Niesamowita i niezapomniana podróż naszych marzeń dobiegła końca! W czasie 40-dniowego wyjazdu przejechaliśmy około 9500 km i przeszliśmy, głównie z ciężkim plecakiem, ponad 400 km po górskich ścieżkach Półwyspu Skandynawskiego. Chcemy przybliżyć kilka wspaniałych miejsc, które mieliśmy okazję odwiedzić w czasie wyjazdu :).

Trasa wyprawy

Trasa wyprawy

Lodowiec Austerdalsbreen

Wspaniały lodowiec opisywany już w XIX wieku przez W. C. Slingsby’ego, który określił go jako „najwspanialszą lodową scenerie w Europie”. Na pamiątkę tych słów na morenie bocznej lodowca znajduje się tablica właśnie z takim napisem.

Aby w ogóle rozpocząć krótką wędrówkę do lodowca najpierw musimy dotrzeć do górskiego gospodarstwa Tungestølen. Sama trasa stanowi już nie lada atrakcję! Bardzo wąska droga, liczne mijanki i zakręty, do tego nieoświetlone, równie wąskie tunele nieco podnoszą poziom adrenaliny :). Ostatni odcinek przechodzi w drogę szutrową i jest płatny 60NOK. Im bliżej zbliżamy się do gospodarstwa, tym wyraźniej widzimy białe grzbiety otaczających nas szczytów.

Samochód zostawiamy na małym parkingu, przy lodowcowym potoku i rozpoczynamy dwugodzinną wędrówkę w bagnistym terenie. Dopiero po wyjściu na wcześniej wspomnianą morenę naszym oczom ukazuje się& lodowiec w pełnej klasie. Lód jak okiem sięgnąć jest czymś niesamowitym! Czytając słowa Slingsby’ego, nie można się z nimi nie zgodzić. Przed nami przepiękny jęzor lodowcowy, poprzecinany setkami szczelin. W oddali na zboczu możemy podziwiać ogromne lodospady o wdzięcznych nazwach Odyn, Tor i Loki. Co ciekawe opadają w dół doliny tworząc kształt serca. Jak widać natura też potrafi być romantyczna :).

Lodowiec Austerdalsbreen

Lodowiec Austerdalsbreen

Galdhøpiggen

Jednym z głównych celów naszego wyjazdu było zdobycie Galdhøpiggen o wysokości 2469 m n.p.m., który jest najwyższym szczytem Norwegii i zarazem całego Półwyspu Skandynawskiego. Góra leży w paśmie Jotunheimen, które należy do Gór Skandynawskich. Na szczyt prowadzą aż 4 drogi o różnym stopniu trudności. Droga normalna, czyli taka, do której pokonania nie potrzebujemy specjalistycznego sprzętu (jak lina i czekan), rozpoczyna się w Schronisku Spiterstulen na wysokości około 1100 m n.p.m.. W zależności od sezonu mogą przydać się raki. My nasze „żelastwo” zabraliśmy w trasę, ale akurat nie musieliśmy go wykorzystać :).

W tym miejscu warto wspomnieć, że droga prowadząca do schroniska (szutrowa, oczywiście pełna dziur) jak i parking przy schronisku są płatne – 80NOK za przejazd i jeden dzień postoju. Wyruszając na trekking należy dopłacić 50NOK za parking. Opłatę należy uregulować w recepcji. Dodatkowo przy schronisku możemy rozbić namiot za 70NOK/os. W zamian mamy dostęp do kuchni, WC i pryszniców. Jeżeli natomiast zdecydujemy się na nocleg „na dziko” to w tym przypadku możemy to uczynić dopiero w promieniu 1km od schroniska, o czym informują tabliczki i obsługa w recepcji.

Naszą wędrówkę rozpoczynamy dosyć późno (około 10) w związku z długim dojazdem do schroniska. Ruszamy oczywiście „na lekko” zabierając tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Pogoda dopisuje i w miarę jak zdobywamy wysokość naszym oczom ukazują się niesamowite widoki. Zaledwie po godzinie marszu w górę doliny widzimy przepiękne lodowce. Szlak stopniowo wznosi się wyraźną, dobrze oznakowaną ścieżką. Ze względu na piękną pogodę razem z nami szczyt zdobywają dziesiątki, a może nawet i setki ludzi, co niestety stanowi jedyny minus tej trasy. Pociesza nas fakt, iż od strony północnej (najkrótszej, wiodącej przez lodowiec) na szlaku ustawia się kolejka więc na naszej trasie jeszcze nie jest tak źle! Po drodze przekraczamy kilka większych płatów śniegu (tudzież lodu przykrytego warstewką śniegu). Bardzo pomocne, po raz kolejny, okazują się kijki trekkingowe. Co ciekawe chodzenie z kijkami jest mało popularne w Norwegii. Mamy je jako jedni z nielicznych.

Warto wspomnieć, że Galdhøpiggen jest dosyć zwodniczą górą. Aby dotrzeć na sam szczyt musimy wdrapać się na kilka niższych wierzchołków. Zanim zobaczymy właściwą piramidę szczytową pokonujemy ich aż trzy! Dlatego też cały czas ma się wrażenie, że to już tu, że już jesteśmy na górze. Na ostatnim z nich, po bardzo stromym, śnieżnym podejściu można usłyszeć ciekawe reakcje innych turystów m.in.: „Are you kidding me?!” :).

W związku z tym, że była to nasza pierwsza długa trasa na tym wyjeździe, na wierzchołek dotarliśmy około 14 dosyć zmęczeni. Sporo czasu spędzamy na szczycie podziwiając widoki. Niestety na górze spory tłok, ale na szczęście miejsca wystarczy dla każdego. Chętni mogą zajrzeć do szczytowej kawiarenki :). Oczywiście nie mogło zabraknąć obowiązkowej sesji zdjęciowej z pięknymi i ogromnymi lodowcami tuż pod naszymi stopami!

Wracamy tą samą drogą do schroniska, gdzie docieramy około godziny 18. Wyjątkowo decydujemy się na płatny nocleg z odrobiną luksusu, ponieważ kolejnego dnia ruszamy na trekking, ale to już zupełnie inna historia… :)

Snøhetta

Jako, że żyjemy górami do zaplanowanych trekkingów postanowiliśmy dodać jeszcze jeden szczyt leżący w Parku Narodowym Dovrefjell :). Snøhetta, która określana jest jako „The crown on the roof of Norway” („Korona wyżyn Norwegii”), jest najwyższą górą w kraju leżącą poza łańcuchem górskim Jotunheimen. Szczyt „wyrasta” z ogromnego płaskowyżu i widać go już bardzo wyraźnie z drogi E6. Piękna góra z niewielkim lodowcem u podnóża wygląda bardzo okazale.

Szlak rozpoczyna się przy Schronisku Snøheim, gdzie możemy dojechać tylko płatnym autobusem (50NOK/os. w jedną stronę). Dowiedzieliśmy się o tym już na miejscu, ponieważ jeszcze jakiś czas temu 15 km odcinek drogi można było przejechać własnym samochodem. Teraz drogę odgradza szlaban z zakazem wjazdu i tabliczka „uwaga niewybuchy!”. Skąd się tu nagle wzięły? Tak czy owak biznes się kręci, ponieważ autobus kursuje tylko 5 razy dziennie więc sądząc po liczbie osób, która z nami jechała zawsze jest pełny. Po krótkiej naradzie stwierdziliśmy, że mimo nieprzewidzianych wydatków szkoda odpuścić zaplanowaną trasę i decydujemy się na przejazd autobusem. Kupujemy bilety, siadamy wygodnie i ruszamy. Po około 15 min jazdy autobus nagle zwolnił, a w środku zapanowało ogromne poruszenie. Zastanawiamy się z Martą o co może chodzić spokojnym na co dzień Norwegom, a tu nagle, tuz pod naszymi oknami…stado piżmowołów! Dumne kuzynostwo krowy ( :) ) odpoczywa smagane wiatrem na szczycie drobnego wzniesienia. Od razu zgodnie stwierdziliśmy, że koszt przejazdu „zwrócił się” z nawiązką :).

Snøhetta i piżmowoły z autobusu!

Snøhetta i piżmowoły z autobusu!

Kiedy dotarliśmy do Snøheim, przy wysiadaniu od razu poczuliśmy bardzo silny podmuch wiatru. Już wtedy wiedzieliśmy, że wejście na szczyt mierzący prawie 2300m n.p.m. będzie nie lada wyczynem :). Szlak jest oznakowany drewnianymi, wysokimi tyczkami tak więc nie ma problemu ze znalezieniem właściwej drogi. Trasa wiedzie głównie skalnymi płytami i sporymi kamieniami. Szło nam się bardzo dobrze i po około półtorej godziny dotarliśmy na grzbiet, z którego było już widać betonowy obelisk na szczycie. Tak naprawdę to dopiero tutaj odczuliśmy jak silny wieje wiatr. Nieprzerwany wicher zwalał z nóg i uniemożliwiał praktycznie oddychanie. Ostatni odcinek podejścia prowadzi sporym płatem śnieżnym, którego południowy kraniec opada do lodowca pod szczytem. W końcu docieramy na szczyt! Przed nami niesamowite widoki na cały lodowiec Snøhetta i pozostałe, skalne wierzchołki tej pięknej góry. W oddali widać nawet Jotunheimen!

Schodzimy do schroniska tą samą drogą i łapiemy wcześniejszego busa do parkingu. Cała trasa zajęła nam około 4 godziny i 40 min :). W drodze powrotnej autobusem po raz kolejny mamy okazję podziwiać piękne piżmowoły! Zdecydowały się jedynie przejść na drugą stronę drogi :).

Lofoty

Lofoty to najogólniej mówiąc zapierający dech w piersiach archipelag niezliczonych, skalistych wysp i wysepek połączonych w całość wieloma tunelami i mostami. W tej niesamowitej scenerii zaplanowaliśmy kilka górskich wycieczek…

Na początek ruszyliśmy na krótką trasę do plaży Kvalvika. Szlak rozpoczyna się w miejscowości Marka, przy małym parkingu, na którym mieści się maksymalnie 6 samochodów. Nam udało się zająć ostatnie, wolne miejsce :). W pierwszej fazie droga jest dosyć łagodna. Początkowo poruszamy się po kładkach ułożonych na bagnach a później idziemy brzegiem jeziora po bardzo błotnistej ścieżce wśród karłowatych brzóz. Mijamy kolejne jeziorko i już w nieco bardziej skalistym terenie wychodzimy na przełęcz, skąd widać już Kvalvika. Plaża jest położona w przepięknej okolicy. Ogromną łachę piasku praktycznie ze wszystkich stron otaczają pionowe skały! Czekało nas już tylko strome zejście zakosami i po chwili byliśmy nad brzegiem Morza Norweskiego. Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności zamoczenia nóg w krystalicznie czystej wodzie, zwłaszcza, że słoneczko ostro grzało. Wytrzymaliśmy około 30 sekund i szybko uciekaliśmy na rozgrzany piasek! Woda była tak zimna, że zanikało czucie w stopach :)!

Lofoty

Lofoty

Nasza kolejna trasa była związana z „najpiękniejszym widokiem na Lofoty”. Chodzi tutaj o krajobraz, który często pojawia się w przewodnikach dotyczących tego rejonu Norwegii. Punkt widokowy znajduje się nad miejscowością Reine. Aby dotrzeć do początku szlaku musimy poruszać się starą drogą, wzdłuż nowego tunelu – idąc od parkingu przed Reine. W pewnym momencie pojawiają się strzałki na asfalcie, które sygnalizują odbicie szlaku w prawo. Od samego początku ścieżka jest bardzo stroma. Początkowo wiedzie po skalnych płytach, później ostrymi zakosami, a w ostatniej fazie żlebem. Niektóre odcinki ubezpieczone są liną. Cały trud podejścia w pełni rekompensuje jednak widok z góry, który jest nie do opisania! Błękit wody i nieba w połączeniu z pionowymi skalnymi szczytami jak okiem sięgnąć. Ot całe Lofoty! Widok faktycznie zapiera dech w piersiach i z czystym sumieniem może być uznawany za najpiękniejszy w okolicy :).

Na koniec naszej przygody na Lofotach, jako że nie możemy żyć bez dłuższych, górskich wycieczek, zaplanowaliśmy dwudniowy trekking połączony ze zdobyciem Hermannsdalstinden – najwyższy szczyt Wschodnich Lofotów. Szlak rozpoczyna się w miejscowości Sørvågen i bez dobrego rozeznania jeszcze w Polsce na pewno byśmy go nie znaleźli. Przy tej okazji warto dodać, że na Lofotach nie ma tabliczek na szlakach więc mapa i odpowiednie przygotowanie są niezbędne. Na szczęście kiedy już znajdziemy szlak to zazwyczaj jest on dobrze oznakowany – czerwone kropki, kopczyki, czerwone litery „T” (tak wyglada oznakowanie w całej Norwegii). Samochód zostawiliśmy na małym parkingu nieopodal Sørvågvatnet (przy wschodniej stronie jeziora). Pierwszy etap naszej trasy obejmował dotarcie do górskiej chatki Munkebu. Stopniowo i dosyć łagodnie zdobywamy wysokość. Wokół nas znajdują się pionowe, skalne ściany, krystalicznie czyste jeziora, a w oddali „wielka woda”. Coś wspaniałego! Po około czterech godzinach docieramy do Munkebu i postanawiamy podejść w okolice Jeziora Krokvatnet, aby tam rozbić namiot. Dochodzimy tam po około półtorej godziny i znajdujemy wspaniałe miejsce tuż nad jeziorem! Rozbijamy obóz żeby kolejnego dnia, już „na lekko” zdobyć szczyt. Z miejsca naszego noclegu szczyt było widać bardzo wyraźnie. Patrząc na mapę i groźnie wyglądającą grań zastanawialiśmy się którędy poprowadzony jest szlak :). Piękna i jednocześnie bardzo stroma góra z tej perspektywy wydawała się nieosiągalna. Kolejnego dnia wyruszyliśmy bardzo wcześnie, ponieważ czekał nas długi, górski dzień. Praktycznie od samego początku podejście stawało się coraz bardziej strome. Kilka odcinków łatwej „wspinaczki”, z których jeden był nawet ubezpieczony liną. Należy dodać, że nie napotkaliśmy większych trudności, ponieważ szlak jest bardzo umiejętnie poprowadzony w tej części trasy. Trzeba jedynie uważać na momentami sporą ekspozycję i pilnować ścieżki na ostatnim odcinku trasy, którą na osuwisku skalnym pod szczytem można łatwo zgubić, co nam się oczywiście przytrafiło :). Na szczycie stajemy po około trzech godzinach wędrówki. Z wierzchołka rozpościera się przepiękny widok na niezliczone górskie szczyty i równie liczne jeziora. W oddali widzimy także morze. Warto było się namęczyć, aby podziwiać tak niesamowity i jedyny w swoim rodzaju krajobraz. Tego dnia czekała nas jeszcze długa droga powrotna. Do samochodu dotarliśmy około 18 i chociaż trasa dała nam nieźle w kość to po jedenastogodzinnej wędrówce byliśmy bardzo szczęśliwi i pełni wrażeń.

Knivskjellodden

Większość zapewne zastanawia się, co to takiego :). Mało osób zdaje sobie sprawę iż to właśnie ten półwysep jest najdalej na północ wysuniętym punktem Europy. Kwestią sporną wciąż pozostaje, czy punkt ten można w ogóle uznawać za część kontynentalną, gdyż leży na wyspie (na tej samej co Nordkapp), połączonej ze stałym lądem jedynie tunelem (obecnie już bezpłatnym). Nie nam jednak to oceniać i po odwiedzeniu słynnego Nordkapp, kolejnego dnia zaplanowaliśmy pieszą wędrówkę na Knivskjellodden.

Knivskjellodden zdobyty!

Knivskjellodden zdobyty!

Szlak rozpoczyna się przy dobrze oznakowanym parkingu – tabliczka „Knivskjellodden”, około 7 km od Nordkapp. Dotarcie do półwyspu zajmuje około 2 godziny marszu w jedną stronę, ale zdecydowanie warto. Poruszamy się w dosyć płaskim terenie w towarzystwie…reniferów! Praktycznie na każdym kroku spotykamy te piękne lecz płochliwe zwierzęta :). Na końcu szlaku stoi mały obelisk z wyrytą nazwą półwyspu i szerokością geograficzną. Przed nami roztacza się niesamowity widok na trzystu metrowe klify Przylądka Północnego, które pięknie kontrastują z bezkresem morskiej toni. Co jakiś czas nad naszymi głowami przelatują samoloty zmierzające na Svalbard. Może następnym razem :)?

Halti

Kolejnym punktem naszego wyjazdu było zdobycie najwyższego szczytu Finlandii – Halti. Górę o oszałamiającej wysokości 1365m n.p.m. zdobywa się aż 5 dni, ponieważ z miejscowości startowej (Kilpisjärvi) trzeba przejść łacznie 106 km.

Szlak rozpoczyna się w dwóch miejscach. Jedna ze ścieżek po zachodniej stronie Góry Saana, natomiast druga (tę wybraliśmy) po wschodniej, przy sporym parkingu, gdzie spokojnie można zostawić samochód na czas górskiej wędrówki.

Pierwszego dnia planowaliśmy dojść do górskiej chatki Kuontajoki, oddalonej około 21 km od parkingu. Droga jest dosyć łagodna i szybko pokonujemy kolejne kilometry. Otaczający nas krajobraz diametralnie się zmienił. Ogromne fiordy z lodowcami ustąpiły pola płaskim grzbietom i malowniczym jeziorom. Cieszymy się także z obecności reniferów, które znowu towarzyszą nam w czasie wędrówki. Spotykamy ich znacznie więcej niż ludzi :). Pierwsza chatka na trasie (Saarijärvi) znajduje się 12 km od Kilpisjärvi. Ogólnie budynki są rozlokowane, co około 10–12 km. Już pierwsza chatka zrobiła na nas niesamowite wrażenie. Drewniany budynek, bardzo zadbany, w którym turyści mogą korzystać ze wszystkich wygód: kuchenki z gazem, piecyka na drewno, toalety i drewnianych łóżek i to wszystko całkowicie za darmo! Do Kuontajoki docieramy około 16:40. Zgodnie z naszą tradycją, w pierwszy dzień trekkingu mamy dosyć ciężkich plecaków i bardzo doskwierają nam ramiona, które już zdążyły odzwyczaić się od naszych tobołków. Łącznie dzisiejszy odcinek zajął nam około 7 godzin, jesteśmy więc zadowoleni z naszego tempa. Należy pamiętać, że trekking na Halti to raczej kilometrówka. Po rozbiciu namiotu nieopodal chatki (udało nam się znaleźć świetne miejsce osłonięte od wiatru) jemy obiad w zacisznej kuchni w budynku, tym samym oszczędzając gaz :) (dodam tylko, że przeniosłem nietkniętą butlę przez całą trasę! :) ). Po raz kolejny jesteśmy zaskoczeni, że każdy może tu skorzystać z gazu czy suszarni, która zajmuje osobne pomieszczenie. W budynkach nie ma bieżącej wody, ale zawsze w pobliżu znajduje się jezioro lub potok więc nie stanowi to żadnego problemu. Gdy jemy naszą tradycyjną, trekkingową obiadokolacje, czyli nudle, zauważamy przez okno ciekawskiego, białego renifera, który był bardzo zainteresowany naszym namiotem :). Chyba zajęliśmy jego miejsce, ponieważ krążył tam przez parę minut :).

Następnego dnia wyruszamy około 9. I tym razem do pokonania mamy około 21 km. Dzisiaj planujemy dojść w okolice chatki Pitsusjärvi. Szlak jest dziś bardzo przyjemny i po raz kolejny dosyć łagodny. Bardzo obawialiśmy się bagien na trasie, z których słynie Finlandia, ale ku naszemu miłemu zaskoczeniu poprowadzono przez nie kładki. Do pierwszej chatki Meekonjärvi, oddalonej o 10 km od punktu startu, docieramy już po 2 godzinach! Jesteśmy mile zaskoczeni naszym tempem ze sporym obciążeniem około 20kg :). Druga dziesiątka idzie nam już jednak znacznie gorzej. Trudno powiedzieć dlaczego, ponieważ profil trasy raczej nie uległ zmianie. Widoki wciąż łagodne, ale bardzo urokliwe. Cały czas widzimy jakieś jezioro lub potok. Wody na trasie jest pod dostatkiem. W drodze do Pitsusjärvi mijamy również największy wodospad w Finlandii - Pitsusköngäs. Bardzo malowniczy, ale na pewno nie potężny. Jego wysokość wynosi zaledwie 17 m, ale za to jest pięknie położony. Do celu naszej dzisiejszej wędrówki docieramy około 16:10 i jesteśmy już mocno zmęczeni. W czasie obiadu w tutejszej kuchni próbujemy nawiązać znajomość z Finami, ale nie jest to nacja zbyt skora do zawierania nowych znajomości, czy rozmawiania z obcymi. Zresztą miedzy sobą też chyba nie bardzo się komunikują. Zauważamy także, że mają zamiłowanie do noszenia ogromnych plecaków na stelażu, w których, jak zaobserwowaliśmy, znajduje się praktycznie wszystko – wędki, krzesełka, toporki, itp. itd… Przy nich, nasze 20-kilogramowe „plecaczki” to jakiś żart :)!

Renifery na szlaku

Renifery na szlaku

Czas na atak szczytowy! Niestety jesteśmy zmuszeni (przez poranną ULEWĘ) pospać nieco dłużej. Wstajemy dopiero o 7:45. Szybko pakujemy plecaki „na lekko”, jemy śniadanie i ruszamy na szlak o 9:30. Namiot zostawiamy rozbity, ponieważ droga powrotna wygląda identycznie. Do szczytu mamy około 12 km w jedną stronę. Od rana niestety widoków brak. W nocy nawiało sporo chmur tak więc widoczność spadła do około 20 30 m. Z przerwami pada też deszcz, ale my oczywiście nie tracimy humoru i zdecydowanie poruszamy się w górę. Miejscami przekraczamy bagna i małe rzeczki. Po pewnym czasie ścieżka przechodzi w bardziej kamienisty teren. Na szczęście mimo bardzo słabej widoczności nie tracimy szlaku z oczu, ponieważ paliki wyznaczające drogę są bardzo gęsto rozstawione (na całym szlaku umieszczono drewniane paliki, które wyznaczają szlak). Po niecałych 3 godzinach od rozpoczęcia wycieczki wchodzimy na szczyt! Świętujemy to pyszną czekoladą jeszcze z Polski i szybko ruszamy w dół, ponieważ wieje bardzo zimny wiatr i ostro zacina deszcz. Widoków niestety brak… Samo zejście idzie nam bardzo sprawnie. Co jakiś czas wiatr przewiewa chmury i w końcu widzimy coś więcej niż tylko czubek własnego nosa. Około 15:40 jesteśmy przy naszym namiocie, który cały czas dzielnie stoi i opiera się silnym porywom wiatru :). Udaje nam się też zdążyć przed ogromnym oberwaniem chmury! Chronimy się w chatce, a potem świętujemy zdobycie kolejnego szczytu Skandynawii….kisielem wiśniowym! :)

Kolejne dwa dni to niestety już tylko powrót do samochodu :(. Maszerujemy w dół znaną już nam dobrze trasą. Pogoda raczej dopisuje, choć wieje bardzo silny wiatr. Z radością witamy kolejne stada reniferów. Następnego dnia pogoda nie jest już tak hojna i pada cały dzień. Stwierdziliśmy, że chyba góry za nami płaczą. Po dotarciu do samochodu robimy szybkie przepakowanie i ruszamy (w strugach deszczu) do Szwecji.

Kebnekaise

Jednym z głównych celów naszego wyjazdu było również zdobycie najwyższego szczytu Szwecji – Kebnekaise. Całą trasę górską najlepiej rozłożyć na 3 dni, ponieważ ma ona około 60km. Na szczyt prowadzą dwie drogi: wschodnia i zachodnia. Nasze wejście zaplanowaliśmy od strony zachodniej, dlatego że na tym szlaku nie trzeba mieć sprzętu asekuracyjnego, a co ważniejsze nie trzeba wynajmować przewodnika :).

Szlak trekkingowy rozpoczyna się w miejscowości Nikkaluokta, gdzie za 70SEK/os. możemy rozbić namiot na terenie nieopodal budynku. Uzyskujemy wtedy dostęp do kuchni oraz WC. Prysznic natomiast jest płatny dodatkowo – 10SEK/3min. Warto także dodać, że postój na parkingu kosztuje 20SEK/24h, czyli wybierając się na trekk, w recepcji zostawimy 60SEK.

Pierwszy dzień trasy to dojście do jedynego schroniska na naszym szlaku – Kebnekaise Fjellstation. Budynek ten jest oddalony od Nikkaluokta o około 19 km. Droga do schroniska jest szeroka i dosyć łagodna, a po drodze kilka razy przechodzi się po wiszących mostach nad rwącymi potokami. Praktycznie od samego początku widzimy piękne, skalne szczyty Gór Skandynawskich i nasz cel – lodową kopułę Kebnekaise. Szybko pniemy się w górę doliny i po paru godzinach wędrówki rozbijamy namiot około 2 km za schroniskiem, przekonani, że jesteśmy tuż przy szlaku na szczyt.

Następnego dnia pakujemy tylko najpotrzebniejsze rzeczy i „na lekko” ruszamy w drogę. Po około 30 min marszu stwierdzamy, że coś jest nie tak, ponieważ nasza trasa nijak ma się do szlaku na mapie. Okazało się, że zmierzamy w niewłaściwą dolinę… Szybko zdecydowaliśmy się na trawers, który uniemożliwił nam rwący, lodowcowy potok więc dopiero po godzinie znaleźliśmy się na właściwej drodze. W Szwecji nie ma oznaczonych rozejść szlaków! Przynajmniej na naszej trasie takich oznaczeń nie było… Po tej porannej przygodzie rozpoczęliśmy właściwe podejście. Od samego początku, dosyć stromą ścieżką zdobywamy wysokość. Najpierw dochodzimy do pięknego cyrku otoczonego skalnymi ścianami, później „skrobanie” na przełęcz i docieramy na wierzchołek o wysokości około 1700 m n.p.m. Wokół nas tylko błękitne niebo dzięki czemu możemy podziwiać niesamowite krajobrazy w każdym kierunku. Z wierzchołka musimy zejść na około 1500 m n.p.m. żeby rozpocząć właściwe podejście na Kebnekaise o wysokości od 2111 do 2123 m n.p.m. Skąd taki przedział? Wierzchołek to tak naprawdę lodowiec więc jego wysokość zależy od zimy i lata w danym roku :). Po drodze mijamy dwa schrony górskie, z których do szczytu zostało już tylko 30 min. Nagle skalisty teren przechodzi w śnieg i lód piramidy szczytowej. Raki zostawiliśmy, za radą obsługi schroniska, w samochodzie. Był to wielki błąd! Pod 2 cm warstwą śniegu znajdował się już tylko błękitny lód! Tego roku śniegu było za mało, aby swobodnie wejść bez „żelastwa”. Do tego nachylenie około 45o nie ułatwiało sprawy. Na szczęście najgorszy odcinek około 6 m od szczytu był chwilowo ubezpieczony liną. Przewodnik prowadzący grupę turystów był tak miły i pozwolił nam z niej szybko skorzystać. Rzut oka ze szczytu, na którym mieści się maksymalnie 5 osób i szybkie zejście na bezpieczniejszy teren. Pod szczytem długa sesja zdjęciowa i rozpoczęliśmy zejście. Do namiotu docieramy po jedenastogodzinnej wędrówce.

Następny dzień to już niestety pożegnanie z górami na ten rok, ponieważ ten trekking był ostatnim punktem naszego wyjazdu…

O całej Skandynawii i naszym niezapomnianym wyjeździe można by jeszcze pisać bardzo dużo. Niezliczone fiordy, wodospady, piękne i nieosiągalne lodowce, wspaniałe miasta oraz wiele innych niesamowitych miejsc, które tak właściwie są na wyciągnięcie ręki… :)

Bartosz Tomaszewski