Ratownik GOPR z Grupy Bieszczadzkiej

25 kwietnia br. zmarła Elżbieta "Miśka" Misiak-Bremer. Była ratownikiem GOPR, przepracowała w górach 3000 godzin. Głównie dyżurowała pod Tarnicą. Prowadziła schronisko PTTK w Wetlinie w latach 1966-1970. 

Bremer opowiada w drugim tomie "Wołanie z połonin":

"Niedzielny rodzinny spacer. 

To, co mi zapisało się w pamięci pod hasłem wołanie z połonin, było najbardziej dosłownym wołaniem, właśnie z Połoniny Wetlińskiej przed blisko półwieczem. Pamięć nie zachowała wszystkich szczegółów tej lutowej niedzieli, ale że był to luty wynikało z zapamiętanej długości dnia. Że była niedziela, wynikało z faktu, że przyjechał do domu mój mąż, Bronek, który pracował wtedy przy budowie drogi w bardzo dziewiczym terenie, dzisiaj przebiegającej nad Zalewem Solińskim. Ja wówczas gazdowałam w nędznym baraku, noszącym miano schroniska, na którego głównej ścianie pyszniły się dumnie litery „PTTK” wykonane własnoręcznie przez Bronka. Czy ten barak jeszcze stoi?
Z Bronkiem i Kazkiem Osieckim wybraliśmy się na niedzielne narty na Połoninę Wetlińską. Śnieg był wyjątkowo ciężki, jego głębokość dawała się mocno we znaki przy podchodzeniu. Wtedy w górach nie bywało tak wielu ludzi, żeby było komu wydeptywać ścieżkę. Nie pomnę, czy byliśmy umówieni na górze z kimś znajomym, czy mieliśmy jakieś plany sportowe albo towarzyskie. Jak, skąd i dlaczego na podszczytowej polance spadającej w kierunku Nasicznego, w tzw. kotle, znalazła się nas grupka usiłująca wykonywać skręty w tym bardzo nieprzyjaznym śniegu? Okazało się, że ten śnieg był nie tylko mało przyjazny, ale wręcz wrogi tak dalece, że jednej z dziewczyn złamał nogę.
To była epoka, w której wiązania nie znały bezpieczników, pojęcie telefonu komórkowego nie istniało nawet w wyobraźni, łączności nie mieliśmy żadnej, apteczki też nie. Nic tylko usiąść i wołać z połoniny...
I tak to beztroskie południe zmieniło się w prawdziwą akcję. Wtedy jeszcze na górze chyba nie było dyżurki, nie było też akurat Lutka. Ale tobogan i szyny do unieruchomienia nogi były. Kazek z Bronkiem poszli na górę, żeby ściągnąć tobogan. Wtedy o lekkich i wygodnych akiach jeszcze nie słyszeliśmy. A drewniany tobogan był ciężki i trudny do manewrowania w lesie.
Ja czekałam z zamarzającą dziewczyną. Kazek wrócił z tym toboganem i szynami, a Bronek poszedł na dół do Wetliny, żeby zawiadomić Karola Dziubana, naczelnika GOPR i zorganizować transport poszkodowanej do szpitala. Dobrze pamiętam opatrywanie tej nogi, bo miałam jeszcze świeżo w głowie kursowe nauki pierwszej pomocy. I słowa lekarza czy lekarki wbijane nam do głów, że jak nieprawidłowo usztywni się złamaną kończynę, to przy dłuższym transporcie może dojść do późniejszej niesprawności stopy.
Żeby nie targać toboganu w górę, zdecydowaliśmy się na transport w kierunku Nasicznego. Tam też miał się pojawić Karol Dziuban gaz-em. Ściąganie w tym cholernie ciężkim śniegu nie było łatwe. Nie pamiętam, co zrobiliśmy z naszymi nartami. Czy mieliśmy je na toboganie, czy zostawiliśmy na górze, bo o tym, żeby w lesie zjeżdżać na deskach, nawet nie można było pomyśleć. Po tylu latach pamiętam ten transport do Nasicznego jako piekielnie trudny. Szczęście, że wtedy jeszcze buty narciarskie były ze skóry, sznurowane i miękkie. Na dole tobogan z połamaną panną trzeba było przenieść przez potok. We dwójkę. Pamiętam, jak Kazek spojrzał na moją mizerną postać i warknął coś, co zabrzmiało dostatecznie mobilizująco. Przenieśliśmy. Naczelnik przyjechał gazikiem. Poszkodowaną zabrał. A my poszliśmy pieszo z Nasicznego do Wetliny.
W książce dyżurów pozostał krótki zapis:
11 lutego 1968 r., Połonina Wetlińska, w godzinach popołudniowych uraz nogi, transport Moniki R. w toboganie do Nasicznego.
Wiele, wiele lat później, w czasie letniego namiotowego dyżuru pod Tarnicą, od przechodzących turystów dowiedziałam się, że jakaś pani to chyba o mnie wypytuje i mnie szuka. Pod Tarnicę pani nie dotarła, ale za parę dni spotkałyśmy się w Ustrzykach Górnych. Pani okazała się właśnie tą dziewczyną, która przed laty złamała nogę pod Połoniną Wetlińską. Zapamiętała mnie życzliwie, bo wtedy, kiedy dotarła do szpitala, lekarze jej powiedzieli, że mój opatrunek ocalił sprawność jej nogi. I gdy pani znalazła się w Bieszczadach, to szukała mnie, nie znając nazwiska. Ale znalazła dzięki temu, że bab w GOPR tak wiele nie było."

Wyrazy współczucia dla rodziny i przyjaciół.

Źródło:
fb/GOPR Bieszczady