loading...
Turystyka Górska
Sporty Górskie
loading...
Strefa Outdoor
Kultura
loading...
Kultura

Turystyka

Sport

Sprzęt

Konkursy

Była godzina 20. Około 21:30 w Alpach, w lipcu zapada zmrok. Zrobiło się chłodno, a nasze nagrzane przez słońce ciała delikatnie smagał wiatr o zapachu lodowców. Na szlaku byliśmy tylko my i odgłosy muczących w dolinach krów. Przy ciemniejącym niebie dźwięk ich dzwonków stawał się przeraźliwie nieprzyjazny.

Po raz kolejny zatrzymałam się, żeby wyrównać oddech. Miałam wrażenie, że w płucach zamiast tlenu mam jakiś nienazwany pierwiastek który nie pozwala mojemu sercu bić. Na pewno ten sam pierwiastek jest odpowiedzialny za zwiększanie się masy plecaka, który z każdym kolejnym krokiem stawał się cięższy.
Karol szedł przodem. W nadziei wypatrując schroniska. Turyści których mijaliśmy ponad godzinę temu, powiedzieli, że jesteśmy w połowie drogi. Jakoś im nie wierzę. Mam wrażenie, że droga wydłuża się proporcjonalnie do mojego zmęczenia. Czyli do schroniska jeszcze daleko.
Noc coraz szybciej chciała objąć panowanie nad światem. Nawet nie zauważyłam, kiedy słońce całkowicie zniknęło za górami.
Byliśmy bardzo zmęczeni a woda ze strumyka, który minęliśmy jakiś czas temu, znikała szybciej niż odległość pod stopami.

Coś czego zawsze obawiałam się w górach, to znaleźć się w nich nocą. Zaczęłam przypominać sobie wszystkie horrory jakie widziałam i wyobrażać je sobie w scenerii nocnych, samotnych Alp.
Strach powoli zaczynał mieć nade mną przewagę. Oddech stawał się coraz szybszy, a nogi zapomniały jakie jest ich pierwotne przeznaczenie.
Zrozumiałam, że nie dam rady. Karol jakby czytał w moich myślach i wziął ode mnie plecak. Od tej pory szedł z dwoma.
Co gorsza to mi wcale nie pomogło. Byłam sparaliżowana, nie mogłam się ruszyć. Stałam ze łzami w oczach pośród przeraźliwie cichych gór, a ciemniejące niebo zamieniało sielankowy widoczek wprost z pocztówki w scenerię
z horroru.
Zaczęłam płakać i błagać Karola, żeby wezwał pomoc, bo nigdy nie dojdziemy do schroniska. Drżącymi rękami wyjęłam z plecaka latarkę i gwizdek. Ścieżka zaczynała zakosami wspinać się po stromym zboczu góry i każdy nieostrożny krok, każde zachwianie mogło być naszym ostatnim.
Trzymałam w zaciśniętej dłoni latarkę jakby to był talizman szczęścia, magiczny przedmiot, który nas teleportuje do schroniska. Bałam się, że baterie nie wytrzymają a ja umrę tu zabita przez ciemność. Zapalałam latarkę na chwilkę, starałam się zapamiętać kierunek i ilość zakrętów i gasiłam. Tak w kółko, żeby tylko starczyło baterii.
W pewnym momencie spojrzałam na Karola, który z dwoma plecakami próbował mi udowodnić, sam nie wierząc w to co mówi, że wszystko jest ok, że damy radę i zaraz będziemy leżeć w ciepłych śpiworach, gdziekolwiek, byle pod dachem. W tej chwili coś do mnie dotarło. Ten facet tak samo wyczerpany jak ja, pewnie tak samo głodny, idzie z podwójnym bagażem i mówi, że wszystko będzie dobrze, kiedy ja płacze i panikuję zamiast mu pomóc. Nie fizycznie to chociaż psychicznie!

Zrobiło mi się wstyd. Z bólem mięśni, brakiem oddechu i sercem wołającym o pomoc zaczęłam iść do przodu.
Robiliśmy trzy kroki i padaliśmy na zbocze, żeby choć na sekundę odpocząć. Czułam się jak w opowieści „Kamizelka”. Karol ledwo żywy, mówiący, że damy rade i ja czołgająca się po zboczu ze sztucznym uśmiechem, że dojdziemy.
I nagle w tej ciemności, zobaczyliśmy światła schroniska…
Oczywisty zastrzyk energii przed metą. Poczułam, że już nic nam nie grozi, że jednak prześpimy tę noc w ciepłym miejscu. Nie mogłam uwierzyć, że tego dokonaliśmy. Byliśmy wycieńczeni całonocną jazdą do Austrii i za późno wyruszyliśmy w góry. A jednak się udało.
Usiedliśmy na ławce przed schroniskiem, a ja w tulona w mojego mężczyznę zaczęłam płakać ze szczęścia.
Nie zwracałam uwagi na wychodzących na zewnątrz ludzi, patrzących na nas z niedowierzaniem, ze dotarliśmy tu o godzinie 23 . Czułam się bezpiecznie i w końcu mogłam oddychać pełną piersią, czystym tlenem na wysokości 2370m n.p.m. przed schroniskiem Innsbrucker Hutte.
Tak zaczęła się nasza przygoda w Alpach Stubaiskich.

Następnego dnia obudziły mnie szmery pakujących się obok nas turystów. Na szczęście szybko opuścili pokój, a ja dalej mogłam delektować się miękkim łóżkiem i cieplutkim śpiworem.
Nigdzie się dzisiaj nie śpieszymy. Plecaki powędrują wyciągiem towarowym do następnego schroniska a my spokojnie, bez stresu i obciążenia będziemy podziwiać piękno austriackich Alp.
Kiedy schronisko zniknęło nam z oczu, usiedliśmy, żeby zjeść śniadanie. W austriackich schroniskach nie jest mile widziane konsumowanie swojego prowiantu. Karol wyjął z plecaka konserwę, a ja zrobiłam pożywne, nie koniecznie pyszne, kanapki. Coś za coś. Żadna wykwintna restauracja nie podaje posiłków z takimi widokami. Tego dnia to piękny krajobraz, a nie kanapki, nakarmił nasze zmysły do syta.
Gdybym za każdym razem kiedy coś mnie zachwyci otwierała buzie, ze zdziwienia, to w ogóle bym jej nie zamykała.
Mimo, że Alpy są w pełni ucywilizowane, można się tutaj poczuć jak na dziewiczym końcu świata. Odprężyć i zapomnieć o wszystkim. Turystów spotkasz tu niewielu. W ciągu dnia mijaliśmy na szlaku zaledwie 2-3 osoby.
Idealne miejsce, żeby w środku Europy poczuć się jak pustelnik i móc w każdej chwili wrócić do normalnego świata.
Nieśpiesznym krokiem schodziliśmy do wioski Gschnitz, gdzie mieliśmy zamiar poszukać noclegu.
Trasa stromo wiła się pośród zielonej łąki, która nie tylko dla nas była rajską łatą wśród skalistych szczytów. Również owce korzystały z jej dobrodziejstw – soczystej zielonej trawy, czystej wody w rwącym strumieniu i chłodzących oaz pozostałego po zimie śniegu.
Owce, szczególnie te zakopiańskie, zawsze kojarzyły mi się z niewinnym, prawdziwie bożym stworzeniem. Te były inne . Nie mogłam jednoznacznie stwierdzić, czy to na pewno owce. Przypominały mi raczej, mieszankę owcy z kozą, więc szybko przykleiłam im metkę – Owcokozy.
Okazało się, że Owcokozy wcale nie są łagodne jak baranki. Z moimi ciągotkami do małych, puszystych zwierzątek pierwszą rzeczą jaką chciałam zrobić, to je przytulić. Idealnym celem dla mojego ataku wydała mi się duża Owcokoza z młodym odłączona od reszty stada. Powolutku zaczęłam do niej podchodzić… Uciekła. Pobiegłam za nią, a w ślad za mną, Karol.
Jak pasterze biegaliśmy za owcami, do czasu kiedy Owcokoza zechciała nam pokazać, że nie jest zwykłym potulnym barankiem, tylko wściekłą owcą, która broni swojego młodego. Teraz to ona była poganiaczem, i na dodatek wściekłym.
Jej nozdrza drgały od szybkiego oddechu. Nie za bardzo mi się to spodobało. Powoli zaczęliśmy się wycofywać. Z wyciągniętymi przed siebie kijkami trekkingowymi, żeby w razie czego obronić się przed atakiem nieprzyjaznej owcy.
Kiedy już byliśmy w bezpiecznej odległości, ona nadal stała w tym samym miejscu z groźnym wzrokiem skierowanym w naszym kierunku. Nie pozostało nam nic innego jak podążyć dalej, zapominając o słodkich i puszystych owieczkach.
W naszej pamięci na zawsze chyba zostanie obraz wściekłej Owcokozy, przypominającej nie boże, lecz diabelskie stworzenie.
Po nieudanej próbie opanowania Owcokoziego stada zawładnął nami wilczy apetyt, a kamień przy strumieniu, aż się prosił, żeby zrobić z niego stół.
Niestety nasze kłopoty z tutejszymi zwierzętami nie skończyły się na owcach.
Zdążyliśmy tylko usiąść, wyjąć z plecaka jabłko i skosztować jeden malutki gryz, kiedy coś nas zaatakowało.
Widocznie nieuważnie naruszyliśmy terytorium wygłodniałych much. Słodki zapach jabłka przyciągnął je jak lep.
Nie były to jednak zwykłe, poczciwe polskie muszki, tylko ogromne, przypominające pszczoły, gryzące muchy.
Nasz apetyt musiał zaczekać na bardziej dogodne miejsce na posiłek. Wzięliśmy nogi za pas, zostawiając przez przypadek jabłko na pożarcie much. Może to był spisek? Bo nagle, pojawiło się kilka Owcokoz, również zainteresowanych słodkim owocem.
Minęliśmy łąkę i stromym urwiskiem, spiralna ścieżka zaprowadziła nas do wioski.
Na dole, przy budynku kolejki czekały nasze plecaki, a brzeg szemrzącego nieopodal strumienia okazał się idealnym miejscem na zjedzenie cieplej zupy. Mijające nas krowy nie były na szczęście nami zainteresowane. Za to tym razem, przyjemnie umiliły nam posiłek dzwonkami.
Wieczorem znaleźliśmy nocleg w gospodzie miłej Austriaczki. Ciepły prysznic i duże łóżko to wymarzone SPA dla ciała po całodziennej wędrówce. Zasnęliśmy z błogim uśmiechem na twarzach, gotowi do kolejnego wyzwania jakie czeka nas jutro – podejście do schroniska Bremmer Hutte.

Obudziły mnie promienie porannego słońca, które niepostrzeżenie próbowało wkraść się do pokoju. Niestety nie udało mu się jeszcze przegonić chłodnego podmuch nocy, ale żeby wyrwać nas z łóżka wystarczył odgłos krzątającej się w kuchni gospodyni. Było warto! Po raz pierwszy od przyjazdu do Austrii zjedliśmy śniadanie z kubkiem pełnym ciepłej herbaty. Już samo to oznaczało, że dzień musi być udany!
W dobrych humorach, opuściliśmy pensjonat. Gotowi stawić czoła górom.
Korzystając z dobrodziejstw cywilizacji, oddaliśmy plecaki do kolejki towarowej, zostawiając ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. I ruszyliśmy.
Początek szlaku do Bremmer mimo że, piął się dość stromo w górę, był przyjemny. Może dzięki temu, że od słońca, które coraz bardziej pokazywało na co je stać, chronił nas pachnący, iglasty las.
W końcu udało mi się znaleźć tempo, które idealnie współpracowało z oddechem. Szlak wzdłuż dudniącego wodospadu zaprowadził nas wprost na uroczą polanę, otoczoną idealnie kształtnymi, skalnymi pagórkami. Tam właśnie, z połączenia kilku górskich wodopojów, rodził się niebezpiecznie szybki strumień, zwieńczony wodospadem.
Mostek na jednym z nich był wprost idealny na odpoczynek i zastrzyk energii w postaci tabliczki czekolady. W tym urokliwym miejscu brakowało tylko fioletowej krowy i świstaka.
Poczułam się tak błogo i spokojnie. Totalnie zrelaksowana, bo mieliśmy tak dobry czas, że nigdzie nie musieliśmy się śpieszyć. Tym razem noc nie zaskoczy nas na szlaku.
Dalsza droga była żywcem wyjęta z filmu „Władca Pierścieni”. W oddali wielkie ośnieżone szczyty, dookoła skały, lekko tylko nakrapiane zielonym mchem, a pod nami cieniutka nitka, o której ogromie świadczył tylko potężny dźwięk płynącej wody.

Po tym, co przydarzyło nam się pierwszej nocy w Alpach, nie wierzyłam że dotrzemy do schroniska jako pierwsi. Rozpakowując plecak w pustym jeszcze pokoju nie mogłam się doczekać, żeby być już na tarasie.
W końcu usiedliśmy w nieskalanej ciszy, w cieplutkim słońcu, raz na jakiś czas smagani lodowcowym wiatrem i po prostu nie robiliśmy nic. Byliśmy tylko my i ten niczym nie zmącony świat.
Tylko oczy patrząc na ten idylliczny obrazek, nie nadążały rejestrować każdego milimetra piękna, cudu gór. Tej świeżości, czystości, spokoju, którego tak bardzo brakuje w codziennym życiu.
Trzeba tylko uważać, żeby za dużo się nie nawdychać najbardziej odurzającego „narkotyku”, jaki można tu dostać – górskiego powietrza.

Najdziwniejszy w tym dniu był posiłek. Otóż w Austrii, na 2411m, n.p.m. jadłam najlepszą na świecie carbonare. Nie wiem, czy gdziekolwiek indziej, we włoskiej knajpce dostaniecie coś lepszego. Na pewno dosypują do niej tego cudownego „narkotyku”, stąd ten powalający smak.
Czego może jeszcze brakować, kiedy człowiek znajduje się w raju? Oczywiście deseru! I tu bez większych niespodzianek… idealne powietrze, idealna pasta to i deser musi być idealny.
Połączenie malutkich naleśniczko-racuszków z jabłkami, a do tego żurawinowa konfitura… pycha! Mogłabym wracać do Bremmer codziennie tylko na posiłek. No, widoki też…
Wisienką na torcie tego dnia okazało się mięciutkie łóżko w zatłoczonym już pokoju. Kładąc się spać wyjrzałam przez okno. Prawdopodobnie wszystkie gwiazdy świata nocują nad Bremmer. Może wabią je tutaj muzykanci? Nie mam pojęcia, ale ten widok sprawił, że z żalem kładłam się spać

Na trasie z Bremmer do Nurnberger Hutte każdy jest swoim własnym tragarzem. Na szczęście się wyspaliśmy, śniadanko będzie po drodze, więc idziemy bez marudzenia.
Kilkanaście metrów za schroniskiem ogarnia mnie delikatny strach. Niby nic. Skała po której trzeba przejść jest zawieszona pionowo nad przepaścią. Przyklejona twarzą do ściany, na wstrzymanym oddechu, robię jeden wielki krok i już spokój. Stoję na ziemi.
Karol przeczytał w przewodniku, że na tym odcinku jest kilka miejsc wymagających wspinaczki, ale w żadnym z nich nie jest ona trudna. Zobaczymy… póki co na rozgrzewkę kilka drobnych skałek, na których czuję się jak kozica. Z wielkim plecakiem zamiast poroża.
Zbliżamy się do przełęczy. Coraz bardziej zaczyna mnie ciekawić którędy mamy tam niby wejść. Ścieżka dosyć stromo pnie się w górę, na początku w otoczeniu drobnych kępek trawy, a potem jedyną ozdobą stają się nagie skały.
I zaczęło się…
Pionowy komin skalny, pod lekkim nachyleniem, wsparty metalową liną. Jeden krok i jestem wyżej… zaczyna mi być niedobrze. Karol stara się mnie uspokoić. Cały czas idzie za mną, gotowy by w razie problemu mi pomóc. Staram się oddychać powoli i nie stracić nad sobą panowania.
Ręce przywarły mi do metalowej liny jakby była częścią mojego ciała. Jeszcze tylko kilka metrów i będę na górze… śpiewanie jakiejkolwiek piosenki ze ślicznie wplecionymi w jej treść soczystymi polskimi słowami pomaga mi się odprężyć i iść dalej. Nie ma szans, żebym zawróciła.
Raz, dwa, trzy i jestem na górze. Stanęłam i po prostu krzyknęłam – przeżyłam!
Kiedy przestałam drżeć, w końcu dotarło do mnie gdzie jestem. Czułam się jakby mnie ktoś postawił w raju i powiedział: „Patrz! Oto raj!” A ja nie potrafiłam zdecydować na co patrzeć najpierw. Dlaczego człowiek nie ma oczu dookoła głowy?
Nie licząc skoku ze spadochronem z 4000 metrów, znajduję się na najwyższej położonym punkcie nad poziomem morza, na który udało mi się wejść. Przełęcz Simmingjochl 2754m n.p.m.
Jeden fragment raju znajduje się właśnie tu.
Z jednej strony skały pokryte zielonym nalotem, z drugiej ośnieżone szczyty, a za nimi w oddali lodowiec Wilder Freiger (3195m n.p.m.) – w pięknym planie Karola mieliśmy na niego wejść, ale chyba na to jeszcze nie jesteśmy gotowi.

Wchodząc tu wykorzystaliśmy cały zapas wody jaki mieliśmy, a zupę trzeba z czegoś ugotować. Hm… śnieg? Niby jesteśmy dorośli, ale tyle frajdy, ile dała nam zabawa w śniegu, dawno nie mieliśmy. No i zupa też była niezła.
Najedzeni ruszamy dalej. Zostawiamy te piękne widoki za sobą i niepewni następnego kroku idziemy. Weszliśmy na górę, a teraz trzeba z niej będzie zejść.
Minęła nas trzy osobowa rodzina. Poruszali się w takim tempie jakby znali każdy następny krok i traktowali to jako codzienną rozgrzewkę przed obiadem. Ja za to stawiam każdą stopę tak, jakbym nie wierzyła, że znajduje się pod nią podłoże.
Po zejściu z przełęczy do małej doliny, odwracałam się za siebie co dwa kroki, nie mogąc uwierzyć, że tam weszłam, a co ważniejsze, że przed chwilą stamtąd zeszłam. Bo za żadne skarby nie potrafiłam dojrzeć szlaku, którym szliśmy.. Czyżby zniknął, a zostały tylko same strome skały?
Idąc doliną i starając się dogonić austriacką rodzinę zauważyłam, na moje nieszczęście, że dolina się kończy i dalej nie ma nic.
Co to znaczy nie ma nic? Gdzie jest dalszy szlak do schroniska, które znajduje się na zboczu góry, po drugiej stronie ogromnej przepaści? Most! Na pewno musi być most… no przecież, nie każą mi schodzić w dół, co gorsza pionowo…
A jednak! Doszliśmy do końca. Strumień zmienił się w wodospad, a piękna zielona łąka w brzydką szarą skałę ozdobioną srebrną metalową liną. Karol poszedł pierwszy. Dla niego to było jak super ekstremalne przeżycie, a dla mnie jak śmiercionośne doznanie.
Idealnym rozwiązaniem problemu, było potraktowanie skały jak ślizgawki. Na szczęście spodnie okazały się solidne i wytrzymały.
Kiedy byłam już na dole opanowało mnie dziwne uczucie. Przerażenie, strach, a mimo to w duchu miałam ochotę się śmiać. Siedząc przy końcu liny, na skalnej ławeczce, miałam minę jakbym zobaczyła zjawę.
Czyli ogólnie nie było wesoło. No ale zeszłam. Sama. Z plecakiem. Jestem z siebie dumna.
Schronisko jest bliżej, więc możemy ruszać dalej. Karol z misją specjalną, wypatrywania metalowych lin, szedł przodem.
Nagle się zatrzymał. Spojrzał się na mnie i już wiedziałam, że jest źle…
Nawet nie chciałam na to patrzeć.
Usiadłam i znów zaczął ogarniać mnie strach. Mdłości, drżenie rąk… Karol zaniósł swój plecak na koniec przeszkody i wrócił po mnie. Ściskałam w ręku batona czekoladowego z zamiarem zjedzenia go. Może brak mi cukru i tak się trzęsę? Z opowieści Karola, czekała mnie 5 metrowa pozioma, wycieczka po pionowej skale nad przepaścią, która następnie schodziła pionowo w dół i lądowało się na ścieżce.
-Może ktoś po mnie przyjdzie ze schroniska? -pomyślałam.
I nagle, bez słowa wstałam i po prostu poszłam.
Obraz który zobaczyłam, odbiegał od opowieści. Okazało się, że ściana nie jest tak pionowa jak sobie wyobrażałam. Ścisnęłam mocno w rękach linę i powoli zaczęłam się przemieszczać. Poczułam pod stopami ziemię i ulgę.
Idąc dalej miałam jeszcze lekkie dreszcze. Zaczynałam odczuwać coraz bardziej ciężar plecaka i chciałam już być na miejscu.
Nie mogę zgodzić się przewodnikiem. Może wspinaczka w żadnym miejscu nie jest trudna, ale dla kogoś kto nigdy w życiu nie miał styczności z metalowymi linami, może przysporzyć trudności. Najważniejsze to zachować spokój i oddychać powoli, a prawdopodobnie dasz radę przetrwać to bez konieczności wzywania pomocy.
Zresztą po naszej nocnej przygodzie, byle urwisko mnie nie powstrzyma.
A jeżeli udało mi się pokonać tamten paraliżujący strach, to z każdym innym powinnam poradzić sobie tak samo!
Przysłowie „tylko spokój może nas uratować” w górach sprawdza się idealnie.

Jeszcze tylko kilka zdradzieckich kładek na przykrytych jeszcze śniegiem strumieniach i jesteśmy w schronisku.

Jakie było moje zdziwienie, kiedy na miejscu okazało się, że prysznic jest za darmo. Co za rozkosz, stać pod strumieniem ciepłej wody, która zmywa z ciebie cały strach i zmęczenie, nie licząc uciekających wraz z wodą euro. (Zapewniam cię, że podobnie jak my, znalazłbyś sposób na kąpiel w umywalce, gdybyś został postawiony przed perspektywą płacenia 2 euro za minutę prysznica).
Piękni i czyści idziemy coś zjeść.
Kolacja w Nurnberger jest wydawana od 18. Nie zachwyca może tak jak kulinarny cud w Bremmer, ale za to porcje są ogromne. W sam raz dla zmęczonych, a w przypadku Karola - żarłocznych turystów.
Każdy kto choć raz szedł przez cały dzień do schroniska, zna to uczucie. Zmęczenie i wyczerpanie połączone z niesamowitym szczęściem i euforią. Jakby dojście do granic swoich fizycznych możliwości uwalniało w nas całe morze endorfin.
Siedzieliśmy więc tak na tarasie z piwem w dłoniach i czułam jak pierś rozsadza mi duma. Ze schroniska roztaczał się idealny widok na szlak, który pokonaliśmy. Nie mogłam uwierzyć, że tego dokonałam! Jakie cudowne jest przekraczanie granic swojego strachu, swoich możliwości.
Ten szok i lekki uśmiech kiedy zrobiłam coś, co wydawało mi się niemożliwe.
Czułam się po prostu szczęśliwa.

Kiedy się obudziliśmy, pary która nocowała z nami w pokoju, już nie było. Patrząc na skalisty szczyt obok schroniska, zastanawiałam się czy dwójka zawieszonych na linach ludzi, to nie oni. Zazdroszczę odwagi i umiejętności. Też pewnie kiedyś tego spróbuję. Póki co jednak, skupiłam się na wybraniu trasy na dzisiaj.
Do wyboru: następne na stubaiskim wysokogórskim szlaku alpejskim Austrii – schronisko Sulzenau lub zejście do Spitz, a stamtąd do Neustift, gdzie zostawiliśmy samochód.
Tak bardzo chciałam iść dalej!
Coś w tych górach sprawiło, że pokochałam je bez pamięci. Chciałam jeszcze więcej!
Po długim namyśle jednak doszliśmy do wniosku, że jak na pierwsze odkrywanie Alp chyba wystarczy i warto teraz poleżeć na toskańskiej plaży, która była następnym celem naszej spontanicznej wyprawy.
I tak oto wróciliśmy.
Jakby z innego, lepszego świata. Do pędzących autostrad. Do hałasu miejskiej dżungli.
Zostawiliśmy w Alpach cząstkę siebie. Ja pokochałam góry jeszcze bardziej, a Karol zakochał się w nich od pierwszego wejrzenia.
Na pewno wrócimy, żeby dokończyć, to co zaczęliśmy – Stubaier Höhenweg.


Magdalena Szetelnicka

Alpy m 

loading...
Dla Niej
loading...
Dla Niego
loading...
Dla Dzieci

Artykuły Strefy Outdoor

loading...
Nowości
Produkty i testy
Porady
Producenci