loading...
Turystyka Górska
Sporty Górskie
loading...
Strefa Outdoor
Kultura
loading...
Kultura

Turystyka

Sport

Sprzęt

Konkursy

Zdarzył się nam raz, i to nie przez pomyłkę, wyjazd zimą do Chamonix. Plany planami, ale też my – jak to my. Ale o tym za chwilę... W rejon Mont Blanc jest od nas daleko. Jedzie się długo. Kiedy przyjechaliśmy, trzeba więc nam było, po pierwsze, znaleźć jakieś miejsce, gdzie możnaby się przespać. Za nami była długa droga, a przed nami jeszcze wspinanie nad Chamonix, zimą.

Zatem dobrze by mieć siły przynajmniej na początku, żeby choćby „zacząć działać”... A że jesteśmy, skąd jesteśmy i „nasze kieszenie są wypchane tak, jak są”, do tego ceny w Chamonix są też takie, jakie są, a jeszcze, przede wszystkim, w głowach mamy to, co mamy [czyli niewiele...] – tak więc nie mógł to rzecz jasna być jakiś zwyczajny, czy nawet byle jaki, najtańszy camping. My, jak to my - musieliśmy oczywiście znaleźć sobie jakieś miejsce, gdzie można przespać się za darmo, a do tego jeszcze nikt nas nie zauważy i na przykład nie ukarze mandatem, czy zadzwoni po kogoś, kto by to zrobił...

Jakiś czas wstecz, latem, udało się nam pojechać do Chamonix i - mimo, że spróbowaliśmy - ze względu na pogodę, nie udało się nam wtedy przejść jednej drogi na zachodniej ścianie Petit Dru. Kiedy jednak później wracaliśmy szlakiem z Montenvers do Chamonix, pod koniec ścieżki minęliśmy wyciętą w lesie trasę narciarską. [Oczywiście my, jak to my - nie jechaliśmy kolejką, która na tamtej trasie kursuje (kursują tam „tramwaje górskie” troszkę w rodzaju tych wyjeżdżających na Gubałówkę). My wracaliśmy pieszo - bo to zejście, więc jest łatwiej, a przede wszystkim dlatego, ponieważ to za darmo…] A po pewnym czasie w jej pobliżu zamajaczyła nam też nawet jakaś szopa - szałas - chatka, co do której, kiedy podeszliśmy i przyjrzeliśmy się dobrze otoczeniu i jej samej, „pojawiły się nadzieje biwakowe” (tak ogólnie, „na kiedykolwiek”).
Dzięki temu, gdy wtedy ponownie przyjechaliśmy do Chamonix, mimo tego, że tym razem to działo się już zimą, w marcu, po prostu musieliśmy tam się skierować i wykorzystać nasze „znalezisko”. To ja miałem wiadomości o „Chopin de la Chpahé” – jak je nazwałem. [No dobra, muszę napisać tu to samo, ale już fonetycznie, bo tak lepiej i to okaże się też ważne: „Szopen de la Szpare” - o takiej akurat nazwie za chwilę.] Więc to ja musiałem udźwignąć ciężar (niemały) ponownego trafienia do tej budy, a przede wszystkim zaprezentowania tego celu chłopakom, zapowiedzianego wcześniej przez mnie jako „całkiem znośne miejsce biwakowe koło Chamonix”... Teraz trzeba było „tylko” to odnaleźć.
Po spakowaniu plecaka, podjechaliśmy jeszcze „na miasto”, gdzie między innymi sprawdziliśmy prognozę pogody na najbliższe dni. I króciutko „zapoznałem z Chamonix” chłopaków. Niechętnie, bo nie lubiłem i nie lubię tłumów i ciasnoty w górach – więc tym bardziej mnie to odstraszało. A jednocześnie wiedziałem, że koledzy mają tak samo – wszystkim nam, mówiąc w przenośni, nigdy nie podobały się i nie spodobają „górskie Krupówki”.
Później odwiedziliśmy jeszcze dolną stację kolejki do Montenvers. Jako prowiant mieliśmy przygotowane „różności”. A ja, oprócz wszystkiego, co zawsze mamy, z rzeczy potrzebnych w takich sytuacjach do przyrządzania i do jedzenia - miałem też, wypróbowany i sprawdzony już kilkukrotnie wcześniej (to ważne) „wynalazek”. Otóż zagotowywaliśmy w słoikach jakieś gotowe danie, na przykład bigos, czy leczo. Takie jedzenie, mimo, że najlepsze w smaku, ma jednak jedną, podstawową wadę. Która to wada najczęściej eliminuje je z naszego „wyjazdowego spisu treści”, z listy niezbędnego do zabrania na taki wyjazd prowiantu: waga i rozmiary słoików. Ma też inną – że takie dania mogą się szybko zepsuć – więc lepiej o nich myśleć tylko odnośnie wyjazdów zimowych. Ale to był marzec.
W każdym razie ja wtedy niosłem tego leczo chyba ze trzy słoiki. Okazało się - wcześniej też o tym myśleliśmy [„naszą matką była nadzieja”…] - że taki „wynalazek” musi mieć też na pewno inną wadę: jeśli to jest w słoikach, to łatwo można to stłuc... I w pewnej chwili, idąc do stacji kolejki, nie pamiętam, kiedy dokładnie i dlaczego – czy gdzieś przeskakiwałem, „czy co” – jak w jakiejś taniej komedii, usłyszałem brzęk. No i tak, niestety. To było to... No i już za chwilę wyciągałem więc z plecaka, po kolei - to na przykład majtki ubabrane w leczo, to śrubę do lodu, na której zęby nabity był kawałek kiełbaski, a papryczka – palce lizać – tajemniczo ślizgała się po obiektywie aparatu fotograficznego, niczym łyżwiarka po tafli lodu… I tak dalej, i tym podobne. Chłopaki tarzali się po ziemi ze śmiechu, turlając się z boku na bok. Ale mnie, nie wiem, czemu, nie chciało się śmiać aż tak bardzo...

Po przepakowaniu plecaka [jednym z najtrudniejszych w życiu...] odwiedziliśmy stację kolejki do Montenvers. Tam, po sprawdzeniu rozkładu jazdy, „zagłębiliśmy się w las”. I po niełatwych poszukiwaniach, udało się nam dostrzec jakąś szopę - szałas - chatkę, czy coś podobnego. Podchodząc – tak, już widziałem, że udało się – znaleźliśmy Szopena! Chyba od tego w uszach aż rozbrzmiewała mi szopenowska Etiuda rewolucyjna! A może nawet Chopinowska?
Patrząc na miejsce wybrane przez nas na zimowy biwak, wiedzieliśmy już też wszyscy, że będzie ciężko. Zdawaliśmy sobie sprawę, że potrzebne nam miejsce do biwaku, ale jednocześnie - że jest zima, a jesteśmy koło Chamonix, a my mamy za sobą półtorej tysiąca przebytych kilometrów, dwa dni w samochodzie - i czujemy wielkie zmęczenie. Po wejściu do środka okazało się, że jest tam całkiem ciemno, brak okien i brak podłogi. Zwykłe klepisko. W jednym z rogów była drabinka. Po wejściu po niej wyżej – ponieważ warunki zastaliśmy takie, jakie zastaliśmy, a wymagania mamy minimalne i „doświadczenie w tej dziedzinie” spore – twarze nam pojaśniały! Okazało się, że... mamy już świetne miejsce na nasz pierwszy zimowy biwak koło Chamonix! [No dobra – że po prostu mamy miejsce.] Że dziś śpimy w Szopenie. Po „rozgoszczeniu się” w środku, po zalegnięciu w śpiworach, przygotowaniu i zjedzeniu czegoś cieplutkiego – już nie przeszkadzało nam ani trochę to, że ściany na pięterku tego przybytku, to tylko „prawie-ściany” - wykonane są desek, delikatnych, francuskich deseczek, między którymi są szpary, na tyle spore, że „widać wyraźnie świat”... A do tego jeszcze, że Szopen jest ze sto metrów od wyciągu narciarskiego - widać też czasem, już prawie wcale, ale jednak dalej widać, sylwetki śmigających z Montenvers narciarzy. Nie tylko, że nic nam już nie przeszkadzało – ale nawet zrobiło się z tego „świetne miejsce na biwak”. Zwłaszcza, kiedy tylko przypomnieliśmy sobie, że przecież na takie okazje też zwykle jesteśmy przygotowani – i wzięliśmy tu przecież też litr „innego Chopina”!
Tak wyborowego koncertu nie słuchaliśmy chyba nigdy w życiu! Czysta muzyka. Najczystsza nawet... Nas było jednak czterech – a to był tylko litr. [Ale też jednak AŻ litr! Jestem jednak tego pewien najwyżej na 40%...] A zatem „ten koncert nie mógł trwać długo”. Pamiętam, że pod koniec każdy z nas, ale osobno, poszedł „w samotności poczuć ducha tego miejsca”. Bo inaczej się nie da – pęcherz każdego z nas, „z każdą wysłuchaną nutą”, powoli się przepełniał. I każdy musiał „wyrzucić to z siebie”... Pamiętam też, że wracając z lasu, a dokładnie, kiedy już „oddawałem część siebie Ziemi Francuskiej”, do głowy wpadł mi pomysł, jak nazwiemy nasz przybytek. Właśnie „SZOPEN”.
Rankiem obudził nas jakiś hałas. Przede wszystkim nas wystraszył –wiedzieliśmy, że tu nie można spać. [Niby to Francja, Chamonix - normalnym ludziom nigdy wcześniej taki pomysł, że możnaby spać w czymś takim, gdy dookoła jest tyle normalnych możliwości, nigdy nawet nie przyszedłby do głowy! Ale to przecież my - A MY, JAK TO MY...] Gdy nasze głowy, „zdominowane już przez kaca”, zaczęły już na tyle kojarzyć, gdzie jesteśmy – okazało się, że przez te przerwy między deskami wpływają smugi światła i „widać cały świat”! I w nie spoglądając, możemy teraz zobaczyć, co to za hałas, który nas obudził! Wtedy – nie mogłem jednak być jakoś strasznie skacowany - bowiem, patrząc na las wokół chaty przez szpary w deskach, które tworzyły ścianki „na pierwszym piętrze”, „wzbogaciłem nazwę naszego przybytku” (pozostając wciąż świadomy specyfiki miejsca, w którym się znajdowaliśmy). Zaproponowałem: SZOPEN DE LA SZPARE...
Jednakże wciąż „gdzieśtam w lesie” obecny był ten podejrzany hałas. Przybliżał się i oddalał, przeszkadzał nam stale i niepokoił. Po wpatrzeniu się w miejsce, skąd dochodził, okazało się, że Szopen stoi wprawdzie w lesie, z dala od jakichkolwiek domów – ale za to ze sto metrów od niego... jeździ sobie ratrak! I to on nas obudził. Tak – zapomnieliśmy, że Szopen stoi obok stoku narciarskiego... Kierowca ratraka, przygotowujący dla rzeszy „amatorów białego szaleństwa” stok nieopodal, musiał wstać wcześniej, by „zapewnić godne warunki na stoku”. Przez to też musiał nas obudzić. Zerwaliśmy się jak najprędzej [czyli, w tym stanie, nie mogło to być tempo wielkie...] i „po chwili” staliśmy już przy stacji kolejki do Montenvers.
Odwiedziliśmy jeszcze nasz samochód, a później też stację ratowników w Chamonix, w której zwyczajowo wywieszana jest prognoza pogody. Podobno jedna z najlepszych, najpewniejszych na świecie. W każdym razie z niej wiedzieliśmy już, że „nasz plan ciut się oddalił”. Czyli, że zrobiło się „dla nas - jak zwykle”... A chcieliśmy też przejść wtedy Filar Croza na Grandes Jorasses.
Po wysiądnięciu w Montenvers, chcieliśmy dotrzeć najpierw do schroniska Leschaux. Pamiętałem z ostatniego wyjazdu, jak schodzi się na Mer de Glace, nad którym położona jest stacja kolejki. Po zejściu stromym, piarżystym zboczem, przedzielonym nawet uskokami, przez które prowadziły długie drabinki, staliśmy na początku wspaniałego lodowca Mer de Glace. Morze lodu. O tym, jak daleko jest teraz do schroniska Leschaux, wiedzieliśmy jednak już po... kilku krokach. Po prostu niedawno spadło bardzo dużo śniegu, który chyba potem jeszcze roztapiał się i zamarzał – więc pokrywa śnieżna była jak gdyby „stworzona wyjątkowo przeciwko człowiekowi”. Na wszystkim leżała jak gdyby śnieżna skorupa. Zbyt krucha, by ludzkiemu ciału udało się utrzymać na jej powierzchni, ale też zbyt twarda, żeby po prostu dało się zwyczajnie przesunąć w tej breji nogę do przodu, gdy ta wpadła pionowo wgłąb... Więc naprawdę po kilkunastu „krokach” i po „kilkudziesięciu kurwach rzuconych w świat”, odkryliśmy po pierwsze, że... na czworakach można poruszać się szybciej, niż zwyczajnie; a po drugie, że tego dnia, to choćby nawet na Lodowiec Leschaux, do schroniska o tej samej nazwie, czy nawet w ogóle, w rejon Grandes Jorasses, to my nie zajdziemy...
Nie trzeba było już nic do siebie mówić. Każdy widział i wiedział to samo. Jednocześnie „ciała same nam skręciły” w stronę tamtych drabinek, w stronę drogi powrotnej do stacji kolejki... Niedaleko niej funkcjonował też wtedy rodzaj mini – wyciągu, który normalnie służy przede wszystkim narciarzom do powrotu po zjedzie z Aiguille du Midi, do powrotu z obniżającego się, z dekady na dekadę, wspaniałego Mer de Glace do położonej na morenie, obecnie już z dwieście metrów powyżej lodowca, stacji kolejki. Wtedy, kiedy my tam wylądowaliśmy – kolejką wyjeżdżali pracownicy. Także wiele sprzętu, przeróżnego rodzaju, kursowało cały czas w górę i w dół. Trwały tam jakieś prace. Ale dla nas było to bez znaczenia i nawet wcześniej tego nie zauważyliśmy – nie zwróciliśmy na to uwagi dlatego, że każdy z nas wiedział, że to na pewno nie może działać za darmo... I wtedy, gdy dotarliśmy na „brudny” dolny koniec Mer de Glace i zrobiliśmy kilkadziesiąt pierwszych „kroków” (na czworakach) – nagle, gdzieś wysoko, na szczęście nie wprost nad nami, rozległ się wielki huk! Podnieśliśmy szybko łby. Okazało się, że – tak, to było to, czego się obawialiśmy – wysoko oberwało się całe śnieżne zbocze. I, w okamgnieniu, wielka lawina stoczyła się z tego stoku na Mer de Glace i przetoczyła w poprzek, przez cały lodowiec. A wszystko o kilkaset metrów w górę w stosunku do tej linii, którą planowaliśmy ruszyć my...
Nie pamiętam dokładnie, jak to się stało, ale na pewno zdarzenie całe obserwowali ludzie z bezpiecznie położonego Montenvers. I okazało się, że pracownicy kolejki, zapewne widząc zagrożenie i naszą sytuację, zaproponowali nam, że zabiorą nas ze sobą na górę! [Za darmo! O to musieliśmy też wcześniej spytać – inaczej byśmy nie wsiedli...]
Z uwagi na „dogodność zakamarków” przy budynkach wokół stacji Montenvers, zdecydowaliśmy jeszcze, że, ze względu na złą prognozę pogody i „niedogodność” Szopena, najbliższą noc spędzimy gdzieś tutaj. Wieczorem ustaliliśmy jeszcze przezornie jeden szczegół. który, być może, umożliwi nam powrót za darmo kolejką… Wiedzieliśmy, że pierwszy kurs z dołu przywozi tu tylko obsługę. Niewiele ludzi. I wtedy musimy być już gotowi. Ale wtedy jeszcze nie możemy próbować wsiadać, tym kursem jeszcze nie. Bo w wysiadających z tego kursu nie da się wmieszać – to personel, wszyscy się znają. Musimy przeczekać niezauważeni, aż do przyjazdu pierwszych turystów, „anonimowego tłumku”. I dopiero w ten tłumek „spróbować się wmieszać”, a później znaleźć miejsce w wagonikach wracających do Chamonix.
Udało się… Pomogło doświadczenie. Jesteśmy bowiem „doświadczonymi bojownikami o niesłuszną sprawę”. My - jak to my…

Następnie „skrócę relację”: zakupy w Chamonix - stacja kolejki na Aiguille du Midi, kupno biletów - ciągle brzydka pogoda - Szopen - i prawie to samo, co poprzedniego wieczoru...
Nazajutrz udało się nam dokonać jednej z trudniejszych dla nas rzeczy na tym wyjeździe. To znaczy „trudniejszych” dla nas. Wjechaliśmy kolejką na Aiguille du Midi. Ta rusza z Chamonix i wywiozła nas, najpierw w terenie „w miarę przyjaznym”, do stacji przesiadkowej – Plan d’Aigulle. Na tej trasie są przynajmniej co jakiś czas podpory dla lin, po których się wjeżdża, jest las pod stopami (którego jednak „stopniowo ubywa”). Pod nogami jeszcze zielono. Więc wjazdowi nie towarzyszył strach. Jednak, gdy trzeba wyruszyć z tej stacji w górę – a widzi się, że pomiędzy budynkiem naszym, a tym „gdzieś tam”, na szczycie tej majaczącej wysoko w chmurach skalnej iglicy, wysoko nad głową – lina biegnie już ot, tak, swobodnie, aż „na szczyt turni”, nie przechodzi po drodze przez żadną podporę, itd., itp., tylko bezpośrednio, wprost, tam - wtedy… napiszę tylko: hmm...
Ale udało się. Przeżyliśmy i to. Tam czekał już na nas zupełnie inny świat. [Za szybko takie coś się dzieje, dokonując takiego przeskoku w ten sposób.] W rejonie Aiguille du Midi już się jako – tako orientowałem. [Bo kiedyś nawet udało mi się stąd wejść na Mont Blanc - naokoło”, z rejonu Rifugio Torino, przez Vallée Blanche. Dzięki temu wiedziałem, że jest tu, gdzie się znajduje, puszeczka biwakowa. Warunki śnieżne w rejonie były jednak, niestety, podobne, jak te opisane wcześniej, na dole, przy stacji kolejki w Montenvers, niestety. A my nie mieliśmy nart – też niestety. Wspomnę tylko, że wtedy, odcinek od stacji kolejki do puszki biwakowej, przy czasie jego pokonania, podanym w przewodniku jako „około dwadzieścia minut” – nam zajął – tak - SZEŚĆ I PÓŁ GODZINY!!! A przejeżdżający obok nas, leżących na śniegu niczym foki, (ale pisząc „foki” – mam na myśli już nie „pasy przeciwślizgowe” przyklejane do nart w turystyce narciarskiej - ale zwierzęta...) – przystawali „w bezpiecznej odległości” obok nas, uśmiechali się, czasem też troszkę współczuli, pozdrawiali i robili nam zdjęcia... My – jak to my.
Pod wieczór leżymy sobie w puszce biwakowej. Ta – malutka, zawieszona nad lodowcem, prawie 4000 metrów nad poziomem morza. Do tego jest zima i noc. Do domu chcemy dzwonić. To jest oczywiście drogie. Gadamy jak najkrócej. „U nas wszystko OK!; Jest fajnie!; Będziemy uważać!; Niedługo wracamy!” - i takie tam. Tylko Korek jakoś tak dziwnie nic nie mówi, a tylko słucha. Po przerwie słyszymy:

- CO???
- CHOMIK ZDECHŁ?!!!

Wiedzieliśmy już, że, jeśli w ogóle, to pod względem naszego wspinania wtedy, tam - w grę wchodzi tylko to, co jest najbliżej nas. Skoro tam, gdzie w przewodniku stało wyraźnie, że idzie się „około dwudziestu minut”, a my dotarliśmy za sześć i pół godziny – to na tym wyjeździe nie pójdziemy nawet na przykład na Superkuluar na Mont Blanc du Tacul, który też „gdzieś tam mieliśmy w pamięci”. Tam, najbliżej, dokładnie „naprzeciwko” wspaniałego, płaskiego „białego morza” Vallée Blanche, wznosi się Triangle du Tacul – trójkątna turnia w masywie Mont Blanc du Tacul. No i, leżąc sobie w puszeczce biwakowej, postanowiliśmy tam iść nazajutrz, my dwaj – Pająk i ja. Korek i Jaro czuli się już na tyle źle, że, biorąc też pod uwagę warunki takie, jakie były wtedy, stwierdzili, że oni zostają.
Więc drugiego dnia, a właściwie jeszcze w nocy, poczłapaliśmy z Pająkiem w stronę celu. „Szliśmy” „dość długo”. [Tu obydwa cudzysłowy są niezbędne, osobno…] I nie miałbym ochoty, i troszkę chciałbym widzieć to z góry: dwóch ludzi to człapie na czworakach, to czołga się - z dziabkami w rękach, z plecakami na plecach, do których przypięte są drugie czekany - po płaskim „morzu lodu” (Mer de Glace), „gdzieś tam”. I do tego jeszcze ci ludzie robią to podobno dla przyjemności...
Kiedy dotarliśmy pod ścianę, [nie wypada tu napisać „doszliśmy” – gdy kawałeczek idzie się na czworakach, to znowu chwilę się podczołguje...] przygotowaliśmy, co trzeba i zaczęliśmy wreszcie się wspinać – okazało się, że, paradoksalnie, w samej ścianie jest już lepiej! Czyli, biorąc pod uwagę, ogólne warunki, jakie tam wtedy panowały, że w ścianie było rewelacyjnie!!! Tak więc z nieprawdopodobną przyjemnością przeszliśmy wspaniały lodowy kuluar – tzw. Kuluar Chéré. W którym lód był, jak mawialiśmy już potem, „kapitalistyczny” - to znaczy dla nas, dokładnie taki, jaki trzeba... Skracając: przeszliśmy drogę, kilka świetnych wyciągów wspinania, wróciliśmy zjazdami pod ścianę - i znowu doczołgaliśmy się jakoś do naszej puszki biwakowej. I to znowu pasuje (niestety): my – jak to my…

Następnego dnia udało się nam dotrzeć z powrotem do stacji kolejki na Aiguille du Midi. W druga stronę było już o wiele lżej – mieliśmy już przecież głęboki tunel, który wcześniej sami sobie wyryliśmy. Tam okazało się jednak, że kolejka tego dnia (chyba) nie kursuje... Bo wieje i pogoda brzydka. Czekamy, czekamy, czekamy. Ale nie było tak całkiem źle. Zdarzały się też chwile przejaśnień. I obsługa kolejki na szczęście zdecydowała, że jednak przywróci kursy. Rzeczywiście! Z tym, że „oczywiście” jako „wagonik eksperymentalny” - to znaczy jako pierwsi - mieliśmy pojechać my...
Kiedy jest się tam na tej stacji, w ciepłym, bezpiecznym pomieszczeniu – i wychodzi się spomiędzy tłumu ludzi, idzie się korytarzem – tunelem. O grubych, betonowych ścianach. Ale potem wsiada się do kolejki, która już wisi na samej granicy przepaści, na stalowej linie. A kiedy do tego dochodzi jeszcze świadomość, że pod nogami jest olbrzymie urwisko, a następna podpora dla tej liny, na której się wisi i na której zaraz się pojedzie, znajduje się cholera wie, gdzie... - dojeżdża się tak swobodnie aż tam, półtorej kilometra niżej, do stacji przesiadkowej Plan d’Aiguille i zaraz trzeba będzie „oderwać się od budynku” stacji i ruszyć w dół – wtedy... yyy, wtedy dobrze jest, kiedy zalega mgła… Na szczęście wtedy była - i dzięki niej nie widzieliśmy, co nas zaraz czeka.
Już otwierają się wąskie drzwiczki kolejki, a do środka zaprasza nas dziewczyna. Młodziutka i ładniutka Francuzeczka. Ciasny wagonik w końcu rusza. Za oknem na szczęście mgła. Na początku było strasznie, ale, na pewno również dzięki mgle, w wagoniku robi się „prawie, że zwyczajnie”. Po pewnym czasie chyba nawet zaczyna nam się nudzić. Jest nas czterech. Przez tydzień odzywaliśmy się tylko do siebie. [Tyle samo też się nie myliśmy...] Nie ma co patrzeć przez okna - tam całkowita mgła. A tu w środku - ONA... Oparła się o ściankę, wyjęła jakąś książkę i czyta sobie! Delikatnymi i subtelnymi ruchami delikatnych i subtelnych, francuskich rączek, przewraca strony książki, kartka po kartce. Czy ona – to może raczej karteczka po karteczce. My, znudzeni (i zapewne śmierdzący) - nie wiem, kto i jak, ale pewnie z tych nudów [i na pewno z uwagi na nasze „kretyństwo wrodzone”] – zaczynamy coś w rodzaju:

- Ej, no to jak - wziąłbyś ją?!

Rechotamy - jako "inteligętni inaczej"... No i oczywiście "rozwijamy akcję": - A Ty za oknem!; - A Ty pod pachę! - I tak dalej... No po prostu „czterech inteligęcików wraca sobie z wycieczki w Alpy”... W każdym razie niebawem widać już w dole miasteczko, po chwili nasz wagonik „chowa się w objęcia” dolnej stacji kolejki. Uff, można oddychać, ziemia... Wreszcie dojeżdżamy do Chamonix. Cali i zdrowi. Kolejka „wpływa” do dolnej stacji i zatrzymuje się. "Nasza pani konduktorka" - otwiera nam drzwiczki i na pożegnanie mówi do nas, z uśmiechem (ale zwyczajnym, szczerym i miłym):

- DO WIDZENIA!

Wybiegliśmy ze stacji kolejki tak szybko, jak tylko się dało… Hmm, tak głupio, tak wstyd, nie było żadnemu z nas chyba nigdy wcześniej i później w życiu... Nie śmialiśmy wcale. Później pocieszaliśmy się tylko, że to wcale nie musiała być Polka. Że po prostu ona znała na pamięć, w wielu językach, zwroty, które zwyczajowo mówi się na powitanie i na do widzenia, właśnie wielojęzycznemu tłumowi klientów - pasażerów, z którymi jeździ. No bo kim by ona musiała być, gdyby była Polką i rozumiała niektóre nasze „inteligętne ówagi” - i nie było w jej twarzy żadnej miny, choćby „śladu reakcji”, grymasu, skrzywienia, choćby śladu oznaki zażenowania, i te de, i te pe -?!!!

A niedługo później... siedzieliśmy sobie już wygodnie na ławeczce, na jakimś placyku w Chamonix. Byliśmy w miasteczku, przy mini – parku, już po zakupach, a do tego przy pogodzie „umożliwiającej siedzenie na ławce”. Tutaj na dole, chwilami zdarzało się nawet, że przebijało się słońce! Więc „w takich okolicznościach przyrody”, a zwłaszcza w naszym przypadku - oznaczało to, że w ręku każdy z nas trzymał już butelkę, albo puszkę... Nie pamiętam, prawie pustą, czy pełną - ale po bardzo krótkim czasie już nie pierwszą, ani nie drugą. Po prostu – to już my, jak to my… A że wiemy, iż „jak się wlało – musi się wylać”, najpierw potrzebne, coraz bardziej, a po chwili niezbędne [za niedługo nawet „kurewsko przymusowe”...] stało się dla nas znalezienie jakiegoś WC. Biorąc pod uwagę, że to nie jest lasek koło Szopena, ale środek zatłoczonego kurortu, wiedzieliśmy, że za tym trzeba się troszkę porozglądać. Na szczęście ujrzeliśmy, że niedaleko naszej ławki stoi ubikacja miejska typu „Toi-toi”. Wystartowaliśmy do niej błyskawicznie. „No tak, ale”: okazało się, o zgrozo, że, żeby skorzystać, musimy mieć też pieniądze...
Na szczęście już wcześniej, pijąc sobie któreś tam piwo, zaobserwowaliśmy ustawionych w kolejce do tojtoja Japończyków. Dzięki nim przekonaliśmy się, po raz nie wiem już który, że my... „jesteśmy jacyś inni”. Ich sposób korzystania z przybytku wyglądał bowiem „regulaminowo”, czy „podręcznikowo”. Aby wejść, najpierw trzeba było „wrzucić pieniążek” – dzięki czemu można było otworzyć drzwi. Kiedy pierwszy Japończyk wychodził, a na jego twarzy malowała się charakterystyczna ulga i uśmiech – drugi w kolejce jednak wcale nie wbiegał jak najszybciej, by czym prędzej sobie ulżyć, ale... czekał, aż za kolegą, który wyszedł, zamkną się drzwi! Tak! Wtedy on (jak pewnie widniało tam gdzieś na „obrazkowej instrukcji obsługi tojtoja”), czekał, aż drzwiczki same się zatrzasną, wyjmował z kieszeni „swój własny pieniążek” – i wrzucał ten nowy, swój, żeby dopiero wtedy wejść do środka! Ale już „całkowicie regulaminowo”...
No a my, patrząc na Japończyków, po krótkim czasie już z pełnym pęcherzem, dokładnie obmyśliliśmy idealną „strategię naszych odwiedzin” w przybytku. Kiedy więc ostatni z Japończyków wszedł – my staliśmy już w kolejce tuż obok, żeby nikt nie miał wątpliwości, że chcemy skorzystać, i że to my mamy być następni. I gdy ostatni człowiek o skośnych oczach wyszedł - a drzwi przybytku teraz już pachnącego niczym Kwitnąca Wiśnia nie zamykały się od razu – „dłoń jednego z nas była szybsza, niż zamykające się drzwi”, ten ktoś wsunął dłoń w szparę, uniemożliwiając drzwiom całkowite zamknięcie się. Potem zrobił tak samo już każdy następny. Tak więc, dzięki temu właśnie, z WC skorzystaliśmy my wszyscy. Wszyscy za ten jeden „pieniążek” wrzucony regulaminowo przez ostatniego Japończyka... Po kolei, czterech „cwaniaczków z Polski”, których pęcherze były bardzo przepełnione, odlało się za darmo, a właściwie za pieniążek ciężko zarobiony w Kraju Kwitnącej Wiśni...


Dalszy ciąg skrócę jak najbardziej, może nawet o wiele za radykalnie:
A później – ruszyliśmy do domu.

My – jak to my…

Piotr Michalski

loading...
Dla Niej
loading...
Dla Niego
loading...
Dla Dzieci

Artykuły Strefy Outdoor

loading...
Nowości
Produkty i testy
Porady
Producenci