju i przyjemnym klimacie spędziliśmy popołudnie i wieczór w schronisku. Na podjęcie decyzji co do dalszych podbojów górskich daliśmy sobie czas do dnia następnego. Niestety w niedzielę pogoda nie była już korzystna do wyjścia w góry. Padał deszcz, panowało gęste zachmurzenie, na szlakach pojawiło się śnieżne błocisko, które w wyższych partiach zamieniało się w lód. Nie zachęcało to do wyjścia na wysokogórskie szlaki. Na domiar wszystkiego, ze względu na moje wątpliwej jakości obuwie, na pięcie miałem dosyć duże otarcie, które odczuwałem przy każdym kroku. Na myśl, że znów miałbym wskoczyć w raki, włos mi się jeżył na głowie. Wspólnie uznaliśmy, że robimy sobie dzień schroniskowej laby, gramy w karty, pijemy kawę i korzystamy z wolnego czasu jaki nam pozostał. W południe zeszliśmy dla odmiany przez Dolinę Jaworzynkę do Kir i udaliśmy się do domu.

Na pewno ten wyjazd utwierdził mnie w przekonaniu, że wejście na górę jest zaledwie połową sukcesu. W dół niejednokrotnie schodzi się dużo trudniej, mimo że zazwyczaj w szybszym tempie. Wszystko zależy od warunków. Tutaj nie były one ani szczególnie zimowe, ani też wiosenne. Bardziej nasuwało mi się skojarzenie z jesienną aurą. Wierzę, że szybko wrócę w Tatry, że będę je dalej stopniowo odkrywał, a z Wami chętnie podzielę się jeszcze niejedną relacją, emocjami i zdjęciami, na których zawsze próbuję choć w pewnym stopniu ukazać Wam piękno tego, co widziałem na własne oczy. Do zobaczenia w górach…

Bartek Andrzejewski