Wczesnym rankiem wyruszamy w stronę położonego na uboczu Gór Przeklętych masywu Hajla (2403 m) na granicy z Czarnogórą. Pod hotelem spotykamy się z naszym przewodnikiem, noszącym adekwatne dla prawdziwego górskiego wyjadacza imię Mentor. Przez kilkanaście lat służył w KFOR (Kosovo Force), organizował szkolenia w zakresie prewencji przeciwminowej, prowadził akcje ratunkowe w zalewanych przez powódź górskich wioskach, robił kursy górskie dla wojskowych i cywilów. Jednym słowem: zna się na rzeczy.
Hajla (2403 m) – Mentor z Gór Przeklętych
Podjeżdżamy wysoko do kanionu Rugova i zaczynamy spacer we wioseczce Drelaj. Wyżej, w opuszczonej na zimę pasterskiej osadzie Pepaj zakładamy rakiety i pniemy się przez gęsty las wyżej i wyżej. Pogoda jest absolutnie wspaniała. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, głębokie wąwozy ukryte są pod morzem mgieł, dookoła setki gór. Nic dziwnego, że humor dopisuje i pomykamy chyżo i bez zawrotów głowy. Mentor toruje szlak, za nim idzie cała nasza grupka: Bożenka z Markiem to przedstawiciele Śląska, Ewa z Grześkiem reprezentują Augustów, a Agnieszka i Ewa Warszawę. Kasia reprezentuje jednoosobową grupę snowboardową, ja natomiast pełnię honorową funkcję szerpy.
Gdy tylko zostawiamy ostatnie świerki przy górnej granicy lasu otwiera się widok na szerokie zbocze Hajli, pokryte świeżym puchem i nietknięte nogą człowieka. Ale to będzie zjazd! Zazdroszczę Kasi tego snowboardu. W górnej części zbocza robi się nieco bardziej twardo, Mentor nakazuje założenie raków. Ostatnie metry ataku szczytowego z imponującymi nawisami żywo przypominają alpejskie olbrzymy i himalajskie granie. Daleko w dole morze mgieł kryje pół Czarnogóry i cały rozległy płaskowyż Dukagjini (serb. Metohija). Jak wyspy wystaje kilkaset mniejszych i większych gór. Widać całe pasmo Gór Przeklętych z Dzierawicą, najwyższą górą Kosowa i Złą Kołatą, dachem Czarnogóry. W oddali dumnie wznosi się piramida Maja Jezerce, najwyższego szczytu całych Gór Dynarskich. Bożenka na szczęście nie zapomniała biało-czerwonej flagi, która już wcześniej dumnie łopotała między innymi na Kazbeku, jest zatem okazja do sesji zdjęciowej. Niech cały świat wie, skąd są te harpagany, które tu wylazły.
Zbliża się zachód słońca, góry zaczynają jarzyć się na krwistoczerwono. Zaczynamy zejście, a Kasia puszcza się w dół na snowboardzie. Po kilkunastu sekundach znika gdzieś w ciemnym lesie, zostawiając za sobą piękny ślad "wściekłego węża". Wszyscy żałujemy, że nie umiemy jeździć na snowboardzie, bo zbocze Hajli wydaje się czymś w rodzaju raju lub Ziemi Obiecanej dla deskarzy. W lesie zapalamy czołówki i po klimatycznym zejściu przez ciemny las meldujemy się w gościnnych progach pensjonatu Shqiponia na rodzinnej kolacji.
Dziesięciogodzinna wyrypa na Hajlę dała nam w kość, ale domowa albańska kuchnia i przyjazna atmosfera tego miejsca od razu wszystkich postawiła na nogi.
Sylwestrowe safari
Sylwester! W planach mieliśmy wejście na Dzierawicę (2656 m), najwyższy szczyt kraju. Przed świtem już czeka na nas auto terenowe z nieocenionym Bardoshem za kierownicą. Kilka miesięcy wcześniej, kiedy projektowaliśmy szlak Korony Bałkanów z Kasią i Adasiem Niezgódką mieliśmy z Bardoshem małe nieporozumienie, a konkretnie mieliśmy różne koncepcje dotyczące tego w której dolinie ma na nas czekać po dzikiej stronie Dzierawicy. On przyjechał do jednej doliny, my zeszliśmy do drugiej i ostatecznie szukaliśmy się do nocy. Bardosh śmieje się i obiecuje, że nie jest zły.
Wyruszamy. Wysoko na drodze do pasterskiej osady Gropa e Erenikut, gdzie zaczyna się szlak na Dzierawicę podziwiamy wschód słońca. Niestety solidne opady śniegu krzyżują nasze plany i nawet potwór Bardosha nie jest w stanie dojechać do miejsca, z którego atak szczytowy miałby jakąkolwiek szansę powodzenia. Postanawiamy potraktować poranną przejażdżkę jako rodzaj widokowego safari i zarządzamy odwrót. Przenosimy się z powrotem do Kanionu Rugova i wyruszamy na mniejszą wycieczkę: nad jeziora Liquenat, co do których właściwie nikt nie wie, czy leżą jeszcze w Kosowie, czy już w Czarnogórze i którędy w ogóle prowadzi granica między państwami. Według jednych map granica jest na dnie doliny i jesteśmy w Czarnogórze, według innych granią i jak najbardziej pozostajemy w Kosowie. Pogoda jest równie piękna jak wczoraj, tylko śniegu cokolwiek więcej. Na oko minimum półtora metra.
Przed piątą jesteśmy z powrotem w Peji. Zdążymy zatem na sylwestrową kolację. Sylwester w tych stronach wygląda zupełnie inaczej niż wszędzie indziej w Europie. O godzinie 18 wszystkie sklepy i restauracje zamykane są na głucho, a pracownicy i właściciele udają się do domów, żeby świętować w gronie rodzinnym. Pustoszeją ulice, pustoszeją hotele. W Dukagjini poza nami zostają mniej więcej trzy osoby, otwarta jest wyłącznie recepcja. Sylwester jest dla rodziny i jest to rzecz święta. Udajemy się do naszej ulubionej kosowskiej restauracji Kulla e Zenel Beut, mieszczącej się w historycznej, kamiennej mieszkalnej wieży obronnej. Zamawiamy szopską sałatę, słynne skanderbegi (rodzaj dewolaja imponującej wielkości i o nieco nieprzyzwoitym kształcie), kociołki tava (mięso wołowe i cielęce z warzywami podane w gorącym, ceramicznym naczyniu), zupy oraz stosowną ilość wyśmienitego, lokalnego piwa Peja, dumy całego miasta. Już w pół do szóstej kelnerzy zamykają restaurację, żeby przez przypadek nikt inny nie wpadł na pomysł zamówienia czegokolwiek.
Korzystając z pustek w hotelu postanawiamy zorganizować sylwestrową zabawę na korytarzu. Mamy kosowskie wino Stone Castle (absolutnie doskonałe), orzeszki oraz transmisję live z Zakopanego, tak żeby troszkę potęsknić za domem. Kwadrans przed dwunastą wychodzimy na główny plac miasta.
Plenerowa impreza w Peji robi fenomenalne wrażenie. Na skraju rynku stoi malutka didżejka i dwa głośniki, po drugiej stronie usytuowała się konkurencja w postaci trzyosobowej albańskiej rodziny w ludowych strojach grającej na bębnach i piszczałkach. Pomiędzy nimi pląsa kilkanaście osób. Z dumą stwierdzamy, że niemal połowa osób na placu to Polacy. A dokładniej - my. Punktualnie o północy wybucha około czterdziestu fajerwerków a my składamy sobie górskie życzenia. Dokładnie takiej imprezy było nam trzeba. Wcześnie rano mamy przecież wyruszyć na granicę z Macedonią we wspaniałe pasmo Szar Płaniny.
Hubert Jarzębowski
www.highaway.pl
www.facebook.com/highawaytravel
Część III opowiadania już 13.02
Jeśli chcesz powrócić do części I - kliknij tutaj