„Mam nadzieję, że książka zwróci uwagę ludzi na to, że gdy coś się dzieje niedobrego w górach, to lepiej zawrócić, nawet kosztem zmarnowanej wyprawy” – wywiad z Bartłomiejem Kurasiem, autorem książki „Niech to SZLAK. Kroniki śmierci w górach”.

 

1609szlak

Czy będę daleki od prawdy, jeśli zasugeruję, że tytuł „Niech to SZLAK” to swoista, semantyczna gra słów?

Zgadza się. Tytuł nawiązuje oczywiście do powiedzenia "Niech to szlag" - wyrażającego zdenerwowanie na coś, co się nie udało. Ale słowo "szlag" zamieniłem na "szlak", bo to rzecz o górskich historiach. Jest taka książka, zresztą bardzo dobra, "Sielankowanie pod Tatrami" i moja książka ma być trochę w kontrze do niej. Ale podkreślam, że nie do treści, a do samego tytułu. Chodzi o to, żeby ludzie, gdy już się nasielankują pod Tatrami, przemyśleli, dokąd chcą iść i czy to nie są zbyt niebezpieczne tereny lub zbyt wysokie.

Podtytuł za to jest jasny… „Kronika śmierci w górach”… Skąd pomysł na taką tematykę?

Pomysł zrodził się trzy lub cztery lata temu. Zaczęło się, gdy przygotowywałem materiał o Orlej Perci przed jednym z długich weekendów majowych. Adam Marasek, wówczas wicenaczelnik TOPR-u, powiedział mi, że sprawdził i jest dokładnie 99 ofiar Orlej Perci, po czym dodał, że wiele wskazuje na to, że wkrótce będzie setna. Tak też się niestety stało. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że liczba wypadków dość szybko rośnie, co związane jest oczywiście ze wzrastającym ruchem turystycznym.

Akcja na Giewoncie sprzed roku, która była pierwszym masowym wypadkiem, bo jednocześnie ratowano aż 157 osób, pokazuje, że nawet nie trzeba iść bardzo wysoko, by wpakować się w tarapaty. Giewont nie osiąga wysokości 2000 m n.p.m. i mimo że w jednym miejscu są łańcuchy, to jednak nie jest to bardzo trudny szlak, wielu traktuje go nawet jako przedłużenie Krupówek. I to niestety turystów ośmiela i przysłowiowe "szpilki na Giewoncie" faktycznie się tam zdarzają.

Książka zawiera szereg opisów przypadków śmierci w górach. Nie tylko ludzi… Tymczasem przecież wyprawy w góry traktujemy raczej jako formę rozrywki, odpoczynku, wręcz afirmacji życia… ?.

Tylko, że w Tatrach potrafi być niebezpiecznie, a turyści nie bardzo chcą słuchać apeli Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego i Tatrzańskiego Parku Narodowego o rozsądek. Chciałbym, że ludzie te apele usłyszeli i zrozumieli. Po to jest ta książka. Bo turyści najpierw sielankują na Podhalu, a następnego dnia idą w góry często bardzo późno, są zaskoczeni, że złapała ich noc, że szybko zmieniła się pogoda, jak to było chociażby w przypadku burzy na Giewoncie. Mimo że były wcześniej wyraźne oznaki na niebie, że na coś się zanosi, część ludzi nie zawróciła.

Nie boi się Pan, że książka zniechęci co poniektórych do odwiedzania górskich szlaków?

Mam nadzieję, że książka zwróci uwagę ludzi na to, że gdy coś się dzieje niedobrego w górach, to lepiej zawrócić, nawet kosztem zmarnowanej wyprawy. Przecież na szlak zawsze można wrócić. Oczywiście pod warunkiem, że się wróci cało z wcześniej wycieczki. Chciałem, by z książki wybrzmiał apel o pokorę. Ja sam urodziłem się na Podhalu, po górach chodzę od dziecka. I też po sobie widzę, że czasem wydaje mi się, że skoro byłem gdzieś 20 lat temu, to, jak to się mówi po góralsku, wystyrmam się bez problemu. A to już przecież kondycja nie ta, trzeba zaplanować dłuższy czas przejścia, adekwatnie do swojego wieku. Osoby, które często bywają na Podhalu, mają ten komfort, że mogą sobie wybrać, kiedy wybiorą się w góry. Ktoś, kto jedzie z daleka, ma ściśle określony termin i tylko wtedy może wyjść na szlak. W takich sytuacjach też często dochodzi do wypadków.

Wspomniany Adam Marasek zauważył, że pojawiło się w Tatrach tak zwane myślenie korporacyjne. Przyjeżdża ktoś ze świetnym sprzętem, dobrze przygotowany, ale ma bardzo mało czasu. Wyrwał się z korporacji w piątek wieczorem, w niedzielę musi wracać, więc na zdobycie szczytu ma tylko sobotę. I idzie, nie patrząc na pogodę, warunki, nie myśląc, że cały poprzedni dzień spędził przed biurkiem, a potem w samochodzie. Ludzie często nie zdają sobie też sprawy, jak wielką różnicę potrafi zrobić zmieniające się ciśnienie. I takie osoby, dobrze wyekwipowane, sprawne fizycznie, też giną. Jeśli tak książka choć jednego czytelnika nakłoni do przemyślenia swojego zachowania w górach to będzie dla mnie największa satysfakcja.

Który z rozdziałów jest Panu najbliższy? I dlaczego?

Trudno mi wymieć tylko jeden fragment, bo chciałem by ta publikacja układała się w całość i była książkowym reportażem o Tatrach. O niebezpieczeństwach czyhających - na ludzi i dziką przyrodę - w tych górach.

Wiele osób mówi mi, że zaciekawiły ich w mojej książce słowa naczelnika TOPR Jana Krzysztofa, który proponuje, żeby zdjąć ułatwienia ze szlaku na Orlą Perć. Miałoby to zniechęcić część turystów do wspinaczki. Na temat Orlej Perci dyskusja trwa już od kilku dobrych lat. O tym, jak popularny jest ten szlak, niech świadczy to, że w tym roku do drabinek tworzyły się kolejki. Trzeba było czekać nawet półtorej godziny. Orla Perć jest w tym momencie szlakiem turystycznym, czyli w tej samej kategorii co na przykład doliny, ale jednym z najtrudniejszych, z wielkimi przepaściami i dużymi ekspozycjami. Wiele osób, które tam idzie, nawet nie zdaje sobie sprawy, w co się pakuje.

Gdyby nie ułatwienia, które zrobiono już na początku XX wieku, to nie byłoby możliwości, żeby dostał się tam turysta, który nie jest wyposażony w sprzęt do wspinaczki. Wówczas, bez ułatwień, byłaby to bowiem trasa wspinaczkowa.

Jednak są też zwolennicy innego pomysłu, z zupełnie drugiej strony, a mianowicie, żeby jeszcze bardziej zabezpieczyć Orlą Perć. Proponują, żeby zrobić tzw. via ferratę. Turyści przypinaliby się wtedy do liny, co chroniłoby przed upadkiem. Ja osobiście skłaniam się ku temu, żeby w górach było jak najmniej sztucznych elementów.

W książce przypominam też między innymi historię niedźwiadka, który został zabity przez turystów. To jest chyba najbardziej symboliczny przykład tego, jak turysta, który w Tatrach jest po raz pierwszy, może zostać zaskoczony. Niedźwiadek, w opinii przyrodników TPN, nie stwarzał żadnego zagrożenia. Był dla turystów atrakcją, częstowali go bułkami, a później doszło do jakiejś paniki i utopili go w potoku, uderzając dodatkowo kamieniami. Nie miał szans przeżyć. Turyści w centrali TOPR zgłosili, co się stało. Z relacji ratownika dyżurnego wynikało, że sprawiali wrażenie, jakby byli z tego dumni. Odbył się proces sądowy, zostali ukarani grzywnami. Na szczęście to jest jedyny taki przypadek w historii tatrzańskiej turystyki. Dlatego opisuję tę sprawę, żeby ludziom uświadomić, że zaledwie kilometr od tatrzańskich ulic można natknąć się na dziką przyrodę.

Ma Pan plany na kolejne górskie publikacje?

Planów mam mnóstwo. Tylko nie wiem, czy wszystkie uda się zrealizować. Pracując nad "Niech to szlak" rozmawiałem między innymi z potomkami zbójników tatrzańskich, którzy mieszkają na Podhalu i zajmują się Tatrami. Może to jest temat na kolejną publikację? Zobaczymy.

Rozmawiał Łukasz Razowski