Turystyka wysokogórska, alpinizm to dyscypliny zarezerwowane dla najwytrwalszych. Ludzi o wyjątkowej kondycji fizycznej i psychicznej. Pełnych determinacji i odwagi. Z niepełnosprawnością fizyczną można w różnoraki sposób starać się poradzić. Jest sprzęt, są ludzie i sposoby by z deficytami zdrowia fizycznego zdobyć wymarzony szczyt. Góry wysokie to jednak przede wszystkim umysł, który z powodu niedoboru tlenu, niskiego ciśnienia i skrajnie panujących warunków atmosferycznych odgrywa kluczową rolę w sukcesie każdej wyprawy na szczyt.

Pobyt osób niepełnosprawnych intelektualnie w terenie wysokogórskim z przyczyn logicznych może się wydawać niemożliwy. Każdy zdrowy alpinista podczas objawów choroby wysokościowej jest w stanie kontrolować własny stan zdrowia fizycznego i psychicznego. Wszelkie obrzęki podskórne, zawroty równowagi, bezdech senny, halucynacje wymagają samokontroli i czujności partnera wyprawy. W przypadku silnych bóli głowy, wymiotów, obrzęków mózgu i płuc, odmrożeń i poparzeń jest podobnie a tych i podobnych reakcji organizmu na warunki, w jakich człowiek przebywać nie powinien jest znacznie więcej.

jebel1605

Umożliwiając osobom niepełnosprawnym intelektualnie wzięcia udziału w wyprawie przeznaczonej dla potencjalnych ,,herosów”, wydaje się, więc totalną abstrakcją a dla niektórych być może bezmyślnością. Bo skoro człowiek, który nie potrafi się samodzielnie spakować, sam ubrać plecaka, zasznurować obuwie i dobrać garderoby, dla wielu powinien zwyczajnie pozostać w domu. Nie wynurzać się. Nie dawać oznak własnych marzeń i fascynacji. Nie stwarzać niezręcznych sytuacji, w których być może będzie wymagać pomocy i nakładów energii innych osób. Tak niestety wygląda dzisiejszy los człowieka dotkniętego niepełnosprawnością intelektualną. Pomimo wysoce rozwiniętej świadomości, powszechnego dostępu do informacji wciąż w większości miejsc na świecie zamykamy naszych intelektualnie niepoprawnych we własnych środowiskach. Nie podejmujemy ryzyka wyjścia z domu i aktywnego uczestnictwa w życiu społecznym. Czerpania z zasobów, jakie daje życie. Często wręcz świadomie ograniczamy dostęp osób niepełnosprawnych do pokładów, jakie oferuje ówczesny świat.

Z zamiarem łamania istniejących przeświadczeń powstał projekt pod nazwą ,,Niepełnosprawni bracia na Dachu Afryki Północnej”. Troje mężczyzn, niepełnosprawnych w stopniu znacznym, będących, na co dzień uczestnikami Warsztatu Terapii Zajęciowej w Polkowicach, podjęło próbę zdobycia Jebel Toubkal i wyruszyło w swoją podróż życia. Dwaj niepełnosprawni bracia Sylwester i Tomasz Włodarczyk oraz ich kolega Łukasz Rodzeń przez długi czas przygotowywali się do tego wydarzenia. Poza kondycją fizyczną, którą wyrabiali pod czujnym okiem rehabilitanta, zapoznawani byli z objawami choroby wysokościowej a także specyfiką terenu, w jakim należało przebywać. Niezbędny sprzęt został zgromadzony dzięki uprzejmości Klubu Wysokogórskiego z Lubina, natomiast koszty związane z wyprawą w ramach projektu pochodziły ze Stowarzyszenia Charytatywnego Żyć Godnie w Polkowicach oraz Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Radwanicach i firmy CCC S. A. z siedzibą w Polkowicach. Dzięki partycypacji różnych środowisk w całym przedsięwzięciu możliwe stało się przełamanie barier i istniejących stereotypów.

jebel1605 3

 ,,Szalony pomysł” jak to niektórzy określili ten niezwykły projekt, to nic innego jak przełamanie szablonowego myślenia. Potężny wysiłek logistyczny, fizyczny i organizacyjny, którego kulminacją stało się dotarcie na szczyt osób, których fizycznie być tam nie powinno. Jednak zważając na fakt, że człowiek dotarł na Księżyc i tam przebywał mimo logicznej niespójności, nie dziwić powinno nikogo zabranie niepełnosprawnych intelektualnie w góry wysokie. Tam, gdzie świat jest zupełnie inny a sprawy przyziemne nabierają innego wymiaru. Ograniczenia występują, bowiem wyłącznie w naszych głowach i w tym konkretnym przypadku miało to szczególny wydźwięk. Dlatego też wystarczyło stworzyć odpowiednie warunki, właściwie się przygotować i tak jak zdobyty został Księżyc, tak też najwyższy szczyt Afryki Północnej stał w zasięgu możliwości osób z niepełnosprawnościami.

Termin wyprawy przypadł na pierwsze dni kalendarzowej wiosny, gdy w Atlasie Wysokim panowała jeszcze w pełni zima. Nie przypadkowo wybrana została ta pora roku. Otóż w tym okresie potencjalnych kandydatów na zdobycie szczytu jest niewielu, co też gwarantuje obcowanie z górami bez zbędnego towarzystwa. Warunki panują jeszcze typowo zimowe i używanie raków, stuptutów oraz typowej odzieży wysokogórskiej jest obowiązkowe. Niweluje się też możliwość napotkania skorpionów i groźnych węży, których w tym regionie świata jest pod dostatkiem. Niepewnością natomiast są warunki atmosferyczne, gdyż z nad oceanu napierają masy powietrza nieadekwatne do ustabilizowanych przez zimę śnieżnych warunków w górach. Początkowo wyprawa została zaplanowana na kwiecień, jednak wycofanie się tanich linii lotniczych, oferujących przeloty w tamten region świata spowodował, że wyjazd został przesunięty na marzec. Gdy sprzęt został skompletowany, liofilizjaty, leki oraz inne rekwizyty spakowane, pojawił się nieoczekiwany problem z barkiem możliwości ubezpieczenia naszych panów. Choć towarzystwa chętnie oferowały całkiem korzystne polisy, to jednak w szczegółowym doprecyzowaniu warunków umowy otrzymywaliśmy wyłącznie informacje, że w przypadku osób upośledzonych umysłowo przyjmujących leki psychotropowych, żadne roszczenia nie będą rozpatrywane pozytywnie. Tak, więc wysyłając zapytania do wszystkich możliwych firm na rynku, tylko jedna zgodziła się ubezpieczyć osoby niepełnosprawne od sportów wysokiego ryzyka z uwzględnieniem bogatego pakietu świadczeń. Tym samym przygotowania zostały dopięte i nadszedł dzień wyjazdu. Wszyscy spotkaliśmy się 24 marca przed północą w placówce Stowarzyszenie i zostaliśmy odprawieni przez najbliższych. Następnego dnia rano wylecieliśmy z Krakowa wprost do Marrakeszu. Niebo było czyste, co też gwarantowało podczas całej podróży fascynujące widoki. Po wylądowaniu i przejściu przez odprawę paszportową napięcie i niepewność wśród uczestników była widoczna. Jeszcze na lotnisku zaopatrzyliśmy się w dirhemy oraz marokańską kartę telefoniczną i ruszyliśmy w pełnym słońcu z wypełnionym po brzegi ekwipunkiem na plecach w poszukiwaniu transportu do centrum miasta. Wszelkie próby negocjacji spotykały się z brakiem porozumienia, dlatego ostatecznie powędrowaliśmy do głównej drogi, skąd pojechaliśmy autobusem miejskim pod plac w Marrakeszu.

jebel1605 4

Z doświadczeń nabytych w roku poprzednim zarezerwowaliśmy nocleg dla całej grupy w hostelu w samym sercu Maroka. Atmosfera na mieście przeplatająca hałas klaksonów z nawoływaniem tubylców, ulicznymi orkiestrami oraz licznymi fletami zaklinaczy węży sprawiła, że nasi niepełnosprawni partnerzy poczuli smak Afryki i orientu. Klimatu dodawały liczne małpy na łańcuchach, porozkładane na posadzkach kobry a także dziesiątki stoisk z owocami, gdzie na miejscu kosztowaliśmy świeżo wyciskanych soków. Mogliśmy być spokojni o zmianę flory bakteryjnej z powodu znacznie wcześniejszego przyjmowania prebiotyków. Całość otoczenia sprawiała, że miejsce, w którym znaleźli się wówczas nasi uczestnicy było w stu procentach czymś zupełnie obcym i jak dotąd niewyobrażalny. Strach w oczach naprzemiennie zamieniał się z uśmiechem na twarzy oraz wszechobecną ciekawością. Widząc ich częstą konsternację utwierdziliśmy się wyłącznie w przekonaniu, że jesteśmy tu tylko dla niech i to jest ich czas. Po niedługiej regeneracji sił i pierwszym posiłku na Czarnym Lądzie, ponownie udaliśmy się w poszukiwaniu transportu. Tym razem do Imlilu, gdzie posiadaliśmy zarezerwowany jeszcze w Polsce nocleg i skąd ostatecznie mieliśmy startować. Z powodu siedmioosobowej grupy rozbiliśmy się na dwie osobne ekipy i tak do celu dotarliśmy dwiema taksówkami. Dystans siedemdziesięciu kilometrów pokonaliśmy w niespełna dwie godziny. Na miejscu ponownie ubraliśmy plecaki i ruszyliśmy w górne partie miasteczka, gdzie bez problemu odnaleźliśmy nocleg. Mały pokoik z łóżkami piętrowymi, wyłożony mniej czystymi dywanami stał się naszym pierwszym schronieniem. U gospodarza zamówiliśmy sobie typową herbatę marokańską z miętą, której etapy picia zgodnie z tradycją i przysłowiem zabierają nas w trzy różne smaki. Jako pierwszy, gdy wywar jeszcze nie wydobył pełni aromatu, pijąc herbatę czujemy smak łagodny niczym życie. Następnie mocny jak miłość i na koniec smak gorzki jak śmierć. Nasi uczestnicy początkowo śmieją się ze sposobu podawania tego trunku przy jednoczesnym jego rozlewaniu, choć szybko doceniają ten niesamowity aromat i proszą o dolewki. Tego samego dnia zgodnie z planem, zupełnie pozbawieni bagażu wędrujemy trekkingowo w ramach aklimatyzacji w wyższe partie wzniesień. Nasi uczestnicy na tym etapie podróży wyraźnie poczuli się już lepiej i pojawiły się żarty. Powróciła też pewność siebie przed wydarzeniem, jakim miało być podjęcie wysiłku w dniu następnym. Po drodze zdołaliśmy zaopatrzyć się w kartusze do kuchenki oraz zapasy wody na kolejny dzień. Po powrocie na nocleg, który mieliśmy na wysokości ponad 1700 m. n. p. m. przygotowane dla nas były dwa tadżiny, które stanowią narodową potrawę Marokańczyków. Panowie raczej niechętnie wybierali z kamionkowego naczynia kawałki warzyw i mięsa. Wyłącznie przez nasze nakłanianie w celu zmagazynowania energii przed przebywaniem na dużych wysokościach zmusili się do skromnej degustacji. Za kim położyliśmy się spać, wspólnie z Karoliną przygotowaliśmy odzież uczestnikom na kolejny dzień i na nowo popakowaliśmy plecaki. Poranek przywitał nas niepewną aurą. Po tym jak w nocy padał deszcz, na niebie wciąż utrzymywały się chmury. My jednak po wspólnym śniadaniu ruszyliśmy ku górze. Podejście szybko wyegzekwowało od nas zrzucenie zbędnej odzieży. Początkowo ścieżka prowadzi pomiędzy domostwami, po czym zwęża się i trawersuje w różnym kierunku zbocze, z którego rozpościera się imponujący widok na domostwa. Po pewnym czasie docieramy do granicy Parku Narodowego Tubkalu. Tam żandarmeria odmawia nam możliwości samodzielnego zdobycia szczytu. Powołując się na nowe przepisy, które król Muhammad VI wprowadził po brutalnym zamordowaniu i odcięciu głów dwóm kobietom chcącym zdobyć szczyt, strażnicy twierdzą, że przewodnik jest obligatoryjny. Choć doskonale znamy z Tomkiem drogę na szczyt, który mieliśmy już zdobyty i mimo tego, że posiadamy legitymacje Polskiego Związku Alpinizmu, nikt się nie ugina i zaczynamy negocjować honorarium człowieka, który miałby nas strzec przed tubylcami. Ostatecznie dobijamy targu, legitymujemy się paszportami i kroczymy potężną doliną. Pogoda nie jest obiecująca, choć mamy nadzieję, że do strefy śniegu dotrzemy sucho. Kiedy teren zaczyna ponownie piąć się ku górze odpoczynków robimy znacznie więcej. Zrzucamy, co pewien czas plecaki i podziwiamy widoki. Po minie naszego przewodnika, można wnioskować, że tempo i technika podejścia nie jest obiecująca i tylko z lekkim uśmiechem wpatruje się w naszych chłopaków. My natomiast dopingujemy ich i kroczymy dalej. W pewnej chwili wiszące nad nami chmury dają znać o sobie i zrzucają drobny grad. W takiej aurze docieramy do osady Chamharouch, gdzie pod prowizorycznym zadaszeniem oczekujemy na zmianę pogody. Dodatkowo pojawiają się grzmoty i w pewnym momencie jest intensywna ulewa. W tym czasie nasz przewodnik, starszy człowiek, przedstawia nam swojego syna, który jak twierdzi pójdzie z nami dalej. Jednocześnie my dobijamy targu i plecaki naszych uczestników pakujemy do koszy na grzbiecie osła. Ruszamy w dalszą drogę. Po drodze raz jeszcze żandarmeria kontroluje nasze paszporty. Z nieba kropi zmrożony deszcz. Zrobiło się dość zimno, dlatego uzupełniamy garderobę o rękawice i czapki. Krok po kroku idziemy Doliną Mizan do naszego celu, jakim jest francuskie schronisko Refuge du Toubkal. Draga jest długa i wyczerpująca. Nasi panowie, co pewien czas dopytują jak daleko jeszcze i upominają się o kolejne przerwy. W niedalekiej odległości od schroniska łapie nas kolejny grad. Idziemy już po śniegu i wszędzie dookoła jest zupełnie biało. Grad sypie z tak dużą prędkością, że dwóch uczestników miewa problemy z zaczerpnięciem powietrza, co też wywołuje panikę. Poprawiamy im kurtki, chroniąc twarze i idziemy dalej. Po pewnym czasie docieramy do schroniska położonego na wysokości 3207 metrów. Osobiście odczuwam dumę z panów, że dotarli do tego miejsca, bo już w tym momencie pokonali wysokość dotychczas nieosiągalną. W schronisku meldujemy się i docieramy do przydzielonych nam prycz.  Dobieramy uczestnikom garderobę, przebieramy się i przygotowujemy żywność liofilizjowaną.  Podopieczni są wyczerpani. Sylwester skarży się na ból głowy. Sugerujemy mu, aby nic nie zażywał tak, aby móc mieć niezaburzony obraz jego stanu zdrowia. Po posiłku bóle ustępują i kładziemy się spać. Karolinę dopadają objawy choroby wysokościowej. Czuje się wręcz fatalnie. Przez całą noc, naprzemiennie obserwujemy panów, w jaki sposób zachowują się ich organizmy na wysokości. Łukasz zdecydowanie cierpi na bezsenność. Sylwester, co pewien czas korzysta z toalety, ale czuje się dobrze. Jedynie Tomek śpi bez problemu i posiada stabilny oddech. Noc mija w miarę spokojnie i nad ranem wstajemy podejmując działania związane z przygotowaniem uczestników do ataku szczytowego. Kompletujemy sprzęt. Przygotowujemy garderobę. W między czasie gotujemy wodę i spożywamy śniadanie. Kompresujemy zapasową odzież w taki sposób, że naszych niepełnosprawnych kompanów wspinaczki, pozbawiamy konieczności noszenia ciężkich plecaków. Wychodząc na zewnątrz utwierdzamy się w przekonaniu, że warunki do ataku szczytowego są idealne. Zakładamy podopiecznym stuptuty i raki oraz udzielamy szczegółowego instruktarzu poruszania się w nich. Karolina wciąż czuje się źle i po odprowadzeniu nas do zbocza, postanawia odpuścić atak. Wraca do schroniska a my podejmujemy intensywny wysiłek, który przez najbliższe godziny miał zdecydować o sukcesie wyprawy. Początkowo krocząc w cieniu, mroźna temperatura utrzymuje się. Zważając na fakt, iż w nocy temperatura spadła do dwunastu stopni Celsjusza na minusie, włożyliśmy uczestnikom do butów podgrzewacze chemiczne. Jak się okazało, przy tempie, jakim kroczyliśmy decyzja była trafna.  Dłuższe postoje na śniegu mogłyby przemrozić stopy zalegające w nieprofesjonalnym obuwiu. Powoli, ale nieustannie do góry pokonujemy kolejne trawersy. Początkowo śnieg jest zmrożony, dlatego stopy uzbrojone w raki dobrze trzymają się powierzchni. Z czasem jednak śnieg staje się miękki i co pewien czas nogi lgną w głębokich zaspach. Przy pomocy kijków trekkingowych panowie utrzymują skutecznie równowagę, która jest niezbędna z uwagi na długie zbocza, po których w prosty sposób można zsunąć się kilkadziesiąt metrów niżej.  Wychodząc pomiędzy granie słońce zaczyna operować na bezchmurnym niebie. Co pewien czas robimy postoje, podczas których uczestnicy wyrównywają oddech i przegryzają orzechy lub batony. Raz na pewien czas serwujemy także po łyku kawy, która staje się motorem napędowym Sylwestra. Tempo nie jest zachwycające, ale organizując logistykę wejścia, zakładaliśmy możliwość zejścia po ciemku. Mamy odpowiednie zapasy żywności, kuchenkę gazową, czołówki i zapasy baterii. Nasz przewodnik/ochroniarz nie przewiduje jednak takiego scenariusza, dlatego czym jesteśmy wyżej tym bardziej się niepokoi. My natomiast bez zbędnego stresu idziemy swoim tempem. Tempem, które w tym konkretnym przypadku działa pozytywnie na aklimatyzację organizmów uczestników, którzy jak dotąd nigdy wcześniej na podobnej wysokości nie przebywali. Sylwester zaczyna skarżyć się na ból stopy. Po zdjęciu mu obuwia ratownicy Rafał i Tomek, opatrują rany z przetarcia. Zakładane są opatrunki i wymienione skarpetki. Widoki wkoło nas są imponujące. Robi się coraz cieplej. Panowie doskonale radzą sobie w posługiwaniu rakami.

jebel1605 2

Dystans jest długi i z tyłu głowy mamy świadomość, że siły trzeba rozkładać także na powrót. Na wysokości 3700 metrów Sylwester zaczyna się źle czuć. Skarży się na ból głowy. Nadal chce jednak kroczyć wyżej. Po pewnym czasie niespodziewanie wymiotuje. Spokojnie analizujemy sytuację i podejmujemy decyzję o zawróceniu Sylwestra, z którym zamierzam zejść niżej. Robimy jednak postój dla wszystkich, co też korzystnie wpływa na samopoczucie samego Sylwestra, który po przebytych wymiotach odzyskuje siły a ból głowy ustępuje. Twierdzi, że chce iść wyżej. Wspólnie decydujemy się podejść do przełęczy i tam zakończyć jego wędrówkę. Pogoda zaczyna się pogarszać. Nad wierzchołkami szczytów gromadzą się chmury. Po dłuższej chwili pojawia się także drobny, zmrożony deszcz. Przewodnik wyraźnie jest już zniechęcony oferowanym przez nas tempem i twierdzi, że szczytu w tym dniu nie zdążymy już zrobić. Upieramy się jednak, że warunki pogodowe nie są złe i jest to tylko przejściowe, co też szybko się potwierdza. Wychodząc na przełęcz ponownie świeci słońce, choć widoczność nie jest już tak krystaliczna. Panowie czują się dobrze i mają ochotę dotrzeć do szczytu. Mimo naszego uporu przewodnik chce zawracać, wciąż szukając argumentów do zakończenia wędrówki. Uświadamiamy go o naszym bogatym doświadczeniu w turystyce wysokogórskiej i posiadanych umiejętnościach w tym temacie. On jednak wyraźnie ma dość powolnego tempa i nie zależy mu na dotarciu do celu. W ramach negocjacji prosimy go o jedną godzinę wspinaczki ku górze. Po dłuższym narzekaniu godzi się a my jesteśmy już pewni, że szczyt jest w zasięgu naszych możliwości. Kroczymy do góry. Pogoda wróciła i z tej wysokości rozpościerają się spektakularne widoki, które dodatkowo motywują wszystkich do zdobycia szczytu. Tempo jest obiecujące. W pewnym momencie Sylwester twierdzi, że nogi go już bolą i dalej nie da rady. Samopoczucie na tej wysokości ma jednak dobre i objawy choroby wysokościowej zupełnie ustały. Zatrzymujemy się. Wierzchołek jest w zasięgu wzroku. Dzieli nas z nim zaledwie 160 metrów przewyższenia. Jest to jednak potężny wysiłek do pokonania na takiej wysokości, dlatego po dokładnej analizie sytuacji podejmuję decyzję o pozostaniu z Sylwestrem na zdobytej wysokości, która wynosiła ponad 4 tysiące metrów. W tym miejscu teren jest o powierzchni skalnej, dlatego zdejmujemy Tomkowi i Łukaszowi raki. Zbędny sprzęt odkładamy na bok i Rafał z Tomkiem ruszają z panami do góry a ja z Sylwestrem odpoczywamy. W tym czasie do Sylwestra dociera, czego właściwie dokonał. Radość z możliwości przebywania w tym szczególnym miejscu wywołuje łzy szczęścia i uśmiech. Pogoda dopisuje i naprzemiennie pojawiają się gorące promienie słańca jak i chmury. Oczekujemy na powrót panów ze szczytu. Oni natomiast w towarzystwie Rafała i Tomka stają na szczycie. Ich konsternacja z osiągnięcia celu również wywołuje płacz i łzy szczęścia. Wiedzą, że największym bagażem, jaki ze sobą nieśli to świadomość, iż biorą udział w tej wyprawie dla wszystkich osób z niepełnosprawnością intelektualną. Są dumni ze zdobycia szczytu. Przeżycia największej przygody życia. Udowodnienia, że niepełnosprawni tak jak pełnosprawni, mają uzasadnione potrzeby przeżywania czegoś więcej niż tylko zaspokajania egzystencjalnego minimum. To, czego dokonują jest wielkim przeżyciem dla wszystkich kolegów i koleżanek, których pozostawili w Warsztacie Terapii Zajęciowej. Dla których ich wyjazd był niezwykle ważny. Reprezentowali, bowiem całe środowisko osób niepełnosprawnych, które tak jak oni mają marzenia i chcą być użyteczni oraz potrzebni. Na Jebel Toubkal mierzącego 4167 metrów nad poziomem morza wykonują jeszcze pamiątkowe zdjęcia i podziwiają widoki, które co pewien czas odkrywają zalegające chmury.

jebel1605 1

Po krótkiej kontemplacji rozpoczynają zejście w dół. Jest to teren skalny, pokryty miejscowo śniegiem i lodem, dlatego zachowują szczególną ostrożność. Oboje z Sylwestrem za pomocą cyfrowego zoomu obserwujemy ich zmagania. Widać wysiłek i skrajne zmęczenie. Każdy krok związany jest z kolejnym zaczerpniętym oddechem. W utrzymaniu stabilizacji mocno pomagają sobie kijami. Po pewnym czasie nawiązujemy już kontakt dźwiękowy i ponowie wreszcie docierają do nas. Są uściski, kolejne łzy szczęścia i nieprzerwana radość. Rozkładamy zapasy żywności, serwujemy kawę i wymieniamy spostrzeżenia. Przewodnik od tej chwili patrzy na nas w sposób wyjątkowy. Sam jest dumny z tego, że mógł towarzyszyć nam w tej wyprawie i proponuje udanie się z Sylwestrem na szczyt. Jak twierdzi. Może wprowadzić go by również osiągnął maksimum. Sugeruje, że może zrobić to sam. Tym sposobem nastąpił zwrot wcześniejszych argumentacji i nagle okazuje się, że jego zdaniem mamy jeszcze czas i zdążymy. My jednak stanowczo odmawiamy. Zdajemy sobie sprawę, że dla Sylwestra miejsce, w którym obecnie przebywa jest tak ważne, iż wejście kilkadziesiąt metrów wyżej nic już nie zmieni. Jest zadowolony i dumny z siebie i to wydaje się być najważniejsze w tym momencie. Sam Sylwester również nie czuje się na siłach by kroczyć wyżej. Euforia stopniowo opada a w raz z nią z sił opada także Łukasz. Wyraźnie zaczyna mieć objawy choroby wysokościowej. Spadek adrenaliny po zdobytym już szczycie, wpływa negatywnie na jego samopoczucie. W pewnym momencie dostrzegam, że z jego organizmem zaczyna być coraz gorzej. Ma silny ból głowy i narzeka na zawroty równowagi. Szybko zwijamy ekwipunek, zakładamy raki i dzielimy się obowiązkami. Rafał bierze odpowiedzialność za Sylwestra, Tomek za Tomka a ja z przewodnikiem bierzemy pod ręce Łukasza i w szybkim tempie sprowadzamy go jak najniżej. Słońce operuje jeszcze w niemiłosierny sposób. Nasze twarze non stop są mocno nagrzane. Z Łukaszem odstawiliśmy pozostałych chłopaków. Przez cała trasę rozmawiam z nim. Sprawdzam jego świadomość i reakcje organizmu. Cały czas racjonalnie się wypowiada, choć bardzo jest przestraszony. Zachowują przy tym niezwykłą powagę. Na tak długim dystansie robimy, co pewien czas przerwę. Uzupełniamy płyny i obserwujemy zmagania chłopaków, którzy pozostają za nami. Schodząc sześćset metrów niżej Łukasz odzyskuje siły. Samopoczucie wraca mu do normy i sam przyznaje, że się dość wystraszył. Odpoczywamy i w tym czasie dociera do nas Tomek prowadzony przez Tomka oraz Sylwester prowadzony przez Rafała. Zmęczenie i wyczerpanie organizmów jest widoczne u uczestników. W zasięgu wzroku poza naszą ekipą nie ma żywej duszy. Po kolejnej pauzie idziemy dalej. Słońce w między czasie chowa się za granią i nasze spieczone twarze odpoczywają. Krok po kroku uczestnicy coraz niżej podnoszą stopy. Motywujemy ich jednak do dalszej wędrówki, wprowadzając licznymi żartami przyjazną atmosferę. Pomimo zmęczenia panowie potrafią się jeszcze śmiać, choć z uwagi na pokonywaną odległość dopytują jak daleko jeszcze. Za dnia docieramy do trawersu skąd w oddali widać już schronisko. Ostrożnie asekurujemy chłopaków i tak dochodzimy do uskoku skalnego, przy którym oczekują na nas inne osoby przebywające w tym czasie w schronisku. Pomagają nam przy przekroczeniu terenu okalającego lodospad i zdejmowaniu raków panom. Podchodzimy do schroniska i przekraczając jego próg rozpościerają się miłe brawa, ludzi, dla których wyczyn niepełnosprawnych stał się godnym podziwu. Panów unosi duma. Odczuwają własną wartość i doskonale zdają sobie sprawę z własnych osiągnięć. Obcy ludzie ściskają ich i podają dłonie. My dziękujemy przewodnikowi za zrozumienie i kompromisy, które były niezbędne do osiągnięcia celu. Wszyscy kładziemy się na prycze, odpoczywamy i wspólnie wspominamy ten dzień. Z czasem serwujemy sobie jeszcze porządną kolacje, myjemy i smarujemy twarze, po czym kładziemy się spać. Następnego dnia wcześnie rano wstajemy i pakujemy sprzęt. W holu głównym przyklejamy naszą pamiątkową naklejkę z logiem ,,Niepełnosprawni bracia na Dachu Afryki Północnej”. Po śniadaniu rozliczamy się z gospodarzem i wychodzimy ze schroniska. Zejście jest długie i nużące. Na dworze panuje mróz i sporo mija czasu, za kim możemy zdjąć rękawice. Plecaki wżynają się w ramiona i panowie chcąc je na moment zrzucić wymuszają coraz częściej przerwy. Postanawiamy, więc odciążyć ich i zabieramy je od nich, sami obciążając się dwiema sztukami ekwipunku na osobę. Tak powoli docieramy do osady, gdzie spotykamy się z naszym pierwszym przewodnikiem, który częstuje nas marokańską herbatą. Słońce zaczyna znowu operować, co też fatalnie wpływa na nasze poparzone twarze. W osadzie wynajmujemy osła, którego obarczamy naszymi bagażami. Tak w pełnym słońcu schodzimy do samego Imlilu. Twarze mimo smarowania filtrami mamy poparzone do tego stopnia, że miejscami wydobywa się z nich osocze. Dlatego w miasteczku w pierwszej kolejności odwiedzamy aptekę a następnie organizujemy transport do Marrakeszu. Bez większego trudu docieramy do miasta i tym samym kończymy górską wyprawę. Pozostały czas pobytu w Maroko, przeznaczamy na zwiedzanie, spacery po sukach i poznawanie kultury wyraźnie odmiennej od tej europejskiej. 

Udział osób niepełnosprawnych intelektualnie w wyprawie na najwyższy szczyt Atlasu Wielkiego i jednocześnie Dachu Afryki Północnej, pokazało na jak wiele stać osoby, które, na co dzień wielokrotnie nietraktowane są poważnie. Lekceważone i poniżane. Góry są jednak tak niezwykłe, że jednocześnie ból i ukojenie oferują każdemu. Podjęcie próby zdobycia Jebel Toubkal dla każdego pełnosprawnego człowieka jest niezwykłym wydarzeniem. Podopieczni Warsztatu Terapii Zajęciowej w Polkowicach przez całe życie zmagając się z niepełnosprawnościami bez perspektywy kiedykolwiek odzyskania zdrowia, zmierzyli się z górą, która stała się ich sukcesem. Tym samym nie własną siłą, ale wytrwałością dokonali wielkiego dzieła. Zwycięstwo jest, bowiem tylko dla tych, którzy gotowi są ponieść jego cenę.

Stanisław Rapczuk