Równo 50 lat temu w Karkonoszach zeszła potężna lawina, która w niecałą minutę zasypała 24 turystów wędrujących dnem Białego Jaru. Udało się uratować 5 osób, odrzuconych w bok przez podmuch wiatru. 19 turystów, przede wszystkim obywateli Rosji oraz NRD i Polski, zginęło pod śniegiem, a ciała ostatnich ofiar udało się odnaleźć dopiero na początku kwietnia. 20 marca 1968 r. zapisał się w historii największą tragedią w polskich górach. W akcji ratowniczej wzięło udział 1100 osób: polscy GOPR-owcy, czescy ratownicy, wojsko oraz ochotnicy.

Pierwsze dni marca charakteryzowały się wysokim nasłonecznieniem, brakiem wiatru i temperaturą oscylującą koło zera stopni. Śniegi powoli topniały, a woda wsiąkała w podłoże. Po dziesiątym w góry wróciły warunki bardziej zimowe – silne opady śniegu, zamiecie śnieżne i temperatury poniżej zera. Potem nadeszło krótkotrwałe rozpogodzenie. Mokry śnieg stwardniał, a w wyniku kolejnych opadów jego powierzchnia pokryła się dużą ilością świeżego i mokrego śniegu, a potem jeszcze następną warstwą suchego. Po kolejnych opadach równowaga pokrywy śnieżnej na dość stromych stokach została zachwiana, w wyniku czego 17 marca zeszła niewielka lawina. Gorsze warunki atmosferyczne panowały przeważnie w nocy, dni zaś były pogodne i słoneczne. Górna warstwa śniegu topiła się, woda wsiąkała w głębsze partie. Zejście kolejnej lawiny w tych warunkach było tylko kwestią czasu.

20 marca był dniem słonecznym i z dodatnią temperaturą, wiał jednak silny wiatr, z powodu którego wyciąg krzesełkowy na Małą Kopę był nieczynny. Idący na Śnieżkę turyści zlekceważyli ostrzeżenia o zagrożeniu lawinowym i ruszyli Śląską Drogą (czarnym szlakiem) wzdłuż Białego Jaru. Doszło do poderwania czoła lawiny - wielkie masy śnieżne oderwały się od zmrożonego podłoża i pędziły z dużą prędkością. O ogromnym szczęściu może mówić kilka polskich rodzin, które z powodu zmęczenia zawróciły w kierunku pensjonatu.

Lawina zeszła koło godziny 11:00, uderzając w zakręt Śląskiej Drogi, gdzie znajdowali się turyści zastanawiający się nad wyborem dalszej trasy - czy iść w kierunku Strzechy Akademickiej, czy górnej stacji wyciągu na Małą Kopę. Jak podają niektóre źródła, lawinisko osiągnęło długość ponad 600 metrów (mówi się nawet o kilometrze), ok. 20–80 m szerokości, grubość ok. 12 m, wysokość czoła ok. 20–25 m. Masa śniegu wynosiła ok. 50 tys. m, a prędkość lawiny ocenia się na 100 km/h, a nawet wyższą. Kataklizm trwał około 48 sekund.

źr. Wikipedia
Akcja ratunkowa po zejściu lawiny w Białym Jarze, źr. Wikipedia

źr. Wikipedia
Akcja ratunkowa, źr. Wikipedia

Niemiecki turysta, który schodził w dół, widząc co się dzieje, zjechał na nartach po ratunek do dolnej stacji wyciągu. Z pomocą jako pierwsi ruszyli sportowcy, biegnący w niedalekiej odległości od poszkodowanych. Szybko do akcji włączyli się pracownicy wyciągu, następnie GOPR-owcy ze Strzechy Akademickiej, Samotni i Śnieżki, a także ekipa ratowników z Czechosłowacji, z psem szkolonym do poszukiwania ofiar lawin. W akcji ratowniczej brało również udział wojsko i ochotnicy. Osuwisko przeszukiwano, korzystając z niebezpiecznej metody – przekopano łopatami 700 poprzecznych korytarzy, dwumetrowej głębokości, w odległości 2-3 metrów od siebie i z nich sprawdzano, czy po bokach nie ma ofiar.

źr. Wikipedia
Przekopywanie lawiniska po tragedii w Białym Jarze, źr. Wikipedia

Jednocześnie wypatrywano kolejnych lawin i jako potencjalne niebezpieczeństwo dostrzeżono nawis śnieżny, z którym chciano rozprawić się pociskami z moździerza. Skończyło się na późniejszym zamknięciu szlaku, z powodu niewybuchów, które utknęły w śniegu. Pierwszego dnia poszukiwań odnaleziono 10 ciał, ostatnie – 5 kwietnia.

źr. Wikipedia
Lawinisko po ukończeniu akcji ratunkowej, źr. Wikipedia

Wkrótce w miejscu zdarzenia postawiono pomnik, który w 1974 r. zniszczyła kolejna lawina.

***

Tuż za tymi, którzy zginęli w lawinie, szły dwie siostry z Łodzi. Opisały wydarzenia tragicznego dnia w księdze pamiątkowej Domu Wczasowego „Leśny Zamek" w Karpaczu, gdzie mieszkały:

„Nasz turnus rozpoczął się dn. 18.03.1968 r. Jechałyśmy z siostrą z brudnej rozchlapanej deszczem Łodzi, spragnione naturalnego, zdrowego wypoczynku po całorocznej, wyczerpującej pracy. Bierutowice tonące w puszystym białym śniegu, wydały nam się krainą z baśni. Po bardzo miłym przyjęciu przez pana Kierownika H. Gutmańskiego i rozlokowaniu się w DW "Leśny Zamek 3" – byłyśmy spokojne o nasz urlop – wierzyłyśmy, że będzie udany...

Trzeci dzień powitał nas piękną pogodą. Słońce roziskrzało intensywną biel śniegu, zapraszało wprost na wędrówkę. W czasie śniadania uzgodniłyśmy, że najlepiej będzie, gdy pójdziemy gdzieś wyżej, skąd będzie można ogarnąć okiem jak największą część Doliny Jeleniogórskiej i okolicznych gór. Najdogodniejszym punktem wydała nam się Kopa, w dodatku zachęcał wyciąg. Niestety okazało się, że był nieczynny, jak opiewała kartka w okienku kasy, z powodu silnego wiatru.

Znając dobrze Tatry, gdzie bywałyśmy na urlopach przez wiele lat z rzędu, o każdej porze roku, zdecydowałyśmy się iść na Kopę (1375 m). Z przewodnika "Karpacz i okolice" Tadeusza Stecia wiedziałyśmy, że prowadzi tam szlak, zwany „Drogą Śląską", czarno znakowany. Autor określał drogę jako łatwą. Taka też nam się wydała. Idąc przez las czułyśmy wiatr, ale przecież nie taki znów duży. Widocznie więcej osób doszło do podobnego wniosku, bo równocześnie z nami ruszyła grupa narciarzy, przed którymi też było już kilka osób.

Szło się świetnie. Co prawda żal nam było słońca, bo drogę ocieniał las, ale tym bardziej cieszyłyśmy się na to, jak pięknie będzie w górze – ta biel śniegu, słońce. Do poręby droga była szeroka, można było iść grupkami. Wymijałyśmy się często z narciarzami, jak wynikało z ich rozmów – Niemcami. Dalej za szeroką polaną po prawej stronie droga zwęziła się, śniegu było więcej tak, że trzeba było iść gęsiego. Podejście stało się bardziej strome, ale za to białe szczyty oraz zbocze Złotówki zachęcało do wytrwałego marszu. Wyobrażałyśmy sobie jak piękny widok będzie z samego szczytu ścieżki, która widocznie skręcała w lewo.

Niemcy zmęczeni niesieniem nart pozostali w tyle. Nadchodziły następne grupki ludzi. Tymczasem od zbliżających się zboczy Białego Jaru dmuchnął silniejszy wiatr sypiąc w oczy zmiecionym śniegiem. Ścieżka była coraz bardziej stroma. Po lewej stronie jeszcze las, ale po prawej skraj ścieżki oblodzony, ogołocony przez wiatr. Niżej coraz bardziej stromo opadał wąwóz Złotego Potoku. Rosły w nim drzewa – ale to wszystko w dole. Nasza ścieżka przestała być gościnną drogą do krainy słońca – stała się półką brzegu wąwozu. Wiatr utrudniał poruszanie się.

Para młodych ludzi idąca cały czas przed nami wróciła. Wróciło też kilka osób idących przed tą parą. Ale z dołu idą nowi. Tym razem Rosjanie. Nie boją się śliskiej ścieżki, nie odpycha ich silny wiatr. Są młodzi – ciekawi. Obcy, nowy i piękny kraj, trzeba zobaczyć jak najwięcej. Schodząc ze ścieżki przepuszczamy ich – im się śpieszy. Jedna z dziewcząt prosi kolegę by zaśpiewał. Wiatr zagłusza melodię. Posuwamy się dalej, trzeba się schylić, aby być jak najmniejszym punktem oporu dla wiatru – jest tak silny, że chwilami odpycha w tył. Jednakże zakręt już bliski. Znowu stajemy, znowu przysuwamy się do ośnieżonego zbocza, bo mijają nas dwie dziewczyny – Rosjanki i trzech starszych panów.

Jesteśmy zmęczone. Nastrój krajobrazu, tak radosny początkowo, zmienia się w groźny. Siostra stwierdza, że dalej nie chce iść. Ten wiatr tak dmie, wyje, a tu bardzo stromy spadek. Proszę ją, żeby jeszcze tylko tych kilka kroków – tylko do zakrętu, który jest tuż, tuż przed nami. Znowu krok – przed nami plecy ostatniego z mężczyzn widzimy na tle zakrętu!

W tej samej chwili zadymiło, szurnęło mocno śniegiem! Całe zbocze przed nami rusza, rusza cała ściana śniegu wprost na nas! Skaczemy w lewo, w kierunku drzew. Siostra krzyczy:
– Lawinaaa!!!
– Do drzew! Trzymajmy się!!!

Śnieg sypki, sięga za kolana, zdołałyśmy zrobić dwa kroki, a już zakręt – cel naszej drogi – piętrzy się górą olbrzymich pryzm. Obok tuż tuż, suną w wąwóz (głębokość ok. 20 m) masy śniegu. Na naszych oczach przestaje on istnieć. Bezgraniczne przerażenie i myśl – a co z ludźmi, którzy parę sekund temu byli przed nami!!?

Raptem widzimy jak z drugiej strony wąwozu, z wolniej już płynącej lawiny, wyłania się człowiek, chwiejnie poruszając się, w stale jeszcze ruchomym śniegu. Z dołu dobiegają dwie młode dziewczyny. Wszystkie cztery wrzeszczymy do niego – W górę!!! W górę!!! Naturalnie on nic nie słyszy, porusza się nadal w dół, niknie za drzewami.

Wiatr wyje teraz przeraźliwie. Zagłusza wszystko. Nagle, obok nas, z góry, wyskakuje mężczyzna. W jesionce, bez buta. Orientujemy się, że to jeden z Rosjan, którzy nas mijali – Jest cały!!! 

– Gdzie reszta!!? – wrzeszczymy. Odpowiada i powtarza to kilka razy:

– Ja adin!!! Ja adin!!! – Biegnie w dół i ginie nam z oczu.

Staramy się wycofać, czepiając się gałęzi drzew, kilka kroków do tyłu, wał śniegu przed nami jest wciąż groźny – przecież może znów ruszyć. Z dołu dobiegają Niemcy, pomagają nam wydostać się z zaspy. Wszyscy wiemy, że tuż za zakrętem znikło przed sekundami tylu ludzi – gdzie oni są!!? Przez szum wiatru słyszymy – Na pomoc! Na pomoc!

Niemcy niżej zbiegają do brzegu lawiny, pokazują  coś sobie! Gorączkowo biegając po ścieżce, patrzymy, czy w zaspach jeszcze kogoś nie widać. Dobiegają z dołu chłopcy, z jakiegoś klubu sportowego, którzy wyruszyli na bieg treningowy. Razem z Niemcami schodzą do lawiny. Jest już GOPR, WOP i nagle dużo ludzi. Pytają ile było osób? Zorientowałyśmy się, że z osób, które nas mijały, nikt nie przeżył – wszyscy zginęli!!!

Po chwili prowadzą z lawiny Niemca. Pokiereszowany, potłuczony, jest w szoku, nic nie wie. Ściągają go w dół. Znowu ktoś z goprowców woła – Jest! Ciągną dziewczynę – nie żyje. Poznajemy jedną z Rosjanek. Potem wyciągają dwóch Polaków (jeden z nich, to ten, którego zobaczyłyśmy po drugiej stronie lawiny) – żywi, jeden nawet odpowiada przytomnie. Układają ich na tobogany i zwożą.

Ponieważ opowiedziałyśmy już przebieg wydarzenia i podałyśmy (w przybliżeniu oczywiście) ilość mijających nas przed tym fatalnym zakrętem osób, byłyśmy już niepotrzebne. Akcja ratunkowa została rozpoczęta – mogłyśmy wracać do domu. 

...Wracałyśmy z krawędzi śmierci...

Byłyśmy poruszone i wstrząśnięte do głębi. Tylu młodych, zdrowych ludzi zginęło jakże tragicznie i niepotrzebnie! Nie zdawali sobie sprawy, że góry zawsze są groźne... Ogółem zginęło 19 osób.

Dobrze zorganizowane przez Kierownictwo DW "Leśny Zamek" wczasy oraz przyjemna atmosfera i opieka jaką otoczył nas Pan Kierownik pozwoliła, mimo tak tragicznych przeżyć, otrząsnąć się z przygnębienia i nabrać sił do dalszej pracy.

MR z Łodzi / Bierutowice 27.03.1968 r.”

Anna Makowska

Źródła:
- wikipedia.org
- tvn24.pl
- naszesudety.pl