loading...
Turystyka Górska
Sporty Górskie
loading...
Strefa Outdoor
Kultura
loading...
Kultura

Turystyka

Sport

Sprzęt

Konkursy

W końcu nastał ten dzień kiedy zostawiliśmy swoje codzienne sprawy i ruszyliśmy na od dawna planowaną wyprawę w Alpy. Tym razem zamierzaliśmy zdobyć Mount Blanc i w miarę możliwości pogodowo - czasowych inne szczyty.

W składzie Magda, Ania, ja czyli Ela i Krzysiek plus 120 kg bagażu – tylko to co niezbędne. Ruszyliśmy do Warszawy skąd mieliśmy samolot do Mediolanu. W Mediolanie kilka przesiadek autobusowo – pociągowych i o godzinie 23.30 wylądowaliśmy na Placu Mont Blanc w  górskim kurorcie Courmayeur. Kurort kurortem, ale co tu robić o tej godzinie. Marzyliśmy tylko o tym, żeby jak najszybciej przyjąć poziomą pozycję. Rozpaczliwie poszukiwaliśmy jakiegoś rozwiązania tzn. miejsca na nocleg. Przez wzgląd na status turysty górskiego hotele oczywiście nie wchodziły w grę, a sympatycznie wyglądająca trawka, okazała się polanką przycmentarną i nie wszystkim to odpowiadało, chociaż sąsiedzi raczej nie stwarzali by problemów.

Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wzięcie taksówki. Do La Zerroty to zaledwie parę kilometrów, więc pewnie nie będzie dużo kosztowało….. Jak później okazało się mało też nie.  Nareszcie byliśmy już na miejscu, na  zupełnie uśpionym już kempingu, a za około 15 minut i my  słodko chrapaliśmy  w  swoich namiotach.

10.VIII niedziela

Ranek przywitał  nas radośnie -  słońce, błękitne niebo, dookoła góry…. prawdziwy raj…

Najedzeni, wyspani, więc i w doskonałych humorach pojechaliśmy z powrotem do Courmayeur tym razem już autobusem – zdecydowanie taniej. Naszym głównym celem był zakup butli z gazem, no i przy okazji powłóczenie się po tym sławnym mieście. Courmayeur okazało się ładnym, bardzo zadbanym i ukwieconym miasteczkiem.

11/12.VIII poniedziałek/wtorek

Pogoda wciąż piękna. Zostawiamy niepotrzebne majdoły w kepmingowej szopie- przechowalni – oczywiście za opłatą i pierwszym autobusem jedziemy najdalej dokąd się da czyli do ostatniej osady w dolinie – La Visaille (1675) Ok. 50 minut (3 km) zajmuje nam dojście  do jeziorka Combal, a raczej tego co po nim zostało. Trzykilometrowa trasa  rozgrzanym asfaltem, nie należy  do przyjemności, dlatego też postanawiamy zrobić krótki odpoczynek stopom. Oprócz nas na szlaku nikogo nie ma. Jest to niewątpliwym atutem tej trasy, jednak  my chcielibyśmy spotkać chociaż jedną duszyczkę by móc zasięgnąć informacji na temat  możliwości noclegowych  w remontowanym od dłuższego czasu schronisku Gonnela. Po  odpoczynku ruszamy dalej ścieżką biegnącą w  prawo od niewielkiego budynku w którym mieści się bar. Ścieżka prowadzi najpierw zboczem moreny lodowca, a następnie jej ostrą krawędzią. Po dojściu do końca moreny naszym oczom ukazuje się krajobraz księżycowy – lodowiec  Miage, pokryty w zupełności  skalnym gruzem. Przed nami długa, monotonna wędrówka środkiem lodowca. Nie ma żadnej ścieżki jedyną wskazówką, obok widocznego w dali białego siodła Col de Miage, są kopczyki i co kilkaset  metrów  kółka namalowane  żółtą farbą na kamieniach.

Po około 5 godzinach nużącej wędrówki zaczyna kropić, zakładamy więc coś od deszczu i drepczemy dalej. Niestety deszcz nie ustaje, a wręcz nasila się. Mamy jednak szczęście w tym całym nieszczęściu, bo szybko znajdujemy wielki głaz pod, którym możemy się skryć. Jest w miarę sucho i wygodnie. Czujemy, że na dzisiaj to już koniec. Co prawda dopiero jest godzina 13, ale ciemne chmury nie wskazują nic dobrego. Na lodzie pod naszym głazem układamy platformę z  płaskich kamieni, których na szczęście jest dostatek.

Rozbijajmy namiot, gotujemy deszczówkę na herbatę i włazimy do śpiworów. Wciąż pada, słychać nawet kilka uderzeń piorunów. Leżąc  jak sardynki obok siebie przewidujemy pogodę, mamy nadzieję, że do jutra wypogodzi się co nieco i pójdziemy dalej. Około godziny 20.00 wychodzimy na mały rekonesans, wokoło mgła i wilgotno. Jemy rozprostowujemy kości i wracamy do legowiska, nic więcej nie możemy już zrobić.

Nie wiem jak to możliwe, ale wszystkim udało  się wyspać, pomimo, że lód pod naszymi ciałami częściowo roztopił się i kamienie się porozchodziły. Ranek nie przyniósł niestety poprawy, ale czekamy jeszcze trochę z nadzieją, że się uspokoi. Około godziny 13 ruszamy w gęstej mgle z powrotem na kemping. Wleczemy się z ciężkim sercem…nie udało się…

W chwilę po tym jak dotarliśmy na kemping i rozbiliśmy swoje namioty ulewa zaczęła się na nowo. Padało tak przez całą noc. Wokół namiotów zrobiło się bagno, a same namioty zaczęły przeciekać. Nawet nasza nowiutka „super” Salewa nabrała wody. Wrrrrrrrrrr  i gdzie jest ta słoneczna Italia?

13.VIII środa

Zostawiamy Italię i postanawiamy spróbować szczęścia we Francji. Jedziemy z Courmayeur tunelem do Chamonix. Pogoda wymarzona – słońce i idealny błękit nieba. Wracają humory. W Chamonix  kupujemy mapy i nowe buty dla Krzyśka i jedziemy na kemping w Les Housches. Kemping skromniejszy niż ten w La Zerrota, ale za to tańszy , no i w końcu mamy normalne prysznice bez skrzyneczki na żetony i tykającego zegara odmierzającego 5 minut luksusu. Przy stacji kolejki sprawdzamy prognozę pogody na najbliższe dni – rewelacji nie zapowiadają, ale na pewno ma już nie padać.

Wieczorem długo wpatrujemy się w stronę gór. No cóż wejdziemy chyba najbardziej znaną, a przez to najbardziej zatłoczoną drogą – Granią Gouter. A miało być tak ambitnie, ale cóż… Najważniejsze  jednak by pogoda była w miarę dobra.

14.VIII czwartek

Pierwszym kursem kolejki linowej wjeżdżamy na wysokość 1780 m do stacji Bellevue, a następnie tramwajem, czyli zębatką. Rezerwujemy nocleg w schronisku, ale na wszelki wypadek taszczymy ze sobą namiot i łopatkę. Przy końcowej stacji kolejki poznajemy  Marka z Polski, który także ma w planach wejście na Biała Górę. Odtąd idziemy  już w piątkę.

Wprost ze stacji kolejki kierujemy się na południe, zakosami ścieżki docieramy do małego schronu na wysokości 2768m (domek ten zbudowano w ubiegłym stuleciu dla strażników chroniących koziorożce przed kłusownikami. Obecnie kłusowników nie ma, koziorożce beztrosko brykają sobie po głazach, a chatka służy zbłąkanym turystom jako schron) robimy krótki odpoczynek. Przegryzając małe, słodkie co nieco wpatrujemy się w niezwykle malowniczy, wręcz bajkowy, szpiczasty szczyt Aiquille Du Midi- Południowa Iglica (3842). Na szczyt można wjechać najdłuższą i najwyżej położoną kolejką linową w Europie. Stamtąd również prowadzi drugi szlak na naszego Blanca. Dalej idziemy przez rumowisko głazów, docieramy do grzędy oddzielającej lodowczyki Grai i Tete Rousso. Na szczycie grzędy (3100m) smarujemy twarze „mazidłem” z filtrem, zakładamy uprzęże, kaski i raki i trawersujemy  lodowiec Tete Rousso. Po prawej stronie lodowca dobrze widoczne jest schronisko  o tej samej nazwie co lodowiec, a nieopodal schroniska parę rozbitych namiotów. Nam zostało jeszcze kilka dobrych godzin do celu. Docieramy w końcu do miejsca skąd mają spadać kamienne lawiny – śnieżnego kuluary. Z opowiadań ludzi jak i z przewodnika dowiedzieliśmy się, że bywa tu nieciekawie. Nas ta wątpliwa atrakcja obeszła. Nie spadł ani telewizor, ani lodówka, ani nawet kamień wielkości telefonu komórkowego. Zupełna cisza, ale to chyba dobrze. Pniemy się coraz wyżej i wyżej, jeśli tylko jest okazja wpinamy się do stalowych poręczy. Wraz z wysokością robi się coraz chłodniej i zaczyna prószyć śnieg. Do schroniska Gouter (3817) dochodzimy już w zupełnej śnieżycy. W samym schronisku jest tłoczno i duszno, ale najważniejsze, że ciepło. Powoli odtajmy, robi się  przyjemnie, znużenie przechodzi w senność. Jednak warkot naszych żołądków przywraca nam funkcje życiowe. Zabieramy się więc za gotowanie. Zagłuszamy częściowo „ursusa” w żołądkach i teraz już nic nie stoi na przeszkodzie by wskoczyć na drewniane prycze i zanurzyć się w puchowych śpiworach. Sen przychodzi niespodziewanie szybko. Niestety ilość ciał zgromadzona na tak niewielkiej powierzchni doprowadza do tego,że po kilku godzinach budzimy się na bezdechu. Jednak kilkakrotne próby uchylenia okna spotykają się z niemiłym odzewem. Jak widać nie każdy potrzebuje tlenu by żyć.

15.VIII piątek

Za oknem hula wiatr i śnieżyca i gdyby w schronisku postawili choinkę nietrudno było by wpaść w świąteczny nastrój. Nie ruszamy się nigdzie, no chyba, że do kibelka. Utrzymanie równowagi graniczy z cudem, żeby więc dojść cało do wucetu trzeba mocno trzymać się poręczy lub zakładać raki. Cały dzień mija nam na jedzeniu, topieniu śniegu i gadaniu. Według prognoz jutro ma być przełom w pogodzie i znowu ma zaświecić słońce. Mamy nadzieję, że tak właśnie będzie, bo czas mija, a my wciąż  stoimy w tym samym punkcie.

Wysokość i zimowa aura uaktywniają u Krzyśka ukrytą i nie przejawiającą się na nizinach twórczą działalność… oto jego dzieło :).

„Hej pociągiem na Mount Blanca, żeby łatwiej było z ranka
Na 2300 torami, potem z buta z majdołami
Pod schronisko na lodowcu, gdzie mnóstwo namiotowców
3300 to nie dużo w górę trzeba iść przed burzą
Tu najgorsze się zaczyna, nie wszędzie poręczy da się trzymać
Ale dziarsko do góry idziemy – raki zakładamy to znów zdejmujemy
Wreszcie do Gountera dochodzimy, do kibelka od razu lecimy
A tam g.... w przepaść leci w ogromnej zamieci
Potem jedzonko, a potem spanko, a na drugi dzień aklimatyzowanko
Trzeciego dnia  mamy zamiar iść na Blanka,
lecz nie wiemy co nas czeka z ranka...”
...ciąg dalszy nie nastąpi.

Z braku miejsca w pokojach zostajemy na noc odesłani do przybudówki obok kibelka, czyli w razie „nocnego przymusu” będziemy mieć znacznie bliżej, a i w nocy nie powinno być już duchoty, bo drzwi do przybudówki nie do końca się domykają. Muszę tu jeszcze dodać, że nie każdy został odesłany do przybudówki Tych nie wybranych czekała noc na podłodze. Tego zaszczytu dostąpiliśmy dzięki natrętnym naciskom  Magdy  wobec pana z recepcji.

16.VIII sobota

2.30 pobudka, wstaje niemal całe schronisko. Robi się wielkie zamieszanie, na szczęście  wszystkim, oprócz nam, spieszy się i stopniowo schronisko pustoszeje. Znajdujemy sobie  więc wolny stolik i przegryzamy jakieś skromne śniadanko - pakujemy się, zakładamy na siebie cały niezbędny sprzęt i  ok. 4.00 ruszamy jako prawie ostatni zespół. Na zewnątrz jest potwornie zimno i nawet wspinaczka pod stromą górę nie zdołała nas rozgrzać. Jestem jednak pewna, że nikt z nas  nie zamieniłby tej chwili na ciepły zapiecek. W dolinie migoczą światła cywilizacji Chamonix, a w  krainie wiecznych śniegów naszą latarnia jest księżyc i światło własnych czołówek.  Z niecierpliwością czekamy na wschód słońca i pierwsze promienie ciepła. W miarę nabierania wysokości idziemy coraz wolniej i coraz gorzej nam się oddycha. Niektóre zespoły z niewiadomych przyczyn wycofują się.  Z przełęczy Col du Dome (4237) dostrzegamy świecącą w pierwszych promieniach słońca blaszaną puszkę Vallota, a nieco poniżej stację meteorologiczną. Około pół godziny później  docieramy do Vallota. Przemarznięci do szpiku kości wsuwamy się po stromych, oblodzonych schodkach do środka schronu. Spędzamy w nim około 30 minut, jemy i ogrzewamy się pod folią NRC. Poczym rozpoczynamy kolejny etap wędrówki. Najpierw wąską śnieżną granią przez kopy Grande Bosse (4513) i Petite Bosse (4547). Po drodze mijają nas  wracające ze szczytu, albo i nie, zespoły. Nie jest to zbyt wygodne i bezpieczne, na tak wąskiej grani, dlatego też wiele razy wbijamy mocno raki i czekany i przepuszczamy kolejne sznureczki alpinistów. Tracimy trochę na czasie, ale dzięki tym przymusowym postojom, odpoczywamy bez wyrzutów sumienia. Ogólnie  czujemy się dobrze tylko  wciąż pomimo słońca jest potwornie zimno. Te wszystkie niedogodności rekompensuje cudny krajobraz ścielący się u naszych stóp, idealny błękit nieba kontrastujący z bielą szczytów i myśl, że niedługo staniemy „on the top of Mount Blanc”.

Około godziny 11 jesteśmy na szczycie... pomimo przeszywającego zimna uśmiech pojawia się na twarzy, ogarnia nas wielka radość i satysfakcja. I nie ważne ilu było przed nami i ilu jeszcze tu wejdzie. Ważne teraz jest to, że tu jesteśmy,  że nam również się udało, że gdzieś po drodze nie zwątpiliśmy, że pokonaliśmy własne słabości i lęki. Właśnie w tej chwili, a jest to chwila naprawdę dla nas niesamowita,  Europa leży u naszych stóp, a w  którą stronę byśmy nie spojrzeli, może być tylko niżej.  Jeszcze kilka fotek i ruszamy w dół. A tak o widoku z Mount Blanc pisał Antoni  Malczewski – pierwszy Polak i dwunasty człowiek na „Dachu Europy”

„...nic wspanialszego i dzikszego jak widok z góry Mont-Blanc…inaczej go sobie wyobrazić niepodobna jak wystawując się uniesionym przez jakiego dobrego czy złego ducha w chwili, gdy Bóg Chaos utwarzał. Wszystko, co jest dziełem człeka, znika przez swą małość; tysiące gór olbrzymich z granitowymi szczytami lub śnieżnym tarczami, niebo prawie czarnego koloru, słonce przyćmione, blask rażący od śniegu, rzadkie powietrze, a stąd krótki oddech i szybkie bicie pulsu, nadludzkim jakimś czuciem i uczuciem przejmują śmiertelnika..."

Idziemy powoli, właściwie nigdzie nam się nie spieszy, gdyż zamierzamy przenocować się jeszcze jedną noc w schronisku.  Co jakiś czas zatrzymujemy się, robimy zdjęcia i kontemplujemy widoki.

17. VIII niedziela

Schronisko jakby opustoszało, na zewnątrz nieciekawie – znowu sypie śnieg i wieje silny wiatr. Pakujemy się i schodzimy na dół. Idziemy dość sprawnie. Odpoczynek robimy dopiero po przejściu lodowca Tete Rousso. Zdejmujemy raki i kaski. Jakby trochę się przejaśniło.  Widzimy śmiertelny wypadek, helikopter z ciałem przelatuje nad naszymi głowami. Widok taki na pewno nie nastraja zbyt radośnie.  Tym bardziej jednak doceniamy to, że nam udało się szczęśliwie  przejść ten niezbyt bezpieczny odcinek.  Po zdjęciu raków idzie nam się koszmarnie, to chyba nie był dobry pomysł, Ślizgamy się na topniejącym śniegu i na błocie. Zakładamy więc z powrotem raki. Różnicę czuć z miejsca. Na kemping docieramy około godziny 17.00

18.VIII poniedziałek

Za namową pary Polaków, których spotkaliśmy na kempingu, zostajemy jeszcze jeden dzień we Francji. Jedziemy do Chamonix, wysiadamy na przystanku Les Mouilles, dalej  idziemy  turystycznym szlakiem około 3 godzin. Upał potworny, na szczęście szlak prowadzi leśnymi zakosami. Po drodze spotykamy zaledwie parę osób. Reszta wybrała alternatywne, bardziej komfortowe dotarcie do celu – kolejkę zębatkę, która co jakiś czas przejeżdża załadowana po brzegi wzdłuż naszego szlaku. Nietrudno więc  domyśleć się co się dzieje na górze. W końcu docieramy, ruch jak na Krupówkach w sierpniu.

Drogi hotel, restauracja i turyści z grubymi portfelami - atmosfera gór gdzieś się  ulotniła.  Nie podoba się nam, ale skoro już tu dotarliśmy postanawiamy co nieco zobaczyć. Muzeum fauny, galeria kryształów górskich pochodzących z  rejonów Mount Blanc oraz muzeum historii alpinizmu – wstęp w każde z tych miejsc bezpłatny. Cudowny widok na Grandes Jorases (4208) i Aiquille du Dru (Les Drus 3754) – którego północna ściana Petit Dru jest uważana za jedną z sześciu klasycznych dróg wspinaczkowych w Alpach. Ostatnia atrakcją jest największy lodowiec  Francji – Mer de Glace z grotą lodową,  przystosowaną i udostępnioną dla turystów. Sam lodowiec ma powierzchnię 40 km2 i długość 7 km. Warto go zobaczyć bo z roku na rok począwszy od 1988  jego powierzchnia zmniejsza się o 3-4 metry. Do groty  można częściowo dojechać kolejką linową, albo zejść szlakiem. Wybieramy tę drugą opcję, ale i tak w końcu musimy się pokornie ustawić w kilometrowy ogonek, wiodący po krętych schodkach i pomostach do samej groty, w której można podziwiać wnętrzności morza lodu.

19.VIII wtorek

Decydujemy się na powrót do Włoch. Pierwszym autobusem jedziemy do Chamonix, skąd tunelem do Courmayeur, a następnie do Aosty. W Aoście kupujemy bilety do Chantill, a tam kolejna przesiadka do Moulin. Denerwujemy się, że dojazdy zabierają nam tak dużo cennego czasu. Powinniśmy teraz siedzieć w górach, a tymczasem przesiadamy się z jednego autobusu w drugi, a nasza podróż zdaje się wciąż nie mieć końca.  Na dodatek kierowca, który miał nam wskazać miejsce gdzie znajduje się kemping, zatrzymał się na zupełnie innym przystanku. W strugach deszczu (bo oczywiście w słonecznej Italii znów lało) usiłowaliśmy  zasięgnąć jakiejś informacji, ale każdy mówił co innego, według mieszkańców najbliższy kemping miał być w Breuil – Cervini, natomiast mapa wskazywała zupełnie co innego, a rzeczywistość była jeszcze inna. Ostatni autobus miał być za około 20 minut. Czekamy. Przyjeżdża ten sam  kierowca, któremu na nasz widok robi się najwyraźniej głupio. W autobusie dostrzegamy dwóch chłopaków, którzy wcześniej z nami jechali. Przysiadamy się do nich. Po krótkiej rozmowie dowiadujemy się, że są z Australii i jest to ich 40 godzina  w podróży (nasza chyba 15), i szukają tego samego kempingu. Wysiadamy, jeszcze nie wiemy gdzie, ale nieopodal przystanku dostrzegamy gromadkę ludzi. Piją piwo przy jedynym i jeszcze otwartym pubie.  Pytamy się o kemping, a ani wiedzą o co chodzi. Uff, co za ulga, mamy więc właściwy trop. Najpierw nam tłumaczą jak dojść, później jeden z nich postanawia osobiście nas zaprowadzić. I dobrze bo pewnie i tak nie trafilibyśmy w tych koszmarnych ciemnościach.

20.VIII środa

Dopiero rano dowiadujemy się, że jesteśmy w Moan. Rano świat wygląda zupełnie inaczej niż w nocy. Obudziliśmy się ok. godziny 9.00. Na zewnątrz chłodnawo, chociaż niebo w miarę czyste. Po „naszych” Australijczykach pozostał tylko opuszczony namiot. Na pewno są już w drodze na Mata.

A my dziś mamy mało ambitne plany – zwiedzimy okolice i zregenerujemy żołądki. Mamy żal do pogody, że tyle nam czasu zmarnowała. No cóż Masyw Monte Rosa trzeba odłożyć na inny wyjazd. Kupujemy mocno spleśniały ser   i surową (tak przynajmniej wygląda i smakuje) kiełbasę. Pychota. Od razu robi się lepiej.

21.VIII czwartek

Jedziemy do Breuil Cervini, skąd szlakiem wiodącym licznymi zakosami, przez strumyki i wodospady, przez pastwiska z krowami i bykami, w upale wyciskającym z nas ostatnie krople potu docieramy do schroniska Duca degli Abruzzi all’Oriande (2802). Cały Matterhorn spowity w białym puchu chmur. Cierpliwie leżymy nad małymi stawami nieco powyżej schroniska i niczym widzowie czekamy, aż zza kurtyny chmur ukaże nam się nasz dzisiejszy bohater. W oddali widać idealnie szafirową  taflę wody  Lago Gran Goillet.

Nasza  cierpliwość zostaje  w końcu nagrodzona i Matterhorn wychodzi na scenę. Łapczywie „rzucamy okiem” w jego kierunku, pstrykamy zdjęcia …po chwili jest już po przedstawieniu. Schodząc rozmyślam…oczywiście o górach… „...szczyt nie jest miarą, ale czymś znacznie więcej: jednością, jest jak wielkie drzewo rosnące obok mrowiska. Można stać się najszybszą mrówką, a mimo to nigdy nie zrozumieć czym naprawdę jest drzewo. Na górze człowiek może jedynie próbować, a czasem być naprawdę bardzo blisko tego zrozumienia...”
kiedy się na niej znajdzie, brakuje mu słów i miary.”
Kurt Diemberger „ Duchy powietrza“
Z roku na rok jesteśmy coraz bliżej tego szczytu...mam nadzieję, że przyjdzie czas kiedy na nim staniemy.

22.VIII piątek

Czas wracać. Pakujemy się  i jedziemy do Bergamo. Do odlotu samolotu mamy mnóstwo czasu. Zwiedzamy więc Bergamo .Najpierw docieramy do starej części miasta –  Citta Alta (Górne Miasto), które otoczone jest XVII-wiecznym murem zwanym Murem Weneckim. Tu zwiedzamy Basilica di Santa Maria Maggiore i Cappella Calleoni – renesansowe arcydzieło, Pallazzo della Ragione -Ratusz docieramy do  Piazza Vecchia-skwer  z  Biblioteką  Angelo Mai. W części nowoczesnej miasta – Citta Bassa  szukamy już tylko pizzerii, miejsca gdzie tradycyjnie kończymy nasze wyprawy.


22/23.VIII piątek/sobota

Noc w śpiworku na lotnisku, poranna toaleta w lotniskowym WC i śniadanie na ławce... było całkiem przyjemnie.

Przykładowe ceny:
- taksówka o 23.30 z Courmayeur do La Zerroty  45,00 €
- bilet autobusowy na takiej samej trasie całodzienny: 3,00 €
- tramwaj Mount Blanc :10 € w jedna stronę; 14 € w obie strony
- piwo Mont Blanc w sklepie w Chamonix: 5,50 €
- autobus Courmayeur – Chamonix (tunel) 11,00 €
Ceny w schronisku Gouter
- 1 l wrzątku: 4,50 €
- 1,5l woda mineralna: 5,00 €
- nocleg 25,00 €
- nocleg ze zniżką na legitymację np. JKW: 20,40 €
- omlet: 7,00 €
- kluchy z żółtym serem: 8,50 €

loading...
Dla Niej
loading...
Dla Niego
loading...
Dla Dzieci

Artykuły Strefy Outdoor

loading...
Nowości
Produkty i testy
Porady
Producenci