Pomysł na Rumunię i Fogarasze przyszedł całkiem niespodziewanie. Przeglądając „Rz” natknęłam się na obszerny artykuł właśnie o tym kraju. Mąż i znajomi zgodnie powiedzieli „tak” i  rozpoczęliśmy przygotowania do podróży. Im  bardziej niektórzy straszyli i odradzali, tym bardziej w nas  rosła ochota by uciec od ludzi i chociaż przez chwilę pobyć w jeszcze dzikich i w miarę opustoszałych  Karpatach, zobaczyć miasta i miasteczka z całymi średniowiecznymi starówkami, oraz kraj osławionego Vlada Draculi :).

Dzień pierwszy – 08.08.2009

Zapakowani do samochodów ruszyliśmy w swoją wielką podróż (Ania i Mariola z Białej Podlaskiej,  Marek z Rzeszowa  i lubliniacy Magda, Ela, i Krzysiek) pozostały skład ekipy (Ania, Marta, Maciek z Lublina) miał dojechać dzień później. Podróż przez Słowację i Węgry jak to się mówi, minęła niewiadomo kiedy, znacznie dłużej jechało się po rumuńskich serpentynach i wybojach. Po około 12 godzinach jazdy, dzięki GPS-owi, ale i również, a może przede wszystkim  sprawnym kierowcom dotarliśmy na planowy kemping w Carta. Z racji, że było późno, niemal bezszelestnie rozbiliśmy namioty i wślizgnęliśmy się do śpiworów, zjadając uprzednio polską kolację w postaci  bigosiku z taaaakimi kawałkami kiełbasy i pierogów Marioli.

Dzień drugi – 09.08.2009

Czas oczekiwania na pozostałych wykorzystujemy na zwiedzanie. Najpierw ruszamy na wyżerkę do Brasov (Braszowa). Jemy mamałygę -  narodową rumuńską potrawę z kaszy kukurydzianej, ciorbe de burta, również rumuński specjał i bakłażany z pikantnym nadzieniem. Wałęsamy się po braszowskim rynku, wokół którego skupiają się główne zabytki, chcemy zwiedzić Czarny Kościół, ale niestety Kościół jest otwarty we wszystkie dni oprócz niedzieli, dziwne, pozostają nam więc tylko zewnętrzne oględziny, docieramy do Strada Sforii (ulica Sznurowa), najwęższej uliczki w Europie, której szerokość to zaledwie1,32 m, a długość 83 m . Strada Sforii stanowi jedną z pozostałości oryginalnej, średniowiecznej zabudowy miasta.

Następnie jedziemy do Bran, do zamku  Hrabiego Draculi, w którym ów hrabia spędził prawdopodobnie tylko  jeden dzień, ale to w zupełności wystarczy by zrobić z tego miejsca turystyczna ciekawostkę. Komercja, więc kwitnie, ludzi więcej niż w Krakowie na Rynku, kilometrowy ogonek do kasy biletowej,  który my również wydłużamy. Budowla choć malownicza właściwie nie wyróżnia się niczym specjalnym. Przypomina trochę zamek w Niedzicy, jednak mocno naciągnięty chwyt marketingowy potrafi ściągnąć naprawdę miliony osób, w tym i nas, co tu ukrywać. Niedaleko zamku nieodpłatnie zwiedzamy  skansen architektury drewnianej Siedmiogrodu.

Dzień trzeci – 10.08.2009

Góry FogaraskiePrzez pół nocy głowiliśmy się gdzie mogli podziać się nasi znajomi, według planu powinni dotrzeć do nas już dawno. Zagadka wyjaśniła się nad ranem kiedy zmiętoleni po nocy spędzonej na pobliskim pastwisku wjechali na kemping. Śniadanie, ostatni prysznic w tym tygodniu, przepakowania i w końcu ruszamy w góry. Zaczynamy od  Cabana Poiana Neamtului (706 m n.p.m.). Przy schronisku na parkingu zostawiamy samochód i ruszamy na razie w niekompletnym  składzie, szlakiem czerwonych krzyżyków. Zaczynamy dość ostrym podejściem, ciężar plecaków szybko daje znać o sobie, to pierwszy dzień wędrówki, także plecaki są jeszcze dość ciężkie. Podejście po jakimś czasie łagodnieje, powoli kończy się bukowy las i zaczynają się świerki, a to znaczy, że jesteśmy już coraz wyżej. Po drodze mijamy się ze schodzącymi z góry rumuńskimi góralkami niosącymi ser. Zaczepiają nas, pytając o tigari (papierosy. Niestety nie mamy, a szkoda bo na pewno nastąpiłby handel  wymienny i na kolację mielibyśmy (chyba) świeżutki serek Idziemy znowu stromym podejściem, które towarzyszy nam już do samego schroniska Cabana Barcaciu (1550m n.p.m.) Samo schronisko architektonicznie niezbyt ciekawe - taka sobie  buda, ale już czuć ten górski klimat. Na polanie przed schroniskiem stoi kilkanaście namiotów w tym jeden dość oryginalny bo zrobiony z grubej foli rozpostartej na drewnianym stelażu – przynajmniej jest gwarancja , że nie będzie przeciekał. Przy namiotach stado pasących się  osłów, ale chyba nie są zbyt miłymi gośćmi, gdyż co jakiś czas wychodzi ktoś z namiotu i wymachując rękoma przegania sympatyczne stworzonka. Robimy im zdjęcia i częstujemy truskawkowymi landrynkami z Goplany. Mimo wszystko są chyba szczęśliwe. Komu w drogę temu plecak na plecy…i ruszamy dalej, bo robi się już późno, a przed nami jeszcze kawał mozolnej wędrówki. Tym razem idziemy już do końca szlakiem niebieskich kółeczek. Do jeziora Avrig (2007 m n.p.m.) dochodzimy  w ciemnościach, nieco powyżej  lustra wody rozbijamy pospiesznie namioty,  gotujemy kolację i już w namiotach czekamy na resztę załogi.

Dzień czwarty -11.08.2009

Dzisiaj do przejścia mamy niewielki kawałek, wstajemy więc dość późno, kiedy większość towarzystwa dawno się zwinęła i wyszła na szlak. Jemy niespiesznie śniadanie i delektujemy się widokiem jeziora Avrig, które niemal dotyka do 400 - metrowych skalnych ścian szczytu Ciortea. W porywach wiatru składamy namioty i szykujemy się do drogi. Około południa wychodzimy na szlak czerwonych pasków wiodący wyraźną, dość wygodną ścieżką, lekko pod górę  w kierunku wnoszącej się przed nami skalnej baszty Varful Garbova (2288 m n.p.m.) W niedługim czasie osiągamy szczyt, poczym schodzimy do przełęczy. Teraz czeka na nas kolejne bardziej strome podejście na masyw Varful Scara (2306 m n.p.m) . Po wczorajszym dość wyczerpującym dniu idzie nam się wyjątkowo lekko i przyjemnie. Pogoda dopisuje, choć niestety brak przejrzystości pozbawia nas oglądania panoramy z grani.

Ze szczytu schodzimy grzbietem, już w oddali widać niewielką, metalową puszkę schronu Refugiu Scara. Osiągamy szerokie trawiaste żebro Saua Scarii (2146 m n.p.m.) i kierując się lekko na  prawo schodzimy na biwak. Wokół schronu  wielka kupa śmieci – królują głównie puszki, w środku schronu również niezbyt zachęcająco.  Ja i Krzysiek, Maciek oraz Magda z Markiem decydujemy się jednak na rozbicie własnych namiotów, reszta zostaje w schronie. Za mniej więcej godzinę pojawiają się kolejni turyści na nocleg. Wieczorem  jest już nas spora gromadka i to samych Polaków. Dzisiaj mamy dużo czasu by spokojnie ugotować obiad, beztrosko  poleżeć i pogapić się choćby w niebo.

Dzień piąty 12.08.2009

Dzisiaj do pokonania mamy długą trasę. Pogoda bez zmian, to znaczy nadal mała widoczność i niestety  jakby trochę większe zachmurzenie. Jak zwykle wychodzimy dosyć późno jak na góry, bo dopiero około godziny 11. Plecaki na plecy, kijki w dłonie i  wyruszamy na szlak. Najpierw idziemy  trawiastym grzbietem, z czasem podchodzimy coraz wyżej, aż całkiem stromo  do szczytu Varful Musceaua Scarii (2277 m n.p.m.).  Następnie schodzimy wąska ścieżką  do niewyraźnego siodła Saua Serbotei (2123 m n.p.m.), a następnie  stromym podejściem podchodzimy na kolejny szczyt  - Serbota (2331 m n.p.m.), ponoć z tego miejsca można podziwiać kapitalną panoramę, niestety dookoła piętrzy się tylko szare kłębowisko chmur, nie możemy nawet dostrzec naszego następnego szczytu Negoiu. Przed nami najtrudniejszy, a zarazem najpiękniejszy odcinek szlaku – Custura Saratii. Składamy kijki i podpierając się rękoma wchodzimy na wąską grań . Duża ekspozycja, piękna, skalna sceneria – kominki, strome i mocno eksponowane zacięcia, nagromadzenie skalnych turni i załomów, w wielu miejscach bez ubezpieczeń to wszystko powoduje, że nasza wędrówka nabiera smaku i robi się coraz bardziej ekscytująca. W jednym z zacięć, przypominające kominek, blokują się nasze wielkie plecaki, musimy więc opuszczać je za pomocą liny. Przez to tracimy trochę na czasie, ale w końcu dokąd mamy się spieszyć. Wreszcie dochodzimy do Przełęczy Saua Cleopatrei i stąd rozpoczynamy stromo podchodzić, najpierw na  wierzchołek Negoiu Mic, potem na sam Negoiu (2535 m n.p.m). Drugi co do wysokości szczyt w Górach Fogaraskich, z wierzchołka rozciągają się piękne widoki, które my możemy zobaczyć tylko oczyma wyobraźni, bo dookoła nas wciąż ten sam widok - biało-szare morze mgieł. Mimo wszystko robimy zdjęcia. Jemy to co nam się udało wydobyć z plecaka i schodzimy, również stromo do przełęczy Drakuli, z której niebieskimi trójkątami  schodzimy do schronu Refugiu Caltun przy jeziorku Lacul Caltun. Podczas schodzenia zaczyna kropić deszcz, im niżej tym bardziej obficie. Na miejsce naszego biwaku dochodzimy już w strugach deszczu na dodatek zaczyna też wiać Pospiesznie szukamy miejsc pod namioty, wszędzie nierówności i mało miejsc osłoniętych. W końcu znajdujemy dogodny skrawek. Pozostali decydują się na schron, który powinien być po drugiej stronie jeziora. Jednakże znalezienie go w tak gęstej mgle nie jest wcale takie proste. Pakujemy do namiotu najpierw plecaki, a potem siebie. Gotujemy wodę, robimy zupkę. deszcz bębni o namiot, wiatr hula….chyba trzeba będzie odkorkować butelkę z  palinką, co by się lepiej  w nocy spało.

Dzień szósty – 13.08.2009

Góry FogaraskieWyjątkowo wyspani i  wypoczęci (chyba po palince) wysuwamy nosy z namiotu, w twarz uderza ostre, zimne powietrze, ale za to  nad nami bezchmurne niebo. Tego nam było trzeba do pełni szczęścia, wreszcie zobaczymy Fogarasze w pełnej krasie. Suszymy się, gotujemy, myjemy się w pobliskim stawie i ruszamy do schronu do naszych  wygodnickich. Czekamy dłuższą chwilę na spóźnialskich, podziwiając widoki znad jeziora. Duże wrażenie robi na nas ogromny wierzchołek Caltun Lezpezi (2517 m n.p.m.), którego olbrzymia 400 metrowa ściana opada w stronę stawu. W końcu ruszamy na szlak, wyjątkowo ruchliwy jak na opustoszałe Fogarasze, co chwilę mijamy się z  biegaczami górskimi…to chyba jakieś zawody. Po długim mozolnym podejściu zdobywamy wierzchołek Laitel (2390 m n.p.m.). Trawiasty, wygodny w sam raz na dłuższy odpoczynek. Zdejmujemy plecaki, buty i rozkładamy się na wygrzanej słońcem murawie. Ogarnia nas totalne lenistwo, jemy suszone morele i oglądamy panoramę, a jest na co popatrzeć. Szczególnie majestatycznie prezentuje się nasz wczorajszy szczyt Negoiu. Chętnie   zostalibyśmy tu dłużej, ale choć czasu mamy jeszcze sporo i tak musimy się w końcu stąd zebrać. Ze szczytu schodzimy dość stromo na trawiaste siodło poczym znów stromo wspinamy się do góry pokonując urwiste miejsca w większości jednak ubezpieczone stalowymi linkami. Szczyt Varful Laita (2397 m n.p.m.) omijamy bokiem trawersując nad urwistymi zboczami szczytu. Dochodzimy do Przełęczy Doamnei pod strzelistą basztą skalną Turnus Paltinului. Jeszcze jedno dość strome i niebezpieczne podejście i wychodzimy na szeroki, trawiasty płaskowyż. Krótki odpoczynek z małą wyżerką i schodzimy niebieskim szlakiem do Doliny potoku Patinuli. Szlak jest przyjemny, delikatnie stromy, słońce choć już coraz niżej jeszcze miło nas ogrzewa. Już z daleka widać połyskującą taflę największego jeziora polodowcowego w Górach Fogaraskich -  Balea Lac i trochę cywilizacji w postaci parkingu, kilku budynków hotelowo – restauracyjnych i straganów niczym na Krupówkach w Zakopanym. Z dołu do jeziora wiedzie serpentynowa szosa trasy transfogarskiej, wijąca się niczym wąż pośród skalnych załomów. Po przybyciu na miejsce zastajemy  niemal na każdym kroku kupy śmieci. Widok ten mocno nas rozczarowuje, tym bardziej, że jezioro Balea jest oznaczone jako jedyny ścisły rezerwat na całej trasie. Wszędzie samochody, spaliny i „turyści”, którzy wjechali samochodem trasą transfogarska by zjeść pieczoną kukurydzę, kupić pamiątkę ze straganu i naśmiecić, no może zbyt uogólniam, ale po ilości zgromadzonych tu śmieci właśnie takie odnosi się wrażenie, ech….

Rozbijamy się niedaleko parkingu, do dyspozycji mamy kran z zimną wodą, urządzamy więc kąpiel, myjemy nie tylko nogi jak to do tej pory bywało, ale tez i głowy, czyli powiedzmy, że myjemy się od stóp do głów - przynajmniej taki pożytek z tej cywilizacji. Częściowo odświeżeni, mieszamy się z tłumem  świeżutkich  turystów. Dziś zamiast zup amino będziemy jedli prawdziwy obiad w restauracji *** z prawdziwymi kelnerami - Bogdanem i Ricardo, którzy serwują nam swojskie schaboszczaki z frytkami i rumuńskie  piwo Ursus. Odpowiednio nakarmieni dopychamy się serami ze straganów, a na wynos zabieramy palinkę w butelce po coca – coli, którą jak kulturalni żule, kulturalnie wypijamy (po łyku dla każdego) pod namiotem, poczym zasypiamy snem strudzonego wędrowca.

Dzień siódmy – 14.08.2009

Burżujstwa ciąg dalszy czyli śniadanie jemy znowu w restauracji u Bogdana i Ricardo. Wciągnęły nas te wygody, ale jedna noc wystarczy, tęsknimy już za prawdziwą naturą. Składamy namioty, żegnamy z radością cywilizację i wkraczamy na szlak niebieskich trójkątów wiodący  do Przełęczy Saua Caprei.  następnie czerwonymi paskami do Lac Caprei . Na bezchmurnym niebie powoli zaczyna przybywać szaroburych chmur, mżawka przechodzi w coraz bardziej obfity deszcz, który towarzyszy nam wiernie do końca trasy. Ślizgając się na kamieniach i niemal brodząc w błocie dochodzimy do przełęczy Partita Arpasului (F.Zmeilor) 2175 m n.p.m. z której żółtymi trójkątami do schronu Fereastra – czerwonego, pogniecionego blaszaka. Cicho, pusto,  słychać jedynie usypiające  odgłosy dzwonków dochodzących z  zamglonych dolin i od czasu do czasu niezrozumiałe pokrzykiwania Ciobana. Jest sielsko, anielsko, popadamy w niebiański  błogostan, a „….mgły unoszące się nad garbami Karpat są  niepodobne do wszystkich innych mgieł, spowijają bowiem w wilgotnych dolinach rzeczy niesamowite” ( Michał Kruszona „Rumunia. Podróże w poszukiwaniu diabła”) Dzisiaj wszyscy jesteśmy zmuszeni spać w schronie, niezbyt nam się to podoba, ale właściwe nie ma miejsca by rozbić namioty. Niemało czasu schodzi nam na poszukiwaniach wody, niby są strzałki, ale jakiegokolwiek śladu strumyka, ani widu, ani słychu. W końcu Magda z Markiem wpadają na trop. Aby jednak dojść do wody trzeba pokonać niezły odcinek w dość niebezpiecznym terenie zwłaszcza, jak niesie się pod pachą kilka 1,5 litrowych butelek.

Niebawem też mamy towarzystwo, na początku byliśmy nieco zaniepokojeni trzema postaciami zmierzającymi w naszym kierunku, bo zawsze to ciaśniej na pryczach. Jednak przybysze - dwóch Rumunów i Meksykańczyk, zachodzą do nas tylko towarzysko, poczym ruszają dalej. Robimy im kawę, za to dostajemy batony i torebkę migdałów. Śpi nam się wyjątków źle, z niecierpliwością oczekujemy poranka, aby wstać i rozprostować kości.

Dzień ósmy -15.08.2009

Rano przed wejściem do schronu znajdujemy psa pasterskiego. Na nasz widok macha przyjacielsko ogonem czekając na  śniadanie. Wyciągamy więc ostanie rarytasy, ale  makaron z chińskiej zupki też mu smakuje. Po chwili mamy następnego towarzysza tym razem  Ciobana, pomimo bariery językowej wszyscy wiemy  o co chodzi. Papierosów (chyba najbardziej pożądany towar w Fogaraszach) nie posiadamy, ale Cioban jest niewybredny bierze wszystko…serek pasztet,  czekolada szybko znikają w przepastnych  ciobanowych kieszeniach. Cioban uśmiecha się od ucha do ucha i prześwidrowuje nas czarnymi oczyma, to chyba my musimy odejść pierwsi, chyba, ze chcemy pozbawić  się wszystkich zapasów. Pakujemy plecaki, na pożegnanie rzucamy uniwersalne „baj baj” wciąż zadowolonemu Ciobanowi i w drogę. Żółtymi trójkątami  dochodzimy na znaną nam z wczoraj  przełęcz Partita Arpasului z charakterystycznym  oknem skalnym nazwanym Fareastra Zmeilor czyli Okno Smoków. Pogoda nieciekawa - dookoła białe mleko chmur, wilgoć osiada kroplami na włosach i twarzy,  jest bardzo ślisko. Decydujemy się więc na zejście na drugą stronę, niebiesko paskowanym szlakiem prowadzącym do schroniska  Cabana Podragu.  Początkowo szlak prowadzi w dół, w górną część kotła jednej z odnóg doliny Arpasu, następnie podchodzimy na przełączkę  partita Fruntii, a następnie znowu schodzimy do dzikiego kotła Caldarea Vartopului, wędrujemy wśród gołoborzy i skalanych załomów. Wspinamy się na wyraźną przełączkę Strunga Podragului (2135  m n.p.m), a następnie schodzimy bardzo stromo do kotła na dnie którego znajduje się jeziorko  Caldarea Podragu. Niedaleko jeziora z lekkiego wzniesienia wyrasta marmurowy obelisk – Monumentul alipinistilor.

Robimy krótki odpoczynek i znowu zaczynamy podchodzić tym razem na przełęcz Saua dintre Lacuri, teraz tylko szybkie zejście i stoimy już przed budynkiem schroniska. Dookoła cicho, a wewnątrz budynku mrocznie, jakby gdzieś w kącie czaił się Hrabia D. :) Wychodzimy więc pospiesznie ze schroniska. Nieco niżej, nad jeziorkiem znajdujemy dogodne miejsce na nocleg. Co prawda teren lekko podmokły, ale przynajmniej jest czysto, w przeciwieństwie do terenu wokół schroniska zaśmieconego sterta puszek, papierów i oślich kupek, zresztą te są akurat wszędzie. Niedługo po rozbiciu namiotów przez nasze obozowisko przetacza się stado owiec, to już norma, przyzwyczailiśmy się do tego, na obiad zaś przychodzą osły i oczywiście psy pasterskie, które tym razem gardzą naszą kaszą kuskus. Niestety zapasy się już mocno skurczyły i sami niedługo nie będziemy mieli co do menażki włożyć.

Wieczorem długo siedzimy na okolicznych pagórach niedaleko jeziorka. Pogoda pod wieczór nieco się wyklarowała, więc można pooglądać otaczające nas zewsząd szczyty, przy okazji  rozmawiamy o przyszłych planach wakacyjnych. Propozycje są dość egzotyczne, ale wiadomo, że pojedziemy w jakieś góry. To nasza ostatnia wspólna noc, po wejściu na Moldoveanau część z nas wróci w to samo miejsce w celu zejścia do pobliskiej wioski i odnalezienia naszych samochodów, a reszta pójdzie dalej w góry.

Dzień dziewiąty – 16.08.2009

Ruszamy na  najwyższy szczyt Gór Fogaraskich – Moldoveanau. Najpierw jednak wychodzimy na szczyt Vistea Mare (2527 m n.p.m.). Droga na szczyt jest prosta pod względem technicznym, ale dość nużąca. Nasze plecaki są już nieco lżejsze, ale jesteśmy już zmęczeni codzienną wędrówka więc mniejszy ciężar plecaków nie jest az tak odczuwalny. Z Vistea Mare maszerujemy wąską, ale łatwą granią na południe za szlakiem czerwonych krzyżyków. Wkrótce osiągamy ostro wyciętą przełączkę, po około 10-15 minut od przełęczy zdobywamy najwyższy szczyt Rumunii mierzący 2544 m n.p.m. Na wierzchołku robi się romantycznie, aż się łezka w oku kręci, gdyż rumuńska para właśnie się zaręcza. Uczestniczymy mimo woli w tym osobistym wydarzeniu. Ze szczytu schodzimy ta samą trasą, a na Vistea Mare rozchodzimy się. Krzysiek i Maciek wracają do naszego byłego obozowiska, by nazajutrz zejść po samochody, reszta rusza stromym, ale niezbyt trudnym zejściem do przełęczy Partita Vistei (2310m n.p.m.) Nie dochodzimy jednak do schronu takie miejsca działają na nas odpychająco Decydujemy się zejść jeszcze  niżej  szlakiem czerwonych trójkątów nad jezioro Rea i tam rozbić namioty.

W okrojonym towarzystwie przychodzą nam do głowy niezbyt normalne pomysły, jedyny mężczyzna który nam pozostał szybko ulega naszym naciskom. Kolacja przy ognisku, długie rozmowy i rytualne tańce, nie ma to jak babskie towarzystwo :). Noc nam mija pod wielkim znakiem zapytania, dopiero rano cała mroczna zagadka się wyjaśnia. Całonocne pochrapywania i rzężenie należały jednak do osłów buszujących wokół naszych namiotów, a nie jak nam wyobraźnia podpowiadała Hrabiego D., który w naszej podświadomości siedział od momentu przybycia do Rumunii.

Dzień dziesiąty – 17.08.2009

Góry FogaraskieZamiast ruszyć dalej w góry, tak jak wcześniej planowaliśmy, decydujemy się na zejście do miasta Victoria i spotkanie się z Krzyśkiem i Maćkiem. Podśpiewując sobie radośnie schodzimy coraz niżej i niżej, szlak przecina szeroki strumień, przy którym zatrzymujemy się na chwilę, by dać odetchnąć strudzonym stopom. Zanurzamy na kilka sekund nogi w wodzie, zimno przeszywa aż do kości, ale jednocześnie przynosi ulgę. W końcu dochodzimy do bajkowego lasu, porośniętego jaskrawozielonym, wilgotnym mchem, poprzecinanego szumiącymi strumykami i wodospadami. Przy wtórze ptasiego śpiewu przemierzamy ten rajski zakątek Co chwilę odwracamy się za siebie… zza drzew jeszcze widać szczyty...jak zwykle żal, że to już koniec, że tak szybko minęło.

W lesie spotykamy dwóch Rumunów, jeden galopuje na oklep na koniu, drugi siedzi na furze załadowanej po brzegi długimi balami drewna i usiłuje przekonać konia by  ten w końcu ruszył. Wychodzimy z lasu, na obrzeżach kilka zapadłych chałup to chyba wioska Vistisoara. Co jakiś czas przejeżdża obok nas fura pełna ludzi zaprzęgnięta w wychudzonego konia. Droga coraz bardziej się dłuży, żar się z nieba leje, a końca naszej udręki nie widać. W pobliskim sadzie rwiemy jabłka, a na obrzeżach zbieramy grzyby. Wleczemy się coraz bardziej. W końcu wchodzimy na drogę utwardzoną czymś w rodzaju asfaltu. Wstępuje w nas nadzieja, że to już tuz tuż do  naszego miasteczka, niestety nic bardziej błędnego, dookoła  tylko łyse pola. Wycieńczeni dochodzimy w końcu na dworzec z napisem Victoria, na torach porośniętych trawą pasie się koń, cisza i spokój jak nie na dworcu - chyba ostatni pociąg wjechał do Victorii kilka jak nie kilkanaście lat temu.
Przechodzimy przez miasteczko, mijamy zarówno ładne, zadbane domy jak i ruiny budynków mieszkalnych, opuszczone domy, niedokończone bloki zarośnięte chwastami i drzewami. Na rynku spotykamy się z Krzyśkiem i Maćkiem. Chłopaki sączą Ursusa, my najpierw dopadamy do lodówki z  tortowymi słodkościami, jemy aż do pierwszych mdłości. Tanie i  dobre - takie połączenie występuje naprawdę rzadko. Około godziny 20 mamy zamówionego busa do Carty, gdzie zostawiliśmy resztę swoich rzeczy.

Dzień jedenasty/dwunasty/trzynasty – 18.08.2009-20.08.2009

Podróżujemy po Rumunii, zwiedzamy Sybiu (Sybin) – bajkowe miasto, porównywane czasem do naszego Krakowa. Większość atrakcji Sybina skupia się w okolicach Piata Mare (Duży Rynek) i i Piaţa Mica (Mały Rynek) zabytkowe centrum, w skład którego wchodzą trzy place z charakterystycznymi dla tego miasta budynkami z „oczami”, XVI - wieczny Ratusz, kościół Jezuitów, żelazny most Kłamców i wiele innych. Spacerujemy po rynku, smakujemy rumuńskiej kuchni, robimy zdjęcia, ale też wściekamy się na rumuńskie drogi, na których nawet nasz jeep ma poważne kłopoty i na niedokładne mapy, przez które nie zawsze możemy trafić tam gdzie akurat chcemy. Przejeżdżamy całą trasą tranfogarską, wijącą się serpentynami i przecinającą góry Fogaraskie  z północy na południe tunelem prowadzącym pod szczytami, który łączy Sybin Położony w Siedmiogrodzie z Pitesti na Wołoszczyźnie. Zatrzymujemy się w miejscach, z których widać najbardziej malownicze odcinki trasy.  Dokarmiamy bezpańskie psy i koty i na koniec zamiast w źródłach termalnych lądujemy pośrodku lasu w wygasłym kraterze wulkanicznym  z wodą opadową. Jezioro jest położone w górach Ciumatu, niedaleko Tusand.  Woda z jeziora świętej Anny (Lach Sfanta Ana) według rumuńskich wierzeń jest uważana za świętą, a kąpiel w jeziorze może  naprawić zepsutą reputację i oczyścić z wszelkich grzechów. Pluskamy się więc  do woli, bo jutro czeka nas 15 godzin w samochodzie i w niewygodzie.

Dzień czternasty – 21.08.2009

Powrót do Polski

-ela-