Sylwia-Bukowicka-Cho-Oyu-2003-46-mMiło nam poinformować, iż rozpoczynamy ciekawy cykl fotorelacji z wypraw Sylwii Bukowickiej. Sylwia w czasie swojej kilkunastoletniej przygody z górami wysokimi brała udział w wyprawach na takie szczyty jak na przykład Dhaulagiri, Pik Korzeniewskiej, Gasherbrum czy Ama Dablam. Na początek prezentujemy Wam galerię i ciekawe opowiadanie Sylwii Bukowickiej z wyprawy na Cho Oyu, która miała miejsce w 2003 roku. Zapraszamy do lektury!

 

“Didi, you like a Sherpa”

Tak wołali do mnie Szerpowie, którzy mijali mnie obładowaną sprzętem.
Poniekąd, jako wyprawa, dziwnie byliśmy postrzegani: bez tragarzy wysokościowych i bez tlenu na szczycie ośmiotysięcznym (?). A jednak. Może chcieliśmy sprawdzić samych siebie, a może zaoszczędzić trochę grosza.
Z Szerpami związałam się bliżej i potem niejednoktrotnie razem chodziliśmy między obozami, czy z jedynki zbiegaliśmy do bazy. Oni nazywali mnie swoją siostrą, ale czasami używali też innego zwrotu: „strong man”.
Droga na szczyt nie była łatwa.
Trudności techniczne niewielkie, ale końcówka monsunu robi swoje. Głęboki śnieg na dojściu i silnie wiejący wiatr bardzo skutecznie uprzykrza drogę do góry. Do obozu III wychodzimy ok. 11. Obóz wydaje się tak blisko, a jednak wędrówka trwa cztery godziny, może więcej. Ślady w głębokim śniegu, wyraźne po przejściu wcześniejszych membersów, za jednym zamachem niszczy Szerpa zjeżdżający z góry na tyłku. Trójka - wysokość ok. 7400m.
W obozie jest tylko dwójka Brazylijczyków i jak się później okazuje jeden Japończyk. Pogoda po południu się powtarza: śnieg, wiatr, chmury zakrywające cały widnokrąg. Cieszę się jednak, że jestem już tak wysoko i że być może jutro nadejdzie mój dzień szczytowania. Pogoda nie chce się poprawić, dlatego z Juanitem postanawiamy w razie „W” spędzić jeszcze jeden dodatkowy dzień w III. Nastawiamy jednak zegarki na 3 rano i wkładamy nogi do śpiwora. Tak a propos tego śpiwora. Jakoś się z Hiszpanem nie zrozumieliśmy i w rezultacie tylko on wziął cienki 400gr puchu, bez zamka, zaciskany na gumkę. Do licha! Dobrze, że kombinezon puchowy mam na tyle gruby, że wytrwałam w nim do 2.30 rano, śpiąc może tylko godzinę lub półtorej. Przed czasem pobudka. Wyglądamy na zewnątrz, pogoda jakby nieco lepsza. Przynajmniej na razie nie pada śnieg. Wysoko nad nami małe światełko. Para Brazylijczyków też zaczyna krzątać się w swoim namiocie. Gotujemy coś do picia, ja zjadam na siłę dwa batony i ok. 4 rano jesteśmy przed namiotem. Powoli podążamy do góry. Idzie mi się świetnie. Małe światełko nad nami zmniejsza swą odległość. Za nami nie widać już nic. Nie jest ani zimno, ani ciepło. Jest w sam raz. Nie czuję zmęczenia, czuję POWER! Przy ostatniej poręczówce mijamy owe światełko. Okazuje się nim Japończyk, Koreańczyk, cholera go wie, kim jest – ma skośne oczy. Wygląda na trochę przestraszonego i zmęczonego i w tym miejscu postanawia zawrócić. My z nad poręczy wychodzimy na wielkie śnieżne plateau. Jest ciemno i nie widać żadnych śladów. Czekamy około godziny aż się rozjaśni i będzie można nakreślić dalszy ciąg drogi. Juanito błądzi w ciemnościach, udaje mu się naprowadzić nas na ścieżkę, ale to kropla w morzu. Pola śnieżne są olbrzymie, a te przed nami ciągną się jeszcze daleko, w nieskończoność. W końcu, za dnia pozostaje do pokonania, wydaje się, ostatni odcinek prostej. Na następne połacie śniegu docieramy ok. 11. Z lewej strony mijamy śnieżną piramidkę, która z bazy wygląda na szczyt. Śnieg jest bardzo głęboki i tuż przed wierzchołkiem zmieniam zmęczonego partnera i zaczynam torować. Czasami urobienie jednego metra zajmuje nam 5 minut. Wychodzimy na kolejne wielkie plateau, na którym widać mnóstwo wydeptanych ścieżek, prowadzących na wszystkie strony świata. Zaczynamy ponad godzinny przemarsz wierzchołka. Przy każdym charakterystycznym punkcie robię sobie zdjęcie, bo za cholerę nie mam pojęcia, który z nich to TOP. Mgły przysłaniają dosłownie wszystko. Nic nie widać, żadnych widoków. O Evereście i Lhotse została tylko świadomość, że gdzieś tutaj powinny być. Po spacerze dookoła wyznaczonego miejsca zatrzymuję się przy Juanicie, który stoi przy chorągiewce wyznaczającej najwyższy punkt na tej górze. Jest godz. 12 z minutami. Robię zatem kolejne foto i widzę jak łagodnie cały teren przede mną opada w dół. Jestem już spokojna, że stoję w prawidłowym miejscu. Dla mojego partnera to trzecie wejście na tą górę i 19 ośmiotysięcznik na koncie, dla mnie dopiero drugi. Zaczynamy odwrót. Dosłownie na ostatniej poręczówce lecę głową w dół. 

Do pętli, która służy za uprząż, nie mogę wpiąć ósemki. Żebra ściska mi tak mocno, że nie mogę oddychać. Ból jest wielki. Chwytam więc linę w ręce, wpinam lonż i zaczynam zjazd. Dopóki nastromienie nie jest wielkie NO PROBLEM., ale ostatni odcinek nieco się pionuje. Plecak ciąży, nabieram prędkości. W rękawicy mam już mnóstwo śniegu z liny, no i głowa w dół i heja. Nie wiem ile to wszystko trwało, ale pewnie ułamki sekund. Dla mnie całą wieczność. Chyba nigdy się jeszcze tak nie przestraszyłam. Gdyby nie ten lonż.... Widzę, że z II ktoś mnie obserwuje, za chwilę pojawia się więcej osób. Jest mi wstyd. Próbuję uspokoić swoje roztrzęsione ciało. Na szczęście przychodzi chmura i na chwilę mnie zasłania, a ja w tym czasie dochodzę na miękkich kolanach do namiotu obozu III. Nie mówiąc Juanicie o moim locie, przebieram kombinezon, pakuję swoje rzeczy i na tyłku zjeżdżam do II. Małe gotowanko i zasypiam jak dziecko. Hiszpan, przepraszam Bask, w namiocie obok nie rozstaje się z telefonem satelitarnym. Przez ścianę tropiku słyszę, jak przekazuje mediom i sponsorom informację o naszym zwycięstwie i przyjmuje gratulacje, również skierowane do mnie.
Łomot namiotu budzi mnie nad ranem. Na zewnątrz prawdziwe piekło – śnieżyca. O śladach do I nie ma co śnić, a tutaj marzy się kolacja w bazie. W gardle susza, w żołądku pusto.
O gotowaniu nie ma mowy, bo maszynka zasypana śniegiem nie chce w ogóle odpalić. Przeczekuję kolejną godzinę. Śnieg się wdziera do namiotu. Ledwo pakuję się, ubieram w moim niewielkim lokum, zjadam parę ciastek i decyduję się na ten szaleńczy wyczyn. Schodzę do bazy. Wołam Juanitę, ale przy tej pogodzie mogę sobie nawet wrzeszczeć.
Na zewnątrz mleko, nie widzę namiotów parę metrów ode mnie, a co dopiero ścieżkę w dół. Powoli kieruję się tam, gdzie uważam że powinnam. Chwilami staję i czekam, a nóż rozejdą się chmury i będę mogła obrać odpowiedni azymut. Droga przez mękę wiedzie do pierwszej poręczówki. Mam wrażenie, że najgorsze już za mną. Czym niżej, więcej widzę. Odkopuję spod śniegu kolejne metry liny. Tylko ten wiatr nie daje mi spokoju. Co jakiś czas staję i odwracam się do niego plecami, żeby nie wchodzić mu w drogę. Pozwalam, by sunął po swoim torze i przypadkiem o coś nie zawadził – o mnie. Dochodzę do seraka i widzę jak grupka ludzi w obozie I przygląda mi się z zainteresowaniem. Kiedy jestem koło nich robią wielkie oczy. Dziewczyna? Szybko mnie informują, że tylko jedna osoba przede mną odważyła się dzisiaj pokonać odcinek między I a II. Tą osobą, jak się później okazało, był Juanito. Opuścił on obóz II dwie godziny przed mną. Wiatr i śnieg bardzo szybko zawiał jego ślady tak, że na nowo musiałam wytyczać ścieżkę w dół.
W jedynce robię mały przepak, zabieram najpotrzebniejsze rzeczy, zjadam trzy ciastka i zbiegam na kolację.
Mijając po drodze bazy różnych wypraw słyszę swoje imię i przyjmuję gratulacje od obcych mi osób, to miłe. Wszystko za sprawą Kingi i Marcina, którzy zdążyli dookoła wszystkich poinformować o moim sukcesie, a może to zasługa samego Mistrza, z którym byłam na szczycie. Bez wątpienia Cho Oyu zdobyliśmy jako jedni z pierwszych, spośród 200 osób, które w tym sezonie próbowało swych sił na górze.
To już FINISH – dla mnie.


Juanito Oiarzabal – Bask. Jako 6 człowiek na świecie, po Krzysztofie Wielickim, zdobył Koronę Himalajów. Dwa udane wejścia szczytowe w tym sezonie na Cho Oyu uczyniły z niego Króla Himalajów. Pobił Messnera (18) i Szerpę Ang Ritę (19) w ilości zdobytych ośmiotysięczników i teraz ma ich 20. Nie zamierza jednak na tym zakończyć swojej kariery górskiej i obiecuje w przyszłym roku powrócić w góry wysokie, tym razem na K2.

Sylwia Bukowicka