loading...
Turystyka Górska
Sporty Górskie
loading...
Strefa Outdoor
Kultura
loading...
Kultura

Turystyka

Sport

Sprzęt

Konkursy

W przeddzień wylotu do Stanów budzi mnie odgłos odbieranej wiadomości. "Z powodu strajku pilotów AirFrance odwołujemy Pański lot. Przepraszamy" – brzmi wiadomość. Próbuję dospać, ale się nie da. Po głowie kołaczą się myśli w stylu: "i co teraz będzie?" Wstaję i próbuję się dodzwonić do biura AirFrance, ale też się nie da – łączy mnie, przez dwie sekundy słychać szczebioczące naraz głosy, męski i kobiecy, coś w stylu "na-na-na-na-na", po czym mnie rozłącza.

Postanowiam nie przejmować się rzeczami, na które nie mam wpływu i spróbować później. Później jest to samo. Po dwóch godzinach dostaję wiadomość z propozycją alternatywnego lotu. Godzinowo jest podobnie, tylko że z jedną przesiadką więcej. Uprzejmie zgadzam się w mailu na alternatywny lot, po czym biorę się za masę rzeczy, które zostawiłem sobie na ostatnią chwilę. Ledwo wyrabiam się na pociąg o 20 do Warszawy.

W Warszawie wita mnie Mechanior. Prowadzi mnie do knajpy w której siedzą Olek, Ziółek i Julka. Gadają głównie o paczkach i widać, że im wszystkim w tej Warszawie bardzo dobrze. Później idę z Mechaniorem na spacer, a ponieważ na dworze męczy już jesienny chłód, wchodzimy do jakiejś bramy, a stamtąd do windy. O wpół do czwartej rano odprowadza mnie na przystanek.  Dzwoni do mnie po odprawie, żeby sprawdzić, czy się ogarnąłem. On zasnął w autobusie i znowu był na centralnym.

Bouldering Yosemite

Bouldering Yosemite

Lecę do Amsterdamu, a stamtąd do Portland. Lot do Portland jest długi, więc ciągle przynoszą jakieś przesadnie zapakowane jedzenie bez smaku. W nagłówkach siedzeń są dotykowe ekrany, z których można wybrać całą masę amerykańskich filmów (jakiś jeden z bollywood też). Trochę mnie boli głowa, więc wchodzę w epikę: Noe – Boże, co za gówno, Godzilla – strasznie nudne gówno, a na koniec Bad Grandpa – komedia kręcona z ukrytych kamer, w której dziadek z wnuczkiem zaczepiają ludzi i robią mnóstwo głupich rzeczy (zaśmiałem się kilka razy). Przy lądowaniu rzuca mi się w oczy, że Portland jest ogromnym miastem. Rozsmarownym po powierzchni ziemi bez krztyny oszczędności – wielkie budynki i wielkie ulice.

Samolot się spóźnia i nie wyrabiamy się na lot do San Francisco. "Mamy dla Pana alternatywę – za 3 godziny do Los Angeles, a stamtąd do San Francisco." Spoko, podoba mi się to latanie, Los Angeles przy okazji zaliczę, byle tylko przekąski dawali. Na lotnisku jak na pogrzebie starszej osoby – pustki. Już wiem, że nie chciałbym tu mieszkać.

Obserwuję z okna Los Angeles. Ta sama rozrzutność w budowaniu co w Portland, ale widać jeszcze palmy i ocean, a w centrum stoi grupka drapaczy chmur. Na lotnisku tłumy, z głośników gra głośna muzyka, a kobiety są oszczędniej ubrane. Tu pewnie jest niezła faza.

Kiedy przylatuję do San Francisco jest już ciemno. Wsiadam do pociągu i jadę do Richmond. Na dworcu czarnoskórzy bezdomni w butach wypchanych gazetami śpią na betonowych ławkach. Pociąg do Merced mam dopiero rano, zastanawiam się, czy się obok nich nie położyć. Nie, poszukam miejscówki. Za dworcem jest dziura w siatce i jakiś krzon. Kładę się i zasypiam. Budzi mnie deszcz, więc przenoszę się bliżej ulicy pod gęste drzewo. Zasypiam znowu. Deszcz się wzmaga i korona drzewa zaczyna przemakać. Idę na dworzec i siadam na jednej z betonowych ławek. Podchodzi do mnie gość z dziwacznie powykręcanymi kończynami i skąpo odziana dziewczyna obejmująca się ramionami i stawiająca nienaturalnie małe kroki. Są zupełnie przemoczeni. Chłopak sepleni tak, że ledwo wychwytuję jakieś słowa, ale chodzi o pieniądze. Mówię, że nie mam. Odchodzą szurając nogami. Zastanawiam się co ich tak pozamiatało – pewnie metaamfetamina. Zapadam w drzemkę opierając się o plecak. Budzę się co chwila, bo w podziemnym przejściu przeciąg jak cholera. Wzmaga się ruch. Już nie próbuję spać, tylko obserwuję przechodzących koło mnie ludzi. Białych prawie nie ma, sami czarnoskórzy albo latynosi. Większość otyła, znaczna część przepotwornie spasiona. Nie ma ładnych ludzi. Dworzec w Richmond o 6 rano jest scenerią z horroru.

Bouldering Yosemite

Bouldering Yosemite

Przed 11 jestem w Merced. Nie dostanę się do Doliny Yosemite, bo nie mam już gotówki, a moja karta nie działa. Idę do centrum poszukać bankomatu. Koło dworca duże  białe zaniedbane domy. Między domami kanapy, na których starsi mężczyźni popijają alkohol z butelek zawiniętych w papierowe torby. Po ulicach jeżdżą ogromne terenowe samochody albo drogie sportowe auta. Znajduję bank, po czym idę to uczcić do Starbucksa. Podchodzi do mnie atrakcyjna kelnerka i mówi, że jakaś kobieta chce mi postawić dowolny duży napój. Pokazuje w stronę jakiejś starszej, zniszczonej kobiety. Odmawiam.

Wsiadam do autobusu, który ma mnie zabrać do Doliny.  Wkrótce zapada zmrok i już nic nie widzę. Drzemam pomiędzy przystankami. W końcu Yosemite Lodge – ostatni przystanek, zaraz przy Camp 4. Postanawiam odłożyć rejestrację do następnego dnia i kładę się gdzieś w lesie. Leżę i przypominam sobie o niedżwiedziach. Widziałem już otyłych ludzi, teraz brakuje tylko misia. Nie mam ze sobą jedzenia, ale mój plecak wali tuńczykiem, bo mi się do niego trochę sosiku wylało. Olewam to, jestem zmęczony, nie spałem normalnie od rozpoczęcia podróży.

Budzę się o świcie. Po ulicy zaczynają jeździć samochody. Pakuję się jak najszybciej, bo panicznie boję się mandatu. Przed wejściem do Camp 4 kolejka ludzi leżących w śpiworach. Na chatce rangera napisane, że miejsc brak, a rejestracja od 8. Jadę do sklepu jednym z darmowych autobusów jeżdżących po dolinie. Koło ulicy spacerują jelenie, a po drzewach biegają szare, puszyste wiewiórki. W sklepie drogo jak cholera i nie mają normalnego chleba – 400 gramów tostowego kosztuje 5$. Kupuję jakieś gówniane jedzenie i wracam na camping. Kolejki już nie ma, w oknie nadal wisi informacja o braku miejsc, ale kobieta-ranger mnie rejestruje. Pokazuje mi listę z masą przepisów, z których najważniejsza brzmi: chować wszystko przed niedźwiedziami.

Zrzucam z siebie prawie 30 kilowy plecak i rozbijam namiot. Idę się przejść po campingu – pole namiotowe jest niewielkie. Obok kibla grupka leszczy oblega nieatrakcyjny kamień. Ale kawałek wyżej jest zajebiste głazowisko. Po przejściu obok kilku kamieni nie mogę wytrzymać i biegnę spowrotem do namiotu po buty i woreczek. Boulderuję przez 3 godziny, aż robi się za gorąco. Wracam do namiotu i opadam zmęczony na ławeczkę. Jak zaspokojony narkoman. Rozglądam się dookoła – las, dalej mnóstwo granitowych głazów, a nad nimi kilkusetmetrowe ściany. Uśmiecham się do siebie. Spędzę tu półtora miesiąca.

P.S. Maciek przylatuje za tydzień.

loading...
Dla Niej
loading...
Dla Niego
loading...
Dla Dzieci

Artykuły Strefy Outdoor

loading...
Nowości
Produkty i testy
Porady
Producenci