Wojciech Fusek (ur. 1963) przez 27 lat był dziennikarzem „Gazety Wyborczej”, z której odszedł w 2016 r. Od zawsze jednak był i ciągle pozostaje wielkim miłośnikiem gór i wspinaczki. O górach wie bardzo dużo, jego księgozbiór literatury górskiej przekroczył już 2000 egzemplarzy. Niedawno razem z Jerzym Porębskim napisał książkę „Lekarze w górach. Bohaterowie drugiego planu”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Agora. Była to dobra okazja, aby z nim porozmawiać – przede wszystkim o książce, ale i też o górach, na wiele sposobów.

Kiedy i jak zrodził się pomysł na napisanie książki „Lekarze w górach”?
Zasługa jest po stronie Jurka, to jego pomysł. Znamy się długo, przyjaźnimy, pracowaliśmy wcześniej nad różnymi projektami np. napisałem scenariusz do „Na każde wezwanie naczelnika” o Tatrzańskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym. Jurek zrobił najpierw krótki film o lekarzach w górach, nagrał z nimi kilka rozmów, ale nie miał pieniędzy na coś większego. Tak zrodził się pomysł na książkę i zwrócił się z tym do mnie. Generalnie byłem chętny do współpracy. Piszę, redaguję, opublikowaliśmy z Jurkiem jednotomowe „Polskie Himalaje” w 2018 roku, wcześniej razem pilotowaliśmy sześciotomowy projekt [wydawnictwo, nad którym Wojciech Fusek i Jerzy Porębski pracowali ze zmarłym w 2015 r. Januszem Kurczabem – przyp. BB]. Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęliśmy pracę nad „Lekarzami w górach”; z pewnością jakoś niedługo po zakończeniu przez Jurka prac nad filmem.

0105fusek

Jak długo to wszystko trwało?

Chwilę trwało. Kiedy przyszedł do mnie z propozycją, musiał chwilę poczekać, bo ja byłem zaangażowany w wiele spraw, akurat kończyłem pracę w Axelu Springerze. Ciągle był jeszcze na tapecie temat „Polskich Himalajów”, zbieraliśmy także (i zbieramy dalej) materiały do książki o etyce w górach – jeszcze za wcześnie, by coś więcej o tym mówić – i ciężko było się rozpędzić. W końcu uznaliśmy, że trzeba porządnie zabrać się za „Lekarzy w górach”. Samo pisanie, rozmowy, research, spotkania, czytanie literatury fachowej itd. – zajęło nam jakieś półtora roku.

Zdarzyło się, że ktoś nie chciał z wami współpracować, dzielić się swoimi wspomnieniami?
Nie, nie było najmniejszych problemów. Nie jest to książka, która rodzi problemy. Oczywiście czasem zdarzyło się, że trzeba było odwołać jakieś spotkanie, bo komuś coś wyskoczyło albo zwyczajnie nie miał czasu. Ogólnie jednak wszyscy bardzo chętnie z nami rozmawiali, nawet tacy lekarze jak Emil Staszków, który nie ma teraz wiele wspólnego ze środowiskiem górskim.

Była jakaś rzecz, która pana szczególnie zaskoczyła podczas pisania tej książki? Jakieś ciekawe, nietypowe odkrycie czy historia, której pan wcześniej nie znał?
Trudne pytanie, bo mi się już w tej chwili wiele tematów nakłada… Górami interesuję się od dzieciństwa, czytam dużo książek na ten temat, wspinałem się też, więc jakichś wielkich zaskoczeń nie było. Może sama świadomość odchodzenia od lekarzy na wyprawach. Dopiero podczas pisania książki dotarło do mnie, że dzisiaj lekarze podczas wypraw są najczęściej „na telefon”. Poza tym jakieś pojedyncze historie, np. wyprawa na Baturę Sar, podczas której lekarka odegrała niezwykle istotną rolę. Także takie szczegóły, że np. podczas wyprawy na K2, w czasie której zmarła Halina Krüger-Syrokomska, Anna Okopińska i Anna Czerwińska paskudnie zatruły się zepsutymi jajkami. Tego nie wiedziałem wcześniej, ale to raczej nic bardzo ważnego. Było więcej takich „nowych” historyjek, ale wiele opuściliśmy, bo nie wnosiły niczego istotnego.

Jak wyglądał wasz podział pracy nad książką?
My się akurat z Jurkiem dobrze dzielimy pracą. On jest bardzo kreatywny, pracujemy nad wieloma książkami i zazwyczaj są to jego pomysły. Jurek lubi kontakt z ludźmi, ma wielu przyjaciół w środowisku górskim. Też się z większością wspinaczy znam, ale z rzadko którymi mam bliskie kontakty. Jurek jeździł z nimi na wyprawy, zna ich bardzo dobrze, i to on organizował spotkania. Na wywiady chodziliśmy zazwyczaj razem, czasem on sam, kiedy ja akurat nie mogłem. Wtedy spisywał ten wywiad, a ja zajmowałem się redaktorską robotą – łączyłem to, układałem, ewentualnie poprawiałem. Kiedy już napisałem, wysyłałem do Jurka, a on akceptował lub nanosił swoje poprawki. Cały czas dyskutowaliśmy nad koncepcją i tak powstawały kolejne rozdziały. Mogę powiedzieć, że wersja ostateczna jest drugą, bo na początku wyglądało to inaczej. Redaktor naczelny wydawnictwa Agora Paweł Goźliński doradził nam, że trzeba przerobić początek książki. W pierwotnej wersji zaczynało się od opowieści Roberta Janika o TOPR, to było trochę takie „bajanie”. Zrobiliśmy z nim bardzo ciekawy wywiad, niezwykle plastycznie opowiadał o pracy ratowników TOPR i wydawało nam się, że to będzie dobry początek. Posłuchaliśmy jednak Pawła Goźlińskiego i postanowiliśmy, żeby książka zaczynała i kończyła się mocnym akcentem. Wstawiliśmy więc na początek historię Marka Roslana, który sam sobie zrobił operację w górach.

Chciałbym nawiązać do tego, że pan się też wspina…
Już nie… Wspinałem się dość intensywnie do 1988 r. Wtedy zdarzył mi się wypadek na Pośledniej Grani w Tatrach Słowackich, uszkodziłem sobie ścięgna i już było po poważnej wspinaczce. To był obóz kwalifikacyjny Polskiego Związku Alpinizmu, staraliśmy się zrobić dobre przejścia, żeby potem załapać się na jakąś poważniejszą wyprawę. Poleciałem i już na większe wyprawy nie jeździłem. Wspinałem się potem jeszcze, ale to raczej do „czwórek”, czasami ciut wyżej. Dużo chodzę na skitourach, gdzie też trzeba się czasem gdzieś wspiąć, ale to już nie to samo. Jednak od 19 do 25. roku życia wspinanie było właściwie moim głównym zajęciem, zarabiałem na robotach wysokościowych i wspinałem się, studia były dodatkiem.

Właśnie miałem pytać o jakąś ekstremalną sytuację, która zdarzyła się panu podczas wspinaczki. Ten upadek z Pośledniej Grani to była najpoważniejsza rzecz?
Tak. Poleciałem kilkanaście metrów, poobijałem się, udało się jakoś zjechać. Wspinałem się wtedy z poczatkującym chłopakiem, bo mój stały partner akurat przemycał komputery w Singapurze… Leczyli mnie miejscowi lekarze, ale tak naprawdę łapę uratował mi Krzysztof Starnawski, znany TOPR-owiec i nurek. Słowacy zawinęli mnie w szpitalu w bandaże i wróciłem w góry popatrzeć, jak się koledzy wspinają. Wieczorem zemdlałem, więc Krzysiek odwinął ten opatrunek i okazało się, że ręka jest napuchnięta i ropieje. Zawiózł mnie do Polski, bo zdążyliśmy już stracić zaufanie do czechosłowackiej myśli medycznej. Konieczna była operacja, trafiłem do szpitala w Warszawie przy ul. Stefana Banacha. Miałem operację od razu, a po dwóch dniach przez ścianę słyszałem rozmowę Krzyśka z lekarzem.
- Kiedy będzie mógł wrócić do wspinania? – zapytał się Krzysiek.
- A co pana kolega, oprócz wspinania, robi? – odpowiedział lekarz.
- Studiuje.
- To zrobimy tak, żeby mógł trzymać długopis.
Trochę mnie zmroziło, było to dość przerażające dla młodego człowieka. Do dzisiaj ta prawa ręka nie jest już tak silna, środkowy palec nie ma pełnej sprawności. Grając w tenisa musiałem zmienić uchwyt, bo miałem problemy z utrzymaniem rakiety. Tak wyglądał mój najpoważniejszy wypadek w górach i związany z tym kontakt z lekarzami, ale to nie byli lekarze górscy. Wspinałem się potem jeszcze w Tatrach i Dolomitach, trochę w Alpach, w Himalaje jeździłem na skitoury ze Zbyszkiem Młynarczykiem. Mieliśmy nawet wejść zimą na jakiś sześciotysięcznik, ale pogoda pokrzyżowała nam plany. To już jednak bardziej turystyka niż wspinaczka.

Z jakiego swojego dokonania w górach jest pan najbardziej dumny?
Zrobiłem kiedyś solo klasyczną drogę na Zamarłej Turni, i to w czasach, kiedy nie było to pochwalane. Nawet w jakimś klubowym artykule w gazetce ukazał się tekst, że członkowie klubu nie pochwalają wyczynu młodego kolegi. To były lata osiemdziesiąte, wtedy dużo tych dróg robiłem. Obiektywnie muszę jednak przyznać, że wielkiego talentu do wspinaczki to ja nie miałem. Walczyłem nieustannie z wagą; grałem przez lata w piłkę ręczną, więc byłem dość potężny, ale i w piłce też brakowało iskry bożej. Gdybym miał chociaż połowę talentu, w porównaniu do tego, ile miałem zapału, to pewnie byłbym mistrzem olimpijskim albo wspinaczkową gwiazdą. Pochodzę ze sportowej rodziny, tata jest trenerem koszykówki, mama uczyła WF. Wspomniany Krzysiek Starnawski to mój kuzyn, jego rodzice też się wspinali, więc byłem niejako skazany na sport. Tata popierał moje treningi, ale szybko poznał się na moich zdolnościach.
– Bierz się chłopie za książki, bo wybitnym sportowcem nie będziesz – mówił do mnie wiele razy.
Znajomi czasem oburzają się, kiedy tak mówię, bo jak na poziom „normalnego” człowieka, to jestem dość sprawny. Jednak w gronie kolegów wspinaczy czy piłkarzy ręcznych, zawsze musiałem wkładać sześć razy więcej wysiłku, żeby im próbować dotrzymać kroku. Jeśli w górach przejście drogi 5 czy 5+ po wielu treningach wciąż stanowiło dla mnie wysiłek, a ktoś inny robił to na luzie przy drugiej czy trzeciej wizycie w górach, to coś było nie tak. Na samym powerze, odwadze i zapale daleko się nie zajedzie. Dlatego też zarabiam na życie czymś innym, ale sport cały czas uprawiam.

2804lekarz

Doświadczenie wspinaczkowe pomaga czy przeszkadza w pisaniu książki o himalaistach? Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski, autorzy biografii Jerzego Kukuczki i Krzysztofa Wielickiego, nigdy się nie wspinali i początkowo środowisko traktowało ich z dystansem. Czy panu był łatwiej dotrzeć do bohaterów książki „Lekarze w górach”, skoro z niektórymi spotykał pan się w górach?

Faktycznie, poznałem Jano Kurczaba, Maćka Berbekę, Artura Hajzera, znam się z Maćkiem Tertelisem Krzyśkiem Wielickim, czy kilkoma TOPR-owcami ale to jest znajomość na zasadzie dziennikarz-wspinacz, nie wspinacz-wspinacz. Mało ludzi ze środowiska zna mnie z czasów mojej aktywności górskiej. Trzeba się więc naprawdę wykazać pisaniem, żeby zaczęli cię cenić. Poza tym nie piszę dla nich, bo przecież oni te wszystkie historie i tak znają… Piszę dla „zwykłych” śmiertelników: o pięknie gór, o tym, jaką Tatry odgrywają niezwykłą rolę dla kultury polskiej. Po prostu lubię pisać książki o górach, lubię je też czytać. To jest niezwykłe, że nizinny kraj, do lat siedemdziesiątych bez większych osiągnięć wspinaczkowych w Himalajach, gdzie góry stanowią małą część powierzchni, tak bardzo je ukochał. W jednym swoim artykule dla „Tatr” pisałem o tym na przykładzie Mariusza Zaruskiego: z jednej strony tworzył środowisko górskie, a z drugiej morskie. A przecież my w Polsce mamy zaledwie namiastki tych żywiołów – Bałtyk jest mniej więcej takim oceanem, jak Tatry górami wysokimi. Mamy w żeglarstwie trochę osiągnięć, ale morze mimo wszystko odgrywa mniejszą rolę w naszej kulturze. „Znaczy Kapitan” Karola Olgierda Borchardta to właściwie jedyna taka naprawdę kultowa książka o morzu, o górach jest ich dużo więcej. Fascynuje mnie to zjawisko, chcę o tym pisać i jeszcze zwiększać zainteresowanie górami.
Wracając do pytania – jeśli człowiek się wspinał, to łatwiej jest mu zrozumieć wyrażenia slangowe, nie będzie pytał, co to jest karabinek, nie napisze karabińczyk, nie pomyli TOPR z GOPR, ale to właściwie tyle. Jeśli ktoś ma talent do pisania, jak np. Darek Kortko, to szybko przyswoi podstawową wiedzę i napisze dobrą książkę. Zresztą Darek przy pracy nad biografią Kukuczki dzwonił do mnie wiele razy z prośbą o wyjaśnianie różnych niuansów. Ale to były szczegóły, sam stworzył całą opowieść, doświadczenie górskie nie miało znaczenia. Środowisko tak czy owak będzie zdystansowane, musi upłynąć wiele lat, zanim się pojmie, kiedy „Ergaj” [Ryszard Gajewski – przyp. BB] na ciebie „fuka” z sympatią, a kiedy z pogardą, ile i w jaki sposób można się dowiedzieć od Krzyśka Wielickiego itp. Potrzeba po prostu czasu, żeby wkraść się w łaski wspinaczy. Gdybym nigdy się nie wspinał, byłoby tak samo.

Chciałbym nawiązać do spotkania promocyjnego książki z 11 marca 2020 r. Prof. Lech Korniszewski opowiedział tam niezwykle ciekawą historię o tym, jak wymiotował krwią w indyjskim autobusie. Nie znalazła się ona w książce, pewnie jeszcze wiele innych mogło by się pojawić „przy okazji”. Jest szansa na drugi tom „Lekarzy w górach”?
Oczywiście. Część historii musieliśmy wyeliminować, choć wiele było naprawdę ciekawych. Nie wiem, czy Jurek się do tego przyzna, ale ja – wychowywany latami przez środowisko koleżanek z „Gazety Wyborczej” – szybko zorientowałem się, że napisaliśmy książkę z męskiego punktu widzenia. Problemy kobiecego wspinania potraktowaliśmy dość pobieżnie, nie ma np. w ogóle kwestii menstruacyjnych, kwestii jak wysokość działa na kobiety ciężarne itp. Bardzo ciekawe jest też to, jak wielu nadciśnieniowców chodzi teraz w góry, podobnie jak alergików. Oczywiście w górach wysokich nie ma żadnych traw ani pyłków, ale są przecież alergeny pokarmowe – to też trzeba brać pod uwagę przy planowaniu wyprawy. Nie poruszaliśmy w ogóle kwestii żywieniowych odnośnie wegan czy wegetarian, na ten temat musiałby powstać cały dodatkowy rozdział. Już po publikacji dzwonili do nas lekarze, mówiąc: „Szkoda, że o tym i o tym nie napisaliście…”. Nie wiem, czy drugi tom powinien powstać, ale gdyby książka fajnie się sprzedawała, może Agora zdecyduje się na drugie wydanie? Moglibyśmy wtedy je poszerzyć o szereg historii, które nie weszły do pierwszego. Byłaby też szansa na dodanie tematów, które wyżej wymieniłem.

Kolejna historia związana z prof. Lechem Korniszewskim. Na jednej z wypraw dzięki swojej świetnej postawie przyczynił się do zdobycia szczytu przez kolegów. Nie dostał jednak medalu, więc koledzy dali swoje medale do przetopienia, aby z 1/7 każdego z nich powstał medal specjalne dla doktora. Piękna i romantyczna historia. Coś takiego byłoby możliwe dzisiaj, w dobie tak komercyjnego i zindywidualizowanego wspinania się?
Nie mogę powiedzieć, że nie jest to możliwe, różnie bywa… Zmieniła się na pewno natura wspinania, podejście do niego. Teraz to jest dużo bardziej sport i przygoda, dużo mniej działanie formacyjne, sens życia. Czy coś takiego mogłoby się dzisiaj wydarzyć? Pewnie tak, gdyby zebrali się wrażliwi ludzie. Zresztą Ministerstwo Sportu chyba już nie daje medali za takie wyczyny. Świat się zmienił, skomercjalizował, z jednej strony stał się bardziej medialny, z drugiej bardziej turystyczny. Dzisiaj każdy, jeśli tylko ma pieniądze, może wejść na Everest. Coraz mniej jest wspinaczy, którzy chcą wytyczać nowe drogi; jeśli już, to raczej w niższych górach, żeby nie tracić czasu na niepewne wspinanie się na ośmiotysięczniki. Można tam przecież i trzy tygodnie zmarnować, czekając na dobrą pogodę. Odpowiadając krótko na pytanie – taka sytuacja jest dzisiaj możliwa, ale mniej prawdopodobna.

Dalszy ciąg tego typu rozważań – czy himalaizm to sport? Jerzy Kukuczka pewnie by się z tym zgodził, natomiast Reinhold Messner i Wojciech Kurtyka z pewnością nie.
Zależy od podejścia i tego, co ktoś chce z gór wyciągnąć. Niektórzy traktują to czysto sportowo – uważam, że takie podejście miał Artur Hajzer. Góry formowały go i były dla niego bardzo ważne, ale traktował je też sportowo, wejście na szczyt było wyczynem, który wymagał treningu. Dla innych wspinaczka to dużo więcej, wysiłek fizyczny łączy się z doznaniem estetycznym, a nawet mistycznym. Jest to często sprawdzian samego siebie, swoich możliwości, łamanie ograniczeń. Dlatego też rola dopingu w himalaizmie jest zupełnie inna niż w tradycyjnym sporcie – nie spotkamy tu Lance’a Armstronga, który się „szprycował”, aby tylko wygrać kolejny Tour de France. Doping u wspinaczy miał przełamywać psychikę, bo kiedyś panowało powszechne przekonanie, że nie da się wejść powyżej 8000 m. n.p.m. Udało się z dopingiem, potem udało się także bez. Już samo posiadanie tlenu w plecaku, nawet jak się go nie używa, jest jakimś dopingiem, bo zwiększa poczucie bezpieczeństwa. Bardziej cenione są oczywiście wejścia bez tlenu, ale nikt nie potępia wejść z tlenem. Jeśli weźmiemy definicję sportu od prof. Wojciecha Lipońskiego, to himalaizm nim nie będzie, bo nie ma tam bezpośredniego współzawodnictwa. Jest wysiłek fizyczny, trzeba trenować, ale nie wszyscy uznają to za sport. Kiedyś było do działanie formacyjne, dzisiaj częściej spotykane jest podejście sportowe, ale wciąż dla wielu ludzi wejście w góry to coś dużo, dużo większego. Jedni chcą tam sobie odpocząć, dla innych jest to trening i wysiłek fizyczny, kolejni chcą pobić rekord wejścia na Świnicę; w końcu znajdą się tacy, dla który wspinaczka to misterium tremendum i fascinans zarazem, mistyczne doświadczenie, w którym odnajdują się najlepiej. Oczekują, że w górach przydarzy im się coś, co da im zachwyt.

Posiada pan jeden z najlepszych księgozbiorów górskich w Polsce. Z pewnością ma pan dobre rozeznanie, więc chciałbym się zapytać, jakiego typu książek górskich brakuje na rynku? Ostatnio nawet pojawił się kryminał „Himalaistka”, opowiadający o morderstwie pod K2…
Remigiusz Mróz napisał w swojej serii kryminałów o prokurator Chyłce książkę, w której doszło do morderstwa pod Annapurną. Ktoś musiał mu zrobić dobry research, bo przejrzałem tę książkę i tam jakichś wielkich błędów nie ma. Staram się czytać wszystko, co ukazuje się o górach. Chciałbym też sprostować – mój księgozbiór liczy około 2000 egzemplarzy, wzbogacił się jakiś czas temu o książki i fotografie Janusza Kurczaba, które odkupiłem od jego rodziny. Ale jest kilka osób, które mają dużo lepsze księgozbiory górskie, np. Heniu Rączka czy Janusz Majer, posiadający wspaniałą kolekcję albumów. Zmarły niedawno Jasiu Kiełkowski też miał nieporównywalnie większy księgozbiór, który gromadził przez lata z żoną. Z tym moim księgozbiorem jest podobnie jak z moim sportem – jeśli popatrzeć na średnią, to może on imponować, ale jak się patrzy na prawdziwych mistrzów, to znowu talentem się nie wykazałem. Cały czas jednak nadrabiam, poluję na stare książki, „białe kruki”. Kupuję wszystkie, jeśli tylko mnie stać, ewentualnie wymieniam, bo odziedziczyłem też świetny księgozbiór po babci i dziadku.

Wrócę jeszcze do pytania – czego najbardziej brakuje na polskim rynku książek górskich? Mnie np. brakuje biografii Andrzeja Zawady, ale nad nią pracuje już zdaje się Piotr Trybalski. Są jeszcze jakieś nisze do zagospodarowania?
My też z Jurkiem pracujemy nad kilkoma książkami. O tych na wczesnym etapie nie będę mówił, ale mogę zdradzić, że kończymy biografię Janusza Kurczaba. Liczę, że to będzie ciekawa opowieść, ale ogólnie kończy się powoli czas takich zwyczajnych biografii. Teraz będą raczej powstawać książki przekrojowe, pokazujące, czym są góry dla różnych środowisk, jaką one odgrywają rolę w kulturze, popularnej i tej wyższej. Nie mam na myśli tylko literatury pięknej – w tym obszarze prof. Jacek Kolbuszewski jest niedoścignionym mistrzem – ale mówię o takim podejściu, jak do „Lekarzy w górach”, spojrzeniu „w poprzek”. Wystarczy już książek opisujących poszczególne wyprawy, bo staje się to powoli przekleństwem literatury górskiej: „Przyjechaliśmy, rozbiliśmy obóz itd.” Pierwsza i druga była jeszcze ciekawa, ale setnej nie da się czytać. Wróciłem do wielu książek podczas pracy nad „Lekarzami w górach”. Jest kilka świetnych biografii, np. te wspominanego już Darka Kortki, warta polecenia jest także biografia Wandy Rutkiewicz, napisana przez Annę Kamińską. Zresztą ta autorka też nie ma nic wspólnego z górami, a napisała świetną książkę. Podsumowując – według mnie teraz w literaturze górskiej nadchodzi czas książek przekrojowych, ukazujących góry od innej strony, sumujących coś . W tę stronę powinno to wędrować, przynajmniej my z Jurkiem tak planujemy.

Na koniec chciałbym zadać pytanie, którego podobno nie powinno się zadawać i uważa się je za głupie. Po co ludzie chodzą w góry?
Nie uważam, żeby to było głupie pytanie. Po pierwsze, rzadko kiedy pytania są głupie, a to akurat jest fundamentalne. Jeśli spojrzeć na ryzyko, śmierć, ale i pasję ludzi, którzy dla gór poświęcają rodziny, kawał życia, czas, pieniądze, zdrowie – pytanie to jest w pełni zasadne. Odpowiedź: „Tym, którzy chodzą w góry, nie trzeba tego tłumaczyć, a ci, którzy w góry nie chodzą, i tak tego nie zrozumieją” jest sto razy ciekawsza i fajniejsza niż odpowiedź George’a Mallory’ego „bo są”. Każdy może mieć swoją. Jedni idą w góry, bo je kochają, drudzy, bo nigdy tam nie byli i są ciekawi, trzeci dla zwykłego wysiłku fizycznego, czwarci dla doznań estetycznych. Można się wspinać, żeby sobie coś udowodnić – tacy ludzie akurat nie są zbyt długo w tym środowisku – poczuć strach, móc się pochwalić dokonaniem czegoś wyjątkowego. Ja chodzę w góry, bo czuję się tam po prostu lepiej niż gdziekolwiek indziej. Wszystko mi się tam fajnie układa, wiem, co jest ważne, znikają wszystkie moje napięcia, polityczne złości… Lubię tam chodzić samemu, lubię też prowadzić znajomych, spędzać z nimi czas, stawiać sobie wyzwania. Nie mam finezyjnej odpowiedzi na to pytanie. Dla mnie góry to fajniejszy świat: piękny, groźny, a jednocześnie miły. Bardzo lubię tam być.

Rozmawiał: Bartosz Bolesławski