W listopadzie 2019 r. nakładem wydawnictwa Agora ukazała się biografia jednego z największych polskich himalaistów, piątego w historii zdobywcy Korony Himalajów i Karakorum. „Krzysztof Wielicki. Piekło mnie nie chciało” autorstwa Dariusza Kortki i Marcina Pietraszewskiego to fascynująca i bogato ilustrowana opowieść o jednym z dwóch pierwszych zimowych zdobywców Mount Everestu.

Agora bardzo mocno postawiła na książki górskie i jest jednym z liderów publikacji w tej dziedzinie. Zaczęło się od biografii Jerzego Kukuczki z 2016 r. „Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście” sprzedała się w ponad 100 tysiącach egzemplarzy i była wielkim hitem na rynku wydawniczym. Napisali ją wspólnie Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski, dziennikarze śląskiego oddziału „Gazety Wyborczej”, którzy wcześniej nie mieli większych doświadczeń z górami – ani jako wspinacze, ani jako reporterzy. Wielu ludzi „ze środowiska” nieufnie podchodziło do ich pracy, bo jak dylematy ludzi gór może opisać ktoś, kto nigdy tego nie doświadczył?

2111wielicki

W 2018 r. Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski wydali biografię Mirosława Hermaszewskiego („Cena nieważkości. Kulisy lotu Polaka w kosmos”) i szybko zatęsknili za tematyką górską. Tym razem zadanie było trudniejsze; Jerzy Kukuczka zginął w 1989 r. i można było na jego życie spojrzeć z pewnej perspektywy. Krzysztof Wielicki żyje i ma się dobrze. Na ośmiotysięczniki już pewnie nie będzie wchodził, ale wciąż jest aktywnym wspinaczem i kierownikiem wypraw w Himalaje. W 2019 r. otrzymał Złoty Czekan za całokształt osiągnięć górskich, co by w jakimś stopniu sugerowało emeryturę. Wydaje się jednak, że wspinaczkowa przygoda Krzysztofa Wielickiego nie jest jeszcze zakończona. Dlatego tym trudniej było napisać tę książkę.

Założenie autorów było takie, żeby najpierw zebrać jak najwięcej materiałów o Wielickim, a dopiero potem z nim rozmawiać. Zresztą sam Wielicki myśli o napisaniu kompletnej autobiografii, więc też nie miał specjalnego interesu w opowiadaniu absolutnie wszystkiego. Ostatecznie panowie zaprzyjaźnili się i spędzili wiele wieczorów na rozmowach przy winie. Efektem jest książka na bardzo wysokim poziomie, choć niektóre fragmenty (na szczęście mało) weszły na zasadzie „kopiuj, wklej” z biografii Jerzego Kukuczki.
Opowieść zaczyna się od relacji z najbardziej spektakularnego osiągnięcia głównego bohatera – 17 lutego 1980 r. razem z Leszkiem Cichym stanął na szczycie Mount Everestu. Było to pierwsze zimowe wejście w historii na najwyższą górę świata. Spoglądając jednak chłodnym okiem na dokonania Krzysztofa Wielickiego, większe uznanie budzi samotne wejście na Lhotse w 1988 r. Zimą i w gorsecie ortopedycznym (pozostałość po wypadku z lata):
31 grudnia 1988 roku Wielicki nie rozpamiętuje już tamtej próby. Jest po raz trzeci pod Lhotse. Notuje w pamiętniku: „Jest trzecia czterdzieści nad ranem. Zamierzałem obudzić się wcześniej, ale wygodny i ciepły śpiwór w dziurawym namiocie musiał mnie przenieść w krainę przyjazną i kochaną. Zerwałem się jak człowiek, który zaspał na pociąg”.
Musi iść, do szczytu jeszcze ponad kilometr w pionie. Gumowy gorset trochę uwiera. (…)
Stawia krok za krokiem, raki ledwo trzymają się twardego lodu. Komin Reissa, Grań Trzech Sióstr, w końcu szczyt. Dwie kopuły śnieżne, po lewej większa.
Nie ma aparatu fotograficznego, musi zapamiętać jak najwięcej szczegółów, na wypadek gdyby ktoś miał wątpliwości, że samotnie stanął na szczycie. Z każdego szczytu przywozi kamienie, ale tu jest tylko śnieg. Muszą wystarczyć te z kuluaru. Trzeba uciekać, za dwie godziny będzie ciemno, lodowaty wiatr szybko wyziębia organizm. Plecy dają o sobie znać, pieką, jakby ktoś przyłożył do kręgosłupa gorące żelazko, a schodzenie jeszcze bardziej obciąży kręgosłup. (…) Wielicki jest coraz bardziej wyczerpany, na postojach, odpływa, zapada w letarg. – Zasypiasz i ból powoli odchodzi. Poddajesz się temu przyjemnemu odczuciu, które daje ci ułudę, że cierpienie się skończyło. Jest ciepło i miękko – wspomina.
Czy właśnie tak ludzie umierają z wyziębienia?
Ale Wielicki jest silny. Organizm się broni, nie pozwala zasnąć na dobre, za każdym razem świadomość wraca. Modli się, by ktoś wyszedł mu naprzeciw.
Leszek Cichy jakby odebrał podświadomy sygnał. Wychodzi do partnera, ale Krzysztof nie rozpoznaje jego postaci. Po wyprawie powie dziennikarzom: – Jak zobaczyłem, że od namiotu ktoś idzie w moim kierunku, dostałem dodatkowych sił. Wiedziałem, że ten ktoś nie może mi fizycznie pomóc, ale jego obecność była niezwykle ważna dla mojej psychiki. Świadomość, że ktoś wychodzi mi naprzeciw zmobilizowała mnie jeszcze bardziej. Kiedy doszedłem do namiotu, był tam Leszek. Szkoda, że nie Ingrid, bo pomyślałem, że fajnie byłoby z panną jakoś miło spędzić czas, w końcu to był sylwester. No ale zobaczyłem Cichego i stwierdziłem: niech będzie. (s. 187-189)
Krzysztof Wielicki pytany o swoje najbardziej szalone dokonanie w górach, wymienia jeszcze inną sytuację. Na jeden z ośmiotysięczników wszedł zupełnie sam, bez jakiegokolwiek zaplecza, bazy, a jedynymi świadkami byli pakistańscy górale. Opowiada o tym w książce z niezwykłym dystansem do siebie, bo, jak większość himalaistów, potrafi się z siebie śmiać. Zabawnych historyjek w książce Dariusza Kortki i Marcina Pietraszewskiego nie brakuje:
Teorii o „dziurach w mózgu” nie udaje się potwierdzić, ale testy pokazują, że krew Wielickiego ma ponadprzeciętną zdolność transportu tlenu, jego tętno spoczynkowe wynosi pięćdziesiąt uderzeń na minutę. Przewagę w górach daje mu też budowa ciała – bardzo wydajne płuca i niski wzrost.
Oelz lubi Polaków za poczucie humoru. Badania wykazują u Kukuczki wadę serca. Profesor mówi wprost: – A ty, Jurek, masz arytmię.
– Może mam… – odpowiada Kukuczka.
– Ty też masz arytmię – pokazuje wyniki Wielickiemu.
Śpimy razem na wyprawach, pewnie się od niego zaraziłem – odpowiada Wielicki żartem.
Oelz: – A Wanda arytmii nie ma…
Kukuczka: – Bo z nami nie sypia.
Profesor uspokaja: – Nie martwcie się, chłopaki, w zasadzie każdy, kto uprawia sport wyczynowy, może mieć arytmię.
Rutkiewicz zaniepokojona: – Słuchaaam? Panie profesorze, niech mnie pan raz jeszcze dokładnie zbada. Ja na pewno też mam arytmię! (s. 177-178)
Przede wszystkim jednak wysokie góry to cierpienie i czyhająca wszędzie śmierć. Pisząc o himalaizmie, trzeba odpowiednio podejść do tego tematu. Każda śmierć powoduje smutek, przygnębienie i rodzi pytania – czy po takim zdarzeniu jest sens kontynuować wyprawę?
Piąty dzień wspinaczki. Prowadzi Mirosław Dąsal, asekuruje Darek Kubik. Wielicki zmienia film w kamerze, a Jan Nowak jest 200 m niżej, na linach. Nagle na Wielickiego spada blok skalny. Pęka mu kask. – Ból był potworny, straciłem na chwilę przytomność. Potem długo nic i twarz cucącego mnie Darka Kubika – wspomina Wielicki. – Wbijał paznokcie w moje udo, sprawdzał, czy mam czucie w nogach.
Spadający kamień trafia też najmłodszego, dwudziestoletniego Jasia Nowaka, w środek czoła. Chłopak nieruchomieje na linach. Wisi z opuszczoną głową. Marek Raganowicz mówi, że Nowak nie oddycha, jego źrenice nie reagują na światło, z uszu cieknie krew. Koledzy potwierdzają zgon. Wrócą po przyjaciela za kilka dni, opuszczą ciało na lodowiec i pochowają go w szczelinie. (s. 166)
Podczas wypraw Krzysztofa Wielickiego zginęło wielu himalaistów, często jego przyjaciół. Kiedy chodziło o nieszczęśliwy wypadek, jak w przypadku Jana Nowaka (trzeba niestety wytknąć autorom mały błąd, bo Jan Nowak urodził się w 1957 roku, więc w momencie śmierci miał już 31 lat), nie ma sensu się zadręczać – taki los. Dużo więcej rozważań było wokół przypadku Andrzeja Czoka, bardzo doświadczonego wspinacza i przyjaciela Krzysztofa Wielickiego. Zmarł na obrzęk płuc 11 stycznia 1986 r. podczas próby zimowego wejścia na Kanczendzongę. Tego samego dnia szczyt zdobyli (pierwsze zimowe wejście) Jerzy Kukuczka i Krzysztof Wielicki. Czy chęć zdobycia szczytu nie przesłoniła dwóm „lodowym wojownikom” tego, że Czok umiera i trzeba jak najszybciej sprowadzić go do bazy? Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski, a przede wszystkim Krzysztof Wielicki, nie unikają tak trudnych tematów. Choć de facto są to pytania bez odpowiedzi – bardzo trudno z perspektywy nizin oceniać decyzje podejmowane w „strefie śmierci”. Każdy wspinacz wyruszający na wyprawę zdaje sobie sprawę, jakie są zagrożenia.
Przytoczone powyżej trzy cytaty (opowiadające o trzech diametralnie różnych aspektach wypraw górskich – wyczynie, dobrej zabawie i śmierci) pochodzą z zaledwie jednego rozdziału pt. „Piekło mnie nie chciało, niebo zignorowało”. Nie oznacza to wcale, że jest to rozdział najlepszy czy w ogóle jedyny wart uwagi. Oznacza to, że każdy jest bardzo ciekawy i przeplatany radością oraz smutkiem. Narracja książki jest zasadniczo chronologiczna, poczynając od dzieciństwa Wielickiego do jego dzisiejszej działalności, ale pojawiają się też  retrospekcje, które świetnie budują napięcie i pozwalają lepiej zrozumieć pewne historie. Autorzy nie boją się też wchodzić w życie prywatne bohatera, które miało swoje wzloty i upadki. Zasadniczo jest to opowieść o Wielickim, ale dowiemy się również ciekawych rzeczy o innych legendach polskiego himalaizmu – Jerzym Kukuczce, Wandzie Rutkiewicz czy Andrzeju Zawadzie. Książkę czyta się wartko i przyjemnie, na wielki plus duża liczba zdjęć, zresztą cała książka jest pięknie wydana pod względem graficznym. Podsumowując – kolejna świetna górska publikacja od Agory.

Bartosz Bolesławski