Nareszcie! Nareszcie szliśmy tam, gdzie "powietrze rzadkie i czyste, niebezpieczeństwo bliskie i duch pełen radosnej złośliwości". Szliśmy? Tak, żeby oddać górze sprawiedliwość, poprawić wydymę i zaoszczędzić na kolejce, postanowiliśmy dojść na lodowiec o własnych siłach. Nasze plecaki pomieściły sprzęt wspinaczkowy i biwakowy oraz prowiant potrzebny do przeżycia kilku dni na lodowcu, osiągając wagę po dwadzieścia kilka kilogramów każdy.

a tam jest Divine

a tam jest Divine

Pierwszy odcinek, czyli La Palud (1370 m n.p.m.) – schronisko Pavillon (2174 m n.p.m.), wiodący bardzo stromą, szutrową i zupełnie nieatrakcyjną drogą, przeszliśmy w godzinę piętnaście, urywając z czasu przewodnikowego dokładnie połowę. Spod schroniska, które jest także pierwszym przystankiem gondoli, widać krawędź lodowca i wiodące tam kable kolejki. Ale to tylko pozorna bliskość. Trzeba przejść jeszcze prawie 1300 m przewyższenia, a zmęczenie potęgowane jest wzrastającą wysokością. To gdzieś w połowie tego odcinka doświadczyłem z całą duszącą brutalnością żałosnego stanu swoich płuc. Przy oddychaniu czułem każdy centymetr sześcienny tego narządu, a było ich zasmucająco mało. Gdyby tylko ktoś przed wyjazdem z Krakowa pokazał mi zdjęcie rentgenowskie mojej klatki piersiowej. Na przykład lekarz, u którego robiłem badania sportowe, a który stwierdził, że wszystko jest ze mną w porządku: "niech Pan zobaczy, panie Kondorkiewicz, to pańskie płuca". "Nie! - zaprzeczyłbym w pierwszym momencie – te małe woreczki? To przecież nie może być..." Później bym się zdenerwował, na środowisko, kraj, cały świat, a następnie bym to zaakceptował i postanowił poprawę. Ale teraz? Kiedy oparłem na wysokim głazie przedramiona, a na nich głowę i wsłuchiwałem się w swój galopujący, płytki oddech, coż mogłem zrobić? Zarzekłem się, że już nigdy nie skalam tej życiodajnej powierzchni żadnym dymem, ale wiedziałem przecież, że obietnice składane w obliczu kryzysu mają znikomą wartość. Wtedy usłyszałem gdzieś z góry głos Barana: "Chodź tu! Zrobię ci zdjęcie!".  Uniosłem w jego kierunku wykrzywioną ohydnym grymasem twarz i zmęczenie pozwoliło mi tylko na taką błyskotliwą ripostę: "sam se kurwa chodź!" Baran wyglądał zaskakująco dobrze, czego nie omieszkał zwerbalizować, dając mi tym samym bolący policzek: "takim tempem to ja bym mógł się w ogóle nie zatrzymywać". Później jeszcze zaczął padać marznący deszcz, zgubiliśmy ścieżkę i musieliśmy walczyć o każdy krok na osuwającym się piargu, a schronisko, jakby żywe i złośliwe, zdawało się co jakiś czas od nas odsuwać.

Baran na 7a

Baran na 7aa

W końcu weszliśmy przez taras do budynku starego schroniska Torino, w którym nie było żywego ducha. "Kurde, gdyby tylko udało nam się tutaj zakimać" – powiedział z nadzieją w głosie Baran, który dotarł tam kilka minut wcześniej. W schronisku było ciepło i przytulnie,  a wszystkie drzwi stały otworem – do jadalni z barem, nieprzyzwoicie nagrzanej toalety, do pokoi, w których na łóźkach leżały złożone w kostkę koce i pierzyny. Byliśmy wykończeni sześciogodzinnym marszem przerywanym krótkimi odpoczynkami, a na zewnątrz szalała śnieżna zamieć. I nie było nikogo, kto mógłby nam wybić rojenia o ciepłym łóżku z głowy. Iść teraz na śnieg i rozbijać tam namiot? Nie, to nie mieściło nam się w głowach. Zaczęliśmy od przygotowania sobie w korytarzu posiłku, czyli zagotowaliśmy wodę i zalaliśmy nią liofa. To wtedy po raz pierwszy, ale nie po raz ostatni, Baran zwrócił uwagę, jak mało jedzenia stanowi 125 gramów, niezależnie od tego czy będzie to makaron z wołowiną, czy puree ziemniaczane z cebulą. Tę uwagę przerwało skrzypnięcie drzwi i w korytarzu pojawiło się dwóch mężczyzn ubranych w grube, robocze ubrania przysypane śniegiem i sprzęt do pracy na wysokości. Przywitali się i przestali zwracać na nas najmniejszą uwagę. W końcu Baran odezwał się po angielsku i pomagając sobie językiem migowym zapytał, czy będą mieli coś przeciwko, jeśli się gdzieś tutaj prześpimy. Jeden nie miał nic przeciwko i ciągle się uśmiechał, a drugi był bardziej powściągliwy i kręcił głową. Potem oni poszli do swojego pokoju, a my zajęliśmy sąsiedni. Wewnątrz czaszki czułem pulsujące ciśnienie i myślałem tylko o tym, żeby się położyć i leżeć tak długo, aż zniknie. Rozłożyliśmy śpiwory, wyciągnęliśmy się wygodnie i gadaliśmy o tym, jak to świetnie się tu zregenerujemy, że następnego dnia nie będziemy dużo chodzić, a kolejnego dnia pójdziemy się wspinać.

idziemy na Blanca

idziemy na Blanca

Wyliczanie wyciągów na którejś z dróg na Kapucynie przerwało nam donośne pukanie. Do pokoju wszedł młody mężczyzna w bezrękawniku z polaru z napisem "Rifugio Torino" i powiedział nam, że to schronisko jest zamknięte i że jeśli chcemy się przespać, to musimy przejść do nowego budynku. Zerwaliśmy się jak poparzeni, zaczęliśmy bardzo ulegle potakiwać i w tym samym czasie szybko się pakować. Mężczyzna czekał przed drzwiami, a później zaprowadził nas pod metalowe, prawie pionowe schody o dwustu stopniach. "Ja pierdolę" – powiedziałem, kiedy zdałem sobie sprawę, że jesteśmy w połowie, a jak weszliśmy na górę i zobaczyłem napis: "Congratulations! You are a hero!", to dodałem – "kurwa mać". Nasz przewodnik nie zdziwił się zupełnie, kiedy zamiast do schroniska skręciliśmy na taras prowadzący na lodowiec. Na szczęście śnieg przestał już padać, niebo było bezchmurne i okoliczne szczyty oświetlało wieczorne słońce. Szliśmy kilka minut i rozbiliśmy namiot w pierwszej napotkanej dziurze zaraz przy szerokiej, wydeptanej ścieżce.

błyskotliwy manewr wymijający

błyskotliwy manewr wymijający

Rano obudziły nas odgłosy skrzypiącego śniegu, głośne śmiechy i rozmowy w najróżniejszych językach, a kiedy otworzyliśmy drzwi od namiotu, jakiś skośnooki mężczyzna zrobił nam zdjęcie, podziękował po angielsku i z uśmiechem wyciągnął kciuk do góry. "Jakie piękne miejsce – powiedział do kogoś – wyobraź sobie tutaj spać!" Ale Baran był innego zdania: "spierdalajmy z tych Krupówek!" Spakowaliśmy się, złożyliśmy namiot, ale dalej siedzieliśmy w dziurze i czekaliśmy aż zagotuje się nam woda. "Nie wiem Baran, czy nie wybraliśmy zbyt ambitnego celu na rozwspin – zacząłem przybitym głosem. Pierwszy wyciąg za 7a+, ani jednego stałego punktu, ja bym w Cadarese spinał poślady przed czymś takim, a tu, kiedy się czuję jak ścierwo..." Baran od razu wybuchnął: "Tak, kurwa?! Przecież nie zrobiliśmy jeszcze żadnej długiej drogi. Jak ty się chcesz na Divine wspinać?" Coś było nie tak – Baran agresywny, a ja skomlę jak ranne zwierzę. "Człowieku, ale jesteśmy nie zaaklimatyzowani, może lepiej zrobić coś na Aguille du Midi, to o 200 metrów niższa ściana, zobaczymy, jak się będziemy czuć. "Dobra, chodźmy gdzie kurwa chcesz..." - uciął rozmowę. Zaczęliśmy iść i ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że z każdym krokiem czujemy się coraz lepiej. Kiedy weszliśmy na wzniesienie i zobaczyliśmy po prawej stronie odległe i malutkie Aguille du Midi, a po lewej okazałego i leżącego tuż tuż Kapucyna, odbyliśmy jeszcze jedną rozmowę. "Chodź, dostaniemy w dupę, przyda nam się" – zakończył Baran i skręciliśmy w lewo.

epicka kalwaria

epicka kalwaria

Pod wschodnią ścianą Kapucyna stało jakieś dziesięć namiotów. Zajęliśmy jedną z wolnych dziur i zaczęliśmy topić śnieg. Ta cała słabość i zdenerwowanie to przez odwodnienie, tłumaczyliśmy sobie. Słońce mocno grzało, powoli przesuwając się nad okolicznymi turniami nie dającymi nawet skrawka cienia, a my wpatrywaliśmy się to w przewodnik, to w ścianę, próbując zlokalizować każdy wyciąg drogi. Wybraliśmy L'echo des Alpage, 7a+, 460 m (według przewodnika Super Cracks) – trzy  siódemkowe wyciągi, kilka szóstek c i c+, 13 wyciągów. Kiedy słońce wreszcie zaczęło znikać za horyzontem, momentalnie rolę dokuczliwego towarzysza przejął mróz, więc weszliśmy do namiotu i ustawiliśmy budzik na 6 rano.

idziemy pod Kapucyna

idziemy pod Kapucyna

"Jest szósta" – Baran mocno szturchnął mnie w ramię.  Od razu zabrał się za skrobanie śniegu spod tropika i wypełnianie nim metalowego kubka. Ja poleżałem jeszcze chwilę, po czym sięgnąłem po noż i zacząłęm kroić chleb. Po pół małego chleba wypieczonego z pięciu ziaren na śniadanie, wychodziło po dwie kromki, plus po dwa ugotowane jeszcze na dole jajka. Po tym kawa rozpuszczalna z trzech łyżeczek na dwóch. Nie wychodząc ze śpiworów. W namiocie zrobiło się ciepło od gotowania, a w ciele pojawił się pierwszy zastrzyk energii.

kalwaria na podejściu

kalwaria na podejściu

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz cała ściana była już oświetlona. Byliśmy ostatnim zespołem opuszczającym zalewany przez słońce obóz. Pod ścianą, po krótkim podejściu, wypilismy połowę butelki wody, która miała nam wystarczyć na cały dzień wspinania. Ale kiedy dotknąłem skały, całe zmęczenie, cały ponury nastrój prysnął. Jakby ze skały wypłynął impuls elektryczny podniecający do działania wszystkie członki. Dość chodzenia, nareszcie przy przemieszczaniu się do góry ręce zaczynają współdzielić z nogami ciężar ciała. I wszystko idzie sprawnie, szybko. Na wyciągach nie ma dużo stałych punktów, ale przygotowanie z Cadarese procentuje. Każdy z nas, dobierając cama, myli się może raz. Posuwamy się do góry, mimo że przewodnik zakupiony przez Barana utrudnia nam zadanie. Linia ze zdjęcia nie pokrywa się z narysowanym schematem. Ale udaje nam się zlokalizować kluczowe zacięcie, które pokonują dwie siódemki a. Pierwszy crux to trawers rysą w okapie. Drugi wyciąg, to bardzo długa i urozmaicona wspinaczka w zmieniającej rozmiar rysie. Tu kunszt wspinaczkowy pokazał Baran sprawnie to wchodząc do rysy, to wychodząc z niej i pnąc się do góry techniką Dulfra.

Kondor na 7a

Kondor na 7a

Byliśmy po trudnościach, za połową ściany, a była dopiero 14. Nastroje nam dopisywały i z uśmiechem na ustach dzieliliśmy się wrażeniami z przebytych wyciągów.

L'echo des Alpages

L'echo des Alpages

Wbiłem się w ubiezpieczony hakami powietrzny wyciąg za około 6c. W przewodniku nie było mowy o hakach, ale już dawno przestaliśmy mu ufać. Znalazłem się na wygodnej półce. Nade mną znajdował się kawałek przewieszonej rysy, która, przynajmniej na to wyglądało, kładła się wyżej przechodząc w łatwy teren. Skojarzyliśmy to z miejscem z przewodnika wycenionym na 6c, nad którym miał się znajdować piątkowy teren. Wypadło na Barana. Miejsce okazało się wyjątkowo parszywe, wymagające trudnego klinowania najpierw dłoni, a później palców w obłej rysie. Baran założył dwa camy na odcinku kilku metrów, zasapał, zamajdał nogami i w końcu odpadł. Straciliśmy on-sight, a teraz ja miałem bronić flasha. Ależ trudne to było miejsce – na krótkim odcinku kilka razy byłem bliski odpadnięcia, ale udawało mi się rozpaczliwymi ruchami, jeżdżąc nogami po skale, włożyć palce wyżej do rysy i w ostatniej chwili je zaklinować. W końcu, a działo się to wszystko  tak nisko nad stanowiskiem, że prawie kopałem Barana po głowie, udało mi się złapać wystającego kamienia na ścisk. Wtedy wypuściłem nogi i dołożyłem do niego rękę. Kiedy wstawiałem spowrotem nogi do rysy, kamień wysunął się o jakiś centymetr. Przestałem oddychać i odruchowo złapałem się ekspresa. Usłyszałem pełne zawodu westchnięcie Barana i po krótkiej wymianie zdań stanęło na tym, że on spróbuje raz jeszcze omijając ruszający się kamień. Powiedziałem mu, że to prawie niewykonalne, ale był zdeterminowany, żeby przejść drogę klasycznie. Tym razem zamarł po dwóch ruchach trzymając się na odciąg rysy i nie mógł zgiąć ręki po krzyżu, żeby zaklinować wyżej dłoń. Był wyczerpany. Przestaliśmy marzyć o klasycznym przejściu. Baran zaczął azerować. Ale wyżej wcale nie bylo piątkowego terenu. Zamiast tego znajdował się tam powietrzny trawers przez okapy. Coś było nie tak. Baran krążył tam przez chwilę, raz w lewo, raz w prawo i w końcu wykrzyczał do mnie, że jest przekonany, że jesteśmy w złym miejscu. Ucieszyliśmy się. To oznaczało, że ciągle możemy przejść drogę w dobrym stylu. Zjechał do mnie z haka, po czym ustaliliśmy, że zjedziemy jeden wyciąg w dół, do końca trudności, i stamtąd spróbujemy znowu trafić na właściwą drogę.

na szczycie Grand Capucin (3838 m)

na szczycie Grand Capucin (3838 m)


Na niebie pojawiły się rzadkie chmury, które skutecznie blokowały część promieni słonecznych i zrobiło się chłodno. Teraz znowu czekał mnie wyciąg za 6c+. Wystartowałem w tym samym miejscu, ale tym razem skręciłem w prawo i wszedłem w długie zacięcie przecięte wąską rysą. Po przejściu 20 metrów miałem napompowane przedramiona, a wiedziałem, że czeka mnie jeszcze najtrudniejsze miejsce, bo przy rysie znalazłem spita. Stałem tam chwilę nie mogąc pozbyć się zmęczenia, ale instynkt mnie nie zawiódł i wyszedłem z rysy wykonując kilka technicznych ruchów na płycie, po czym znowu do niej wróciłem i doszedłem do stanowiska. Teraz, według przewodnika, na Barana miał czekać piątkowy wyciąg. Ale cienka, wprawdzie lekko kładąca się rysa, nie wyglądała na V. Baran klnął, wzdychał, sapał, walczył z trzęsącymi się nogami, ale doszedł do stanowiska i wycenił ten wyciąg na 6c. Później ja, już w puchówce i w skarpetkach, zrobiłem bardzo przyjemny piątkowy wyciąg i zobaczyłem nad sobą okap, który musiał być przewodnikowym miejscem za 6c. Baran był zdeterminowany i sprężystymi ruchami wszedł w rysę prowadzącą pod okap, ale po okapem zamarł. Stał tam długo, zdublował asekurację, wychodził rękami nad okap i znowu się cofał do zacięcia przyprawiając mnie o uciążliwe wahania nastroju. Dopingowałem go, zachęcałem do walki i w końcu zobaczyłem jak zebrał się w sobie, wyszedł rękami nad okap, dynamicznym ruchem zmienił nogi i mocnym zgięciem sięgnął wyżej. Kiedy znalazł się już w łatwym terenie, usłyszałem  jak powtarza na głos: "wszystko w głowie, wszystko w głowie". Kiedy doszedłem do niego, wyglądał na bardzo zmęczonego i powiedział mi, że zaczyna go to wszystko wkurwiać. Już dawno skończyła nam się woda, zjedliśmy po dwa snickersy i została nam tylko tabliczka czekolady, którą planowaliśmy zjeść na szczycie. Zostały nam dwa piątkowe wyciągi. Zrobiłem pierwszy i zrezygnowałem z pomysłu łączenia ich w jeden, bo szczyt wcale nie wydawał się bliski. W końcu, jako pierwszy na szczycie pojawił się Baran, krzycząc do mnie radośnie, że teraz to na pewno już koniec, bo nie ma gdzie iść wyżej.

na szczycie Mont Blanc

na szczycie Mont Blanc


Był to nasz pierwszy na tym wyjeździe, co prawda wymęczony, ale jednak górski sukces. Zjechaliśmy świetnie do tego przygotowaną linią drogi i już pod ścianą musieliśmy zapalić czołówki, bo zapadł zmierzch kończący nasz trzeci dzień akcji.

Następnego dnia wstaliśmy o 10. Wokoło panował wesoły harmider w najróżniejszych europejskich językach. Wyglądało na to, że wszyscy mieszkańcy obozu pod Kapucynem postanowili zrobić sobie tego dnia odpoczynek. Jaskrawe barwy sportowej odzieży odcinały się wyraźnie na tle śniegu, a gdzieniegdzie opalały się jasne męskie torsy. Mężczyźni stanowili na lodowcu zdecydowaną większość, ale były tam także nieliczne kobiety, które jednak posturą bardziej przypominaly płeć przeciwną. Była tam także jedna wyjątkowo zgrabna hiszpanka, która w obcisłych getrach i kusej koszulce uprawiała jogę, a wszyscy jakoś dziwnie obracali się w jej stronę, mało interesując się tym, co się dzieje z zespołami zmagającymi się ze ścianami Tridentu, Kapucyna, czy Clocher du Tacul.

Po śniadaniu piliśmy wodę z magnezem, później z witaminami, zwinęliśmy obóz i przygotowaliśmy kolejną porcję wody. Na ten dzień odpoczynkowy zaplanowaliśmy przeniesienie obozu na Col du Midi.

nie będzie nam dane tu spać

nie będzie nam dane tu spać

Najpierw w dół przekraczając ogromne szczeliny. Żadne słowa nie oddadzą grozy, którą budzi zaglądanie w ich mroczną lodową pustkę. Spadanie w otwartą przestrzeń wydaje się czymś przyjemnym w porównaniu z wpadaniem w tę zwężającą się otchłań, mimo że szczeliny dają szansę wydostania się na zewnątrz. Baran popędzał mnie co chwila, mówiąc że nie czuje się w tym terenie zbyt pewnie, ale ja stawałem nad ich krawędzią jak zahipnotyzowany, ze ściśniętym sercem, ociągając się z przejściem na drugą stronę. Nawet lektura "Dotknięcia Pustki" nie równa się ze stanięciem z tym żywiołem twarzą w twarz.

Później szliśmy lekko wznoszącym się zboczem, żeby znaleźć się 200 metrów wyżej, na najsłynniejszym obozowisku w okolicy. Baran szedł jako pierwszy, tempem przewodnickim, a ja wpatrywałem się w sunący powoli przede mną węzełek, zmagając się ze sobą, żeby nie spojrzeć w górę i zobaczyć ile drogi nam jeszcze zostało. Był to dzień "niewysiłkowy", co oznaczało, że przypada nam tylko racja śniadaniowa i wieczorne 250 gramów liofa na dwóch. W dni wysiłkowe były jeszcze snickersy lub czekolada.
Na początku bałem się głodu i osłabienia. Umysł, rozleniwiony obfitością jedzenia na nizinach, zareagował paniką. Ale później się uspokoiłem, w końcu mamy jedzenie, nie umrzemy z głodu. Z przyjemnością zauważyłem, że już nie muszę o tym myśleć. Racje żywniościowe wyznaczone, nie trzeba męczyć się odpowiedzią na pytania: a może jeszcze? A może coś innego? Ogłupiająca ilość wyborów została weliminowana. Umysł, a wraz z nim jego funkcja nazywana duchem, zrzucają krępujące ruchy pęta. Duch szybuje, lekki, już nic nie dociska go boleśnie do ziemi. Żołądek z łatwością radzi sobie z małymi porcjami jedzenia zostawiając energię na myśl, kreację, lot.   

obóz pod Kapucynem

obóz pod Kapucynem


Po dwóch godzinach marszu rozstawialiśmy namiot w opuszczonej śnieżnej dziurze na Col du Midi. Było tam jeszcze więcej ludzi niż pod Kapucynem i Baran zwrócił mi uwagę, jak bardzo się ci ludzie od siebie różnili. Pod Kapucynem – wspinacze, profesjonalnie przygotowani do wspinaczki na pionowe skalne ściany. Na Col du Midi – amatorzy, przypadkowa zbieranina ambitnych turystów, chcących zdobyć Mont Blanc. A my razem z nimi.

Już o 18 leżeliśmy w śpiworach z żołądkami nawet w połowie nie wypełnionymi ziemniaczanym puree. "Leżeć, przy leżeniu człowiek spala mniej kalorii." Budzik był nastawiony na 2:30. "Zobaczysz jakie zamieszanie będzie o tej godzinie" – zapewniał mnie Baran.

po 6 dniach akcji nareszcie wspinaczkowa waga

po 6 dniach akcji nareszcie wspinaczkowa waga

On był weteranem walki o Bialą Górę. Rok wcześniej miał "nieprzyjemność" zdobywania szczytu z najwydajniejszymi płucami Rzeczpospolitej – Andrzejem Bargielem. Dla Andrzeja założenia taktyczne na takiej górze nie mają znaczenia, ale dla Barana okazaly się powodem jego niepowodzenia. Na początku chłopaki planowali załoić lodospad Chere Gully, ale zobaczyli jaki tłok panuje na drodze i zawrócili do namiotu. Tam postanowili nie marnować dnia i z nartami, raz na nogach, raz na plecach, zdobyć Mont Blanc. Była już godzina 12 i zaczęli podchodzić w pełnym słońcu. Mieli 0,7 litra wody na dwóch i śladowe ilości jedzenia. Na początku, aklimatyzacja Barana z Gran Paradiso działała dobrze i sprawnie zdobywał wysokość. Jego problemy zaczęły się na trzecim podejściu (droga z Col du Midi wiedzie przez przełęcze, na które trzeba wyjść, a później z nich zejść, żeby znowu wyjść wyżej). W końcu usiadł okolo 100 metrów przed szczytem i postanowił nie robić już ani kroku wyżej. Nie pomógł nawet jego towarzysz biegający to w górę, to w dół i dopingujący go do jeszcze jednego wysiłku. W wyjątkowo wrednej drodze powrotnej, która ma w sobie jeszcze trzy podejścia, Baran oznajmił Andrzejowi, że jeśli powie do niego jeszcze jedno słowo, to się na niego zerzyga.

Znałem tę historię jeszcze z nizin i mój respekt do góry był ogromny. Wiedziałem także, że odcinek z La Palud na przełęcz Helbronner Baran pokonał z większym zapasem ode mnie. "Przygotuj się na umieranie" – mówił do mnie z powagą na twarzy.

"Jest 2:30 – szturchnął mnie mocno w ramię. Ale dziwne, bo nikogo nie słyszę". Faktycznie, nic nie zakłócało nocnego spokoju lodowca. Zjedliśmy śniadaniową rację żywnościową w zupełnej ciszy – po dwie kromki z serem – ale tym razem zaskoczyło mnie, a nawet trochę zasmuciło, że okruszki, które zazwyczaj wytrzepywaliśmy ze śpiworów, Baran pieczołowicie zbiera i pakuje do buzi. Po śniadaniu na jego legowisku panował doskonały porządek, a ja pomyślałem sobie, że najwyższy czas zerżnąć tę górę i stamtąd spierdalać.

po pierwszej nocy na lodowcu

po pierwszej nocy na lodowcu

"O kurwa!" - wykrzyknął Baran stojący przed namiotem. "Jak mrówki! Zupełnie jak mrówki!" Wyszedłem z namiotu i spojrzałem we wskazywanym przez niego kierunku. Na śnieżnym zboczu drogę znaczyło kilkadziesiąt światełek, miejscąmi przemieszczających się w górę w równych odstępach, a miejscami tłoczących się w zbite grupki. "Popatrz, nie mogą przejść przez szczelinę" – tłumaczył Baran. "Zupełnie jak mrówki!" – nie mógł wyjść z podziwu. "Jak mrówki skrzyżowane z robaczkami świętojańskimi" – dodałem. "Popatrz stary – ciągnąłem – jakby ktoś nie wiedział, kosmita jakiś, to przecież patrzyłby na to tak, jak my patrzymy na mrówki. Dopatrywałby się w tym sensu. Bo mrówki przecież po coś idą, żeby przynieść to później do mrowiska. Więc te stworzenia też po coś idą, po coś cennego, żeby znieść to poźniej na plecach... Chodź Baran, my też sobie coś takiego sprawimy!"

Znowu wyszliśmy z obozowiska jako ostatni. Sądząc po wysokości, na jakiej znajdowały się światła, pierwsze zespoły musiały wyruszyć kilka godzin przed nami. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że znajdziemy się na szczycie kilka kroków za nimi, to bym nie uwierzyl. Ale, jeśli jakiś zespół znalazł się w zasięgu naszego wzroku, to było pewne, że w końcu go wyprzedzimy i będziemy musieli ze współczuciem obserwować ich smutne spojrzenia. Nie śpieszyliśmy się, ale szliśmy równym tempem i zatrzymywaliśmy się jak najrzadziej, żeby nie wybijać się z rytmu. Za plecami świeciły jasno światła Chamonix, które sprawiały, że czułem się bardziej jak na hali treningowej, niż jak w górach.

szczyt Mont Blanc

szczyt Mont Blanc

Na podejściu na przełęcz Mont Maudit jest 30 metrowa śnieżna ścianka o około 50 stopniowym nachyleniu, zakończona szczeliną próbującą złapać w swoje trzewia niedoświadczonych turystów. Dla nich to prawdziwy horror, a dla nas szansa, żeby wyprzedzić 20 osób przypiętych do lin zawieszonych przez przewodników. Za przełęczą zaczął wiać zimny, silny i nieustępliwy wiatr. Część osób zawróciło. My szliśmy dalej chowając twarze jak najgłębiej w kurtkach. Krok za krokiem, monotonnyn podejściem, używając czekana jako laski. I po którymś z kolei kroku zobaczyłem przedziwną scenę – w targanym wiatrem ubraniu na śniegu klęczy człowiek z wyciągniętymi w górę rekoma, w których trzyma rozdarty na połowy chleb. Koło niego stoi grupka starszych mężczyzn robiących sobie zdjęcia. To tu, to musi być szczyt.

Aż byłem zdziwiony, że to koniec. Zrobiliśmy sobie po zdjęciu i zaczęliśmy schodzić, ucieszeni, że będziemy pierwsi i nikt nie będzie nam nic zrzucał na głowę. Na ściance znowu zrobił się korek – niektórzy próbowali wyjść po linie na górę, niektórzy wycofać się w dół, ale my zeszliśmy obok tej śnieżnej koleiny wyżłobionej przez setki nóg i rąk. Szło nam się świetnie i aż dziwiliśmy się jak nie odczuwamy zmęczenia. Ale nie da się nie poczuć rekordu wysokości – na trzecim podejściu odechciało mi się wszystkiego, zacząłem ziewać, a żołądek zaczął żyć własnym życiem przyprawiając mnie o mdłości. Ale na szczęście później już tylko w dół, na piętach, dużymi krokami w głębokim śniegu.

zejsćie - dosłownie i w przenośni

zejsćie - dosłownie i w przenośni

Wyszliśmy o 4, na szczycie byliśmy o 9, a w namiocie o 12. W obozie panował nieznośny gorąc, a światło słoneczne odbijane przez śnieg okrutnie parzyło podrażnioną skórę twarzy. Pozostawało leżeć w nagrzanym jak piekarniku namiocie. I tak leżeliśmy do 18, a kiedy się ochłodziło, zjedliśmy liofa i położyliśmy się spowrotem, żeby bez problemów przespać całą noc. Tylko raz obudziłem się w środku nocy i wydawało mi się, że jestem tak słaby, że nie mogę napiąć żadnego z mięśni nóg, a w powietrzu jest tak mało tlenu, że z pewnością się uduszę. Ale trwało to tylko 10 minut i resztę nocy przespałem bez problemów.

Rano przyśniło mi się, że ktoś robi mi zdjęcie, oślepiając mnie błyskiem flesza, ale to był strzelający piorun, a ja obudziłem się przy towarzyszącym mu grzmocie. Leżeliśmy w namiocie targanym przez wiatr i okładanym bezlitośnie strugami deszczu. Kiedy wyszedłem się wysikać, zobaczyłem ponury widok – zakrytą mgłą śnieżną pustynię porytą małymi, pustymi kraterami – byliśmy sami.

zejsćie

zejsćie

Zaczął się piąty dzień na lodowcu, szósty dzień akcji. Zostało nam jeszcze zejście z Col du Midi, podejście na przełęcz Helbronner, a później zejście do parkingu w La Palud. W schronisku Torino byliśmy po dwóch godzinach, gdzie zjedliśmy po ostatniej puszce tuńczyka. Po półtorej godzinie rzuciliśmy się na wodę wypływającą z jakiejś rury w pobliżu schroniska Pavillon. Po kolejnej godzinie zrzucaliśmy plecaki z obolałych pleców przy samochodzie na parkingu w La Palud. Świeciło słońce, więc wyciągnęliśmy wilgotne rzeczy z plecaków i rozwiesiliśmy je nieopodal, a potem poszliśmy się umyć w lodowatym potoku spływającym z topniejącego lodowca, zostawiając w nim cały sześciodniowy brud, który tam powstał.   

P.S. I jak myślicie, jesteśmy dobrze przygotowani do zrobienia Divine Providence? Bo mnie się wydaje, że mamy zespół.