Autorzy zebrali 14 różnych relacji uczestników wypraw komercyjnych pod kierunkiem Ryszarda Pawłowskiego.

Zdecydowana większość książek górskich (poza poradnikami) dotyczy najlepszych wspinaczy na świecie i najtrudniejszych górskich wyzwań. Tym bardziej ciekawy wydaje się pomysł na publikację, w której autorzy zebrali 14 różnych relacji uczestników wypraw komercyjnych pod kierunkiem Ryszarda Pawłowskiego.
„Napał” to postać już niemal legendarna w środowisku górskim. Był jednym z twórców „złotej dekady” polskiego himalaizmu w latach osiemdziesiątych. Jego osiągnięcia budzą podziw nie mniejszy niż długowieczność – mimo że przekroczył już siedemdziesiątkę, wciąż jest w górach aktywny, i to w tych najwyższych. Od 30 lat prowadzi swoją agencję „Patagonia” i zabiera ludzi na wyprawy w góry całego świata.
Tytułowe, dość intrygujące Ama i Anka to nie kobiety, lecz zdrobnione nazwy szczytów Ama Dablam i Aconcagua. Na każdy z nich Ryszard Pawłowski wchodził już kilkadziesiąt razy i faktycznie zna je tak dobrze, jak kobiety swojego życia. Na niektóre wyprawy zresztą te kobiety zabierał, o czy nie boją się one w tej książce pisać:
„Dla mnie Pawłowski to zwierzę w typie legendarnej śnieżnej pantery. Nieustępliwy, z niesamowitą górską intuicją, facet z wielkimi jajami, niebojący się niczego. Niewielu takich już później udało mi się spotkać. Supersamiec! Długo potem musiałam czekać, by spotkać takiego chłopa, zarówno w sporcie, jak i w życiu prywatnym. Wiele się od niego nauczyłam, pokazał mi, jak się bierze życie za rogi. A seks? Myślę, że wtedy wydawało nam się, że tylko my się kochamy i że nikomu z nikim nie jest tak dobrze jak nam ze sobą.” (s. 92)
W ten sposób wyprawę (i nie tylko) z „Napałem” wspomina Aleksandra Tomkowicz. Razem z Pawłowskim zdobyła szczyt Pumori (7161 m. n.p.m.) na granicy Chin i Nepalu. To dość odważne i prywatne wyzwanie wpisuje się w relację z wyprawy komercyjnej. Ale to też zaledwie jedno z 14 wspomnień klientów „Napała”.
„Ama, Anka i inne szczyty. 14 relacji z wypraw z Ryszardem Pawłowskim” (tak brzmi pełny tytuł) to zbiór wspomnień z wypraw górskich w zupełnie różnym czasie, zupełnie różnym miejscu i na szczyty o zupełnie różnej trudności. Jedynym spoiwem wszystkim opowieści jest Ryszard Pawłowski, lider każdej z tych wypraw. Można powiedzieć, że po tylu latach działalności agencji „Patagonia” wytworzyła się już pewna, dość elitarna, społeczność klientów „Napała”. Postanowili oni wydać coś dla uczczenia swoich górskich dokonań. To jest chyba pierwszy i najważniejszy powód wydania tej książki. Drugi to oczywiście swego rodzaju hołd dla lidera, bez którego żadna z tych relacji nie mogłaby powstać.
Ryszard Pawłowski to twardziel i doświadczony wspinacz, tymczasem dwa pierwsze rozdziały… pokazują jego nieudane akcje górskie. W relacji Jacka Masełki z wejścia na Mount Everest mamy obraz twardziela na granicy wyczerpania, który wzywał Szerpów na pomoc i ledwo dotarł do obozu. Poza tym zginął jeden z uczestników wyprawy.
Jeszcze ciekawiej w rozdziale drugim pisze Łucja Kalisz o swojej wyprawie na Czo Oju. Tak się złożyło, że tym razem to nie Ryszard Pawłowski ją prowadził na szczyt, ale ona musiała ścigać się z czasem i transportować go do szpitala w Katmandu. „Napał” był o krok od śmierci:
„– He is a very strong man – pociesza nas lekarz. Może ranek przyniesie lepsze wieści. Nocujemy w szpitalu. Rano nic się nie zmienia, Lider jest na OIOM-ie jeszcze przez trzy dni. Potem zostaje przeniesiony do ślicznego, jednoosobowego pokoju z łazienką. Jego pobyt w szpitalu to materiał na osobną historię. Mogę tylko dodać, że notorycznie przyprawia personel medyczny o stan przedzawałowy, samodzielnie odłączając się od kroplówek i urządzając nocne tury do łazienki. Krótko mówiąc, jak to Lider – wraz z powrotem do zdrowia daje nam wszystkim popalić. Nikt z nas nie ma pomysłu, jak podziękować doktorowi Kokurelowi, który przeprowadził operację. Wspaniały lekarz z powołaniem, wykształcony w Wielkiej Brytanii, z manierami kolonialnego dżentelmena. Ostatecznie kupujemy dużą butelkę dobrej whisky.
Później, po rozmowie polskich lekarzy z doktorem Kokurelem, dowiaduję się szczegółów. Stan pacjenta był krytyczny. Pęknięcie wrzodu dwunastnicy doprowadziło do zapalenia otrzewnej, ustania pracy nerek, silnego zatrucia całego organizmu i wzrostu poziomu potasu do stopnia, który w każdej chwili groził zatrzymaniem akcji serca. Większość z nas w takim stanie nie dożyłaby operacji.” (s. 47-48)
Możemy więc poznać „Napała” w chwilach słabości, przekonać się, że też jest człowiekiem. Choć przyznać trzeba, że nawet wtedy jest twardzielem jak mało kto. Zresztą taka też jest cecha tej książki, że poznajemy Ryszarda Pawłowskiego z wielu stron, nie tylko jako wielkiego wspinacza. Ot, choćby taka historyjka odnośnie organizacji wypraw:
„Po jedenastu godzinach licząc od wyjścia, zmęczeni, ale cali i zdrowi, w komplecie meldujemy się w bazie. Dwie godziny poświęcamy na mały posiłek i zwinięcie obozu, równocześnie spoglądając w dół w kierunku lodowca, gdzie lada moment powinny się pojawić konie, które mają znieść cały nasz bagaż do podstawy góry. Już wczoraj wieczorem usłyszeliśmy od Ryśka, że trwają jakieś dziwne rozmowy i przetargi. Właściciel koni prawdopodobnie żąda wyższej kwoty ze względu na złe warunki pogodowe. Trochę nas to dziwi i denerwuje, tym bardziej że Rysiek nadmienia o ewentualnym pokryciu kosztów przez nas. Wreszcie są konie. Zmęczone, zlane potem. Niezwłocznie ruszamy w dół. Rysiek jeszcze chwilę zostaje z przewodnikiem koni. Po trzygodzinnym marszu dochodzimy do końca naszej tułaczki. Do Kazbegi. Tutaj czeka nas ostatni nocleg i wspaniała kolacja u niezwykle gościnnej Gruzinki. Ponieważ tak nieoficjalnie wraca temat dopłacenia do transportu koni, chcąc zapobiec jakiemukolwiek konfliktowi, proszę Ryśka o rozmowę. Mam obawy, że znowu pojawi się jakiś szkalujący go wpis w Internecie. Początkowo martwię się, jak przyjmie moje sugestie, i czy je zrozumie, dlatego ostrożnie, dobierając słowa, wprowadzam go w temat. Staram się wytłumaczyć, że nie powinno się uczestnikom narzucać dodatkowych kosztów, bo może zostać to źle odebrane teraz i w przyszłości, a w biznesie już tak jest, że ryzyko działalności – w tym przypadku: organizacji wyprawy – zawsze pozostaje sprawą organizatora.
Rysiek słucha i ze spokojem czeka, kiedy skończę swoją tyradę. Na jego twarzy nie widzę ani cienia emocji. Tylko ten jego wzrok, dotychczas dociekliwy, teraz jakby matowieje.
– Słuchaj, źle mnie zrozumiałeś. Ja nikogo nie zamierzam obciążać dodatkowym kosztem. Faktycznie, miałem z tym Gruzinem małą przeprawę, ale jakoś się z nim dogadałem. Tak więc nie ma sprawy, ale dobrze, że mi to powiedziałeś. Najgorzej, jak są jakieś niedopowiedzenia. A teraz chodźmy już na kolację. Jestem bardzo głodny!” (s. 338-342)
Z innych książek o Ryszardzie Pawłowskim możemy poznać historie niezadowolonych klientów, którzy oskarżali lidera wypraw komercyjnych o różne rzeczy, zazwyczaj zupełnie niesłusznie. Dobrze, że ten wątek tutaj też został poruszony. A jeszcze lepiej, że z bezpośredniej relacji Ryszarda Zawady z wyprawy na Kazbek dowiadujemy się, że „Napał” jest otwarty na argumenty i słucha swoich klientów. To kolejny odcień jego postaci, poza dobrze znanym wizerunkiem wielkiego wspinacza i himalaisty.
Ale ta książka to nie jest tylko i wyłącznie portret Ryszarda Pawłowskiego. Przede wszystkim jest to zbiór bardzo ciekawych relacji ludzi, którzy postanowili zmierzyć się ze swoimi ograniczeniami i spełnić marzenia. Nie brakuje również momentów dramatycznych, niczym z pełni profesjonalnych wypraw:
„– Jak damy radę dojść do przełęczy do 12.00, to mamy szansę wejścia na szczyt.
A później oznajmił, że na szczycie powinniśmy być nie później jak o 14.00. Tym samym Kaziu upatrzył sobie we mnie kompana do zdobycia szczytu. Zgodnie z planem Kazika, do przełęczy dotarliśmy o 11.55. W tym momencie wiedzieliśmy, że szczyt jest w zasięgu naszych możliwości. Pogoda była dobra i mieliśmy jeszcze pewien zasób sił. W wyniku zmęczenia i pośpiechu nawet nie zauważyłem na przełęczy szałasu, który tam zbudowano dla bezpieczeństwa wchodzących w razie nagłego załamania pogody, z czego słynie Elbrus. Do ostatniego etapu wchodzenia na szczyt ruszył Kaziu, a ja za nim. Tuż przed szczytem zaczęło mocno wiać i podrywać sypki śnieg leżący na górze. W pewnym momencie zauważyłem Kazia schodzącego z góry. Zapytałem go, ile jeszcze do szczytu. Odpowiedział, że jeszcze około stu metrów. Widząc, że pogoda się pogarsza, zapytałem Kazia, czy zaczeka na mnie. Kaziu odpowiedział:
– Chłopie, pogoda się wiesza, ja uciekam na dół, zaczekam na ciebie na przełęczy.
Trochę mnie to zasmuciło, bo do tej pory Kaziu widział we mnie kompana do wchodzenia, a raptem coś mu się odwidziało i zostawił mnie samego.” (s. 306-307)
Dalej mamy dramatyczny opis walki o przeżycie, bo warunki podczas schodzenia stały się katastrofalne.
„– No cóż, brałeś pod uwagę przed wyjazdem, że może do tego dojść. Widać tak musi być.
Zaczęło mi się robić błogo i gorąco. Rozpiąłem kurtkę, i tak siedząc, zacząłem rozmyślać, co jeszcze mogę zrobić, i analizować wiedzę z przeczytanych książek o tematyce górskiej. W pewnym momencie przypomniałem sobie o motywie powtarzającym się w kilku książkach, że na wyprawy w góry dobrze jest wziąć ze sobą do plecaka ulubioną maskotkę od bliskiej osoby. W ciężkich chwilach doda ci ona otuchy, siły przetrwania i woli życia. Miałem ze sobą maskotkę, którą dostałem na walentynki od Agi – mojej sympatii. Natychmiast wyjąłem ją z plecaka i położyłem sobie na dłoni. I co? I poskutkowało. Zdałem sobie sprawę, że przecież mam dla kogo żyć, że obiecałem Adze, że wrócę z tej wyprawy cały i zdrowy. Zatem moim obowiązkiem jest walczyć za wszelką cenę o swoje życie i spełnienie obietnicy. Ogarnęła mnie wewnętrzna złość i gniew, a w ciele poczułem przypływ adrenaliny i siły do walki. Wstałem, zrobiłem parę kroków w dół i w pewnym momencie, około dwudziestu metrów niżej, zobaczyłem piątą tyczkę, której z takim mozołem szukałem przez dwie godziny! Uradowany biegłem wręcz do niej, zsuwając się ze zbocza.
(…)
To była najdłuższa noc w moim życiu. O 7.00 rano do szałasu dotarła siódemka rosyjskich ratowników górskich. Pierwszy z nich zrobił ze mną niedźwiadka, tak że mało mi kości nie połamał. I powiedział:
– Ty żiwiosz, a my wsje dumali, szto ty pogib.
(…)
Należy pamiętać też o doborze partnerów przy wchodzeniu na szczyt. Partnerów, którzy w razie czego nie zostawią nas samych.” (s. 306-321)
Opis walki o przetrwanie na Elbrusie autorstwa Zbigniewa Kowalczyka jest oczywiście dłuższy i niezwykle wciągający. Na szczęście wszystko zakończyło się happy endem, a narrator wszedł potem na szczyt jeszcze dwa razy. Z tej całej historii Kowalczyk wyciągnął też mądre wnioski, poza tym litościwie nie ujawnił nazwiska kolegi, który nie chciał na niego zaczekać.
Każda z 14 relacji jest zupełnie inna, bo też i każdy z autorów ma inny styl pisania i na innych wspomnieniach z wyprawy się skupiał. Całość może być bliska ludziom chodzącym w góry amatorsko, ponieważ są to przeżycia dla nich w miarę dostępne. Wystarczy tylko potrenować i … zadzwonić do Ryśka Pawłowskiego.
Ciekawe i różnorodne relacje składają się na portret lidera. Bardzo się cieszę, że „Napał” został tutaj przedstawiony jako człowiek mający swoje słabości, czasem mylący się, może nawet niekiedy denerwujący. Bo dzięki temu jego obraz jest pełny, możemy poznać jednego z największych polskich himalaistów od ludzkiej, takiej codziennej strony.
Słów kilka trzeba jeszcze poświęcić szacie graficznej książki „Ama, Anka i inne szczyty”. Jej wielką zaletą są kapitalne zdjęcia, wykonane przez uczestników opisywanych wypraw. Jest ich bardzo dużo, każdą górę i drogę na jej szczyt możemy poznać niemal ze wszystkich stron. Są one też kapitalną ilustracją do tekstu, do opisywanych zmagań z naturą. Właściwie stosunek zdjęć do tekstu wynosi niemal pół na pół, więc nie będzie nadużyciem nazwanie tej książki albumem.
Z pewnością ta pozycja nie stanie się bestsellerem literatury górskiej, ale są trzy środowiska, które na pewno będą nią zainteresowane. Przede wszystkim jest to świetna pamiątka dla wszystkich uczestników opisywanych wypraw. Po drugie, może stanowić poradnik dla osób, które myślą o wyprawie z Ryśkiem Pawłowskim. A po trzecie, na pewno będzie ona interesująca dla wszystkich, którzy szczególnie interesują się biografią „Napała”. Poza tym warto ją mieć, choćby ze względu na piękne zdjęcia i praktyczne opisy konkretnych górskich celów.

Bartosz Bolesławski