Jeden z liderów polskiego himalaizmu...

Naszego rozmówcy czytelnikom Portalu Górskiego nie trzeba przedstawiać. Jeden z liderów polskiego himalaizmu w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a dzisiaj czołowy w kraju przewodnik i instruktor. Wciąż niezwykle aktywny w górach całego świata, wciąż dokonuje tam imponujących rzeczy. Ryszard Pawłowski to też jeden z członków naszego prestiżowego Outdoor Team. Opowiedział nam o czasach obecnych i tych dawniejszych.

Jesienią 2021 r. spędziłeś ponad miesiąc w Nepalu. Co to była za wyprawa?
Wyprawa to duże słowo, po prostu komercyjny wyjazd ze mną w roli przewodnika. Ale bardzo chciałem pojechać, bo w 2020 r. Nepal był niemal całkowicie zamknięty, a latem 2021 r. musiałem odwołać wyprawę w Karakorum. Został mi po niej bilet lotniczy, który udało się przebukować na lot do Katmandu. Byłem ciekawy stolicy Nepalu po dantejskich scenach sprzed kilku miesięcy [pod koniec maja 2021 r. wprowadzono tam bardzo ostry lockdown, ludzie praktycznie w ogóle nie mogli wychodzić z domów – przyp. BB].
W czteroosobowym zespole pojechaliśmy w mój ulubiony rejon: najpierw był trekking na Island Peak (6189m) a potem weszliśmy na Ama Dablam (6856m) Pogoda dopisywała, zrealizowaliśmy wszystkie cele. Bardzo udany wyjazd! Ludzie chyba wciąż boją się wirusa, bo nie musieliśmy w ogóle czekać na przelot do Lukli, a zazwyczaj jest długa kolejka. W lodgach też mieliśmy sporo luzu.

W tym roku też udało Ci się już zaliczyć dwa wyjazdy?
Byliśmy w Meksyku, gdzie weszliśmy na wulkan Orizaba (5637m). W międzyczasie wspinaliśmy się na lodospadach w rejonie Hemsedal w Norwegii w ramach klubowego wyjazdu.

Co teraz jest w planach?
Chciałbym polecieć w Andy i ponownie wejść na Aconcaguę z moimi klientami. Mam tam sporo zostawionego sprzętu, więc liczę, że Argentyna otworzyła się już na turystykę. Byłoby to moje 35. wejście na ten szczyt.
Staram się łączyć przyjemne z pożytecznym i przy okazji będę chciał zaliczyć kilka innych szczytów. Z młodszymi, dobrymi technicznie kolegami celujemy w Fitz Roya i Poincenot w Patagonii. Namawiają mnie także na niezdobyty – przynajmniej przez Polaków – sześciotysięczny szczyt w Kolumbii. Pewnie się skuszę. Wkrótce tam lecimy.

A potem?
Na pewno chcę pojechać w Karakorum, co w 2021 r. nie udało się z powodu pandemii. Mam chętnych na taki wyjazd, a dla mnie byłby to sentymentalny powrót. W 1984 r. zdobyłem Broad Peak i od tego się zaczęło, zaliczyłem tam wszystkie 8-tysięczniki. Chciałbym znowu stanąć na Broad Peaku (8046m).
Staram się też o sponsoring na wyjazd na Kanczendzongę, trzecią górę świata. Ona robi piorunujące wrażenie, a ja jeszcze nigdy tam nie byłem. Nawet jak nie wejdę na szczyt – choć uważam, że szanse mam spore – to chciałbym po prostu nacieszyć się pięknymi widokami, zwłaszcza że nie jeżdżą tam wyprawy komercyjne, jak na Everest, Manaslu, Czo Oju czy K2 od strony pakistańskiej.
W międzyczasie będą pewnie jakieś mniejsze wyjazdy w skałki, Tatry, Dolomity czy do Paklenicy, bo przecież cały czas zajmuję się dorywczo szkoleniem wspinaczy.

Kiedyś mówiłeś, że po siedemdziesiątce będziesz chodził już tylko po Tatrach i Beskidach. Tymczasem siedemdziesiątka już „stuknęła”, a plany wciąż bardzo ambitne. Myślisz w ogóle o emeryturze?
Wszystko zależy od zdrowia, które na szczęście wciąż mi dopisuje. Dzięki temu wciąż jestem aktywny w górach, w przeciwieństwie do Krzyśka Wielickiego, Leszka Cichego czy Wojtka Kurtyki – z całym szacunkiem dla nich. Nie sprawia mi większych problemów wejście na Aconcaguę czy Ama Dablam. Jeśli pewnego dnia zauważę, że mój organizm już nie daje rady, to przestanę wchodzić na wysokie szczyty i zajmę się szachami oraz tenisem.
Całkiem jednak z gór nie zrezygnuję. Nawet jeśli nie dam rady wejść na szczyt, wystarczy mi przebywanie w jego okolicy, robienie zdjęć, przeżywanie kolejnej przygody. Uwielbiam Tatry i Beskidy, ale kiedy jest możliwość wyjazdu do Patagonii, w Karakorum czy Himalaje, to nie mogę tego przegapić. Muszę tam mądrze rozkładać siły, ale na szczęście one wciąż są spore.
W razie kłopotów mogę poprosić Szerpów o wprowadzenie klientów na szczyt, a ja posiedzę z radiotelefonem w bazie. Każdy wyjazd to dla mnie olbrzymia radość i tak już jest od pięćdziesięciu lat. Wracam naładowany olbrzymią energią i myślę, że jeszcze przez jakiś czas tak będzie. Fizyczna emerytura to dla mnie zupełnie abstrakcyjne pojęcie.

Byłeś uczestnikiem „Złotej Dekady” polskiego himalaizmu w latach osiemdziesiątych. Po przemianach gospodarczych nastał kres wielkich wypraw narodowych i wielu himalaistów szukało sobie nowego zajęcia. W XXI wieku nastąpił renesans zimowego zdobywania ośmiotysięczników. W końcu Nepalczycy zdobyli K2, ostatni niezdobyty zimą szczyt powyżej 8000 m. Czy to koniec epoki?
Wejście na K2 zimą faktycznie domyka pewną epokę. Czekałem na to niecierpliwie i jestem zadowolony, że mamy to już za sobą. Raziło mnie to egoistyczne hasło „zimowe K2 dla Polaków”, bo góry są dla wszystkich. Choć trochę rozczarowania też jest, że nie przyłożyliśmy do tego ręki, bo komercyjnego udziału Magdaleny Gorzkowskiej nie liczę. Gratulowałem Nepalczykom z całego serca, bo zrobili to w świetnym stylu: przy pięknej pogodzie, zespołowo, trzymając się za ręce, bez jakichś tam wyścigów i licytowania się, że jeden wszedł godzinę czy pół przed drugim itp.
Wielki rozdział się zamknął, ale ambitnych celów nie brakuje. Do zdobycia jest wiele dziewiczych sześcio- i siedmiotysięczników. Warto to robić w dobrym stylu: bez ingerencji z zewnątrz, bez dodatkowego tlenu, bez Szerpów, bez lin poręczowych, w 2-3 osobowych zespołach, wracając do cywilizacji o własnych siłach. Jeszcze lepiej, kiedy będzie się to działo z dala od terenów zamieszkanych przez ludzi, licząc tylko na siebie. Od wielu lat to się najbardziej ceni i za to przyznaje się złote czekany.
Młodzi gniewni wspinacze mają więc spore pole do popisu. Muszą oswajać się z dużą wysokością, długotrwałym przebywaniem w trudnych warunkach, hartować swoją psychikę. Na tym etapie odbędzie się selekcja naturalna – najlepsi będą mieli szansę realizować ambitne cele. Podobnie było z nami w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Jeździliśmy, gdzie się dało, każdy chciał się pokazać z jak najlepszej strony w Tatrach czy Alpach, aby zasłużyć na wyjazd w góry najwyższe.

Jak dużą rolę we wspinaczce odgrywa psychika?
Bardzo dużą. Często mnie pytają, jakie trzeba mieć cechy, aby odnosić sukcesy w górach. Zacząć trzeba od dobrej pogody, bo przy huraganowych wiatrach nikt nie wejdzie zimą na ośmiotysięcznik. Druga rzecz to odpowiednie predyspozycje organizmu – ja nawet uważam, że geny. Na moje wyprawy jeżdżą czasem triathloniści, maratończycy, generalnie ludzie o żelaznej kondycji. Ale potem wchodzą na 5000 m, od razu łapią przeziębienie albo grypę żołądkową i nici z wejścia. Predyspozycje do niechorowania są bardzo ważne.
Dalej jest doświadczenie. Im więcej wypraw, w im więcej gór i miejsc, tym większa szansa na sukces. A na końcu i tak decyduje szczęście. Byłem w wielu sytuacjach, gdzie doświadczenie i zdroworozsądkowe przewidywanie niczego by nie dały, gdyby nie uśmiech losu. Tylko od niego zależy, czy lawina zejdzie pięć metrów obok mnie, czy mnie porwie. Albo pęka linia i już kompletnie nie mam wpływu na to, czy spadnę głową na skałę, czy wyląduję na miękkiej kupie śniegu. Wiele razy spadałem i zawsze udawało mi się wyjść bez większego szwanku.
Do tego wszystkiego dochodzi właśnie psychika, która w dużej mierze wynika z predyspozycji genetycznych, ale też z nabytego doświadczenia w trudnych sytuacjach, W 1999 r. miałem przymusowy biwak podczas schodzenia z Everestu na wysokości 8500 m. Niedaleko mnie siedzieli Belg Pascal Debrouwer oraz Portugalczyk Joao Garcia, choć nie wiedzieliśmy wtedy o sobie nawzajem. Pascal miał bogate doświadczenie, zaliczył kilka 8-tysięczników. Nie przetrwał jednak tego biwaku. Garcia przeżył, ale bardzo się odmroził, amputowali mu nos, wszystkie palce u rąk i częściowo u nóg. Mnie udało się wyjść cało dzięki sile mentalnej. Nie wiem, czy da się to wypracować, chyba raczej jest to coś wrodzonego. W takich sytuacjach zawsze niesamowicie się mobilizowałem – wiedziałem, że nie mogę zasnąć, nie mogę się odmrozić, bo na dole czeka potrzebująca mnie rodzina.
Podobnie było na południowej Lhotse w 1989 r. Jurek Kukuczka spadł, a ja musiałem jakoś stamtąd zejść. Sytuacja była tragiczna; wiedziałem, że Jurek nie mógł przeżyć tego upadku. Nie sparaliżował mnie strach, zmobilizowałem się i doszedłem w bezpieczne miejsce.
Na Ganeshach w 1983 r. Andrzej Hartman spadł i się zabił, Krzysiek Wielicki zszedł, a ja utknąłem na cztery doby bez sprzętu na wysokości 6500 m. Miałem tylko plastikową butelkę, do której roztapiałem śnieg i z niej piłem. Wyszedłem stamtąd, ani przez chwilę nie zwątpiłem, że mi się musi udać.
W sytuacjach ekstremalnych niektórzy są tak wystraszeni, że dużo więcej sił ich organizm zużytkowuje na panikę niż na walkę o przetrwanie. Jeśli ktoś wiedział, że pomoc nadejdzie, potrafił przetrwać kilka nocy w ekstremalnych warunkach. Analogicznie – wielu umierało w pierwszą noc, kiedy byli zdani tylko na siebie. Ponoć niektórzy na Titanicu zmarli, zanim cokolwiek poważnego się stało. Były przecież potem robione eksperymenty w takich samych warunkach i nikt nie umarł z wychłodzenia. Śmiertelnie wystraszony człowiek może nie przetrwać zimą nocy nawet w Bieszczadach czy Beskidach, mimo że wystarczyłoby się okopać w jakiejś jamce śnieżnej i spokojnie przesiedzieć do rana. A tak bezcenną energię zżera strach.
Podsumowując – psychika, rozumiana przede wszystkim jako brak wpadania w panikę, jest niesamowicie ważna. Nie wiem, czy to bardziej kwestia treningu, czy trzeba to mieć od urodzenia. Na pewno nie każdemu jest to dane.

Sporo kontrowersji w środowisku wywołał wywiad z Wojtkiem Kurtyką („Polski himalaizm ma na koncie igrzyska śmierci i przemilczane oszustwa wspinaczkowe”, Gazeta Wyborcza, 23 kwietnia 2021 r.). Pojawiło się tam wiele zarzutów, na które odpowiadał m.in. Krzysztof Wielicki, że „Wojtek Kurtyka nie ma prawa narzucać nikomu swojej filozofii”. A jaka jest twoja filozofia?
Każdy ma swoją ścieżkę w góry. Nietaktem jest – mówiąc delikatnie – narzucanie komukolwiek swojej. A już takie wypowiedzi Wojtka, że Krzysiek Wielicki czy Jurek Kukuczka byli piechurami, podczas gdy tylko on się naprawdę wspinał, to wielkie nieporozumienie.
Wojtek jest postacią wybitną, ale i kontrowersyjną. Odniósł sporo sukcesów w górach, ale on też potrafił to odpowiednio rozreklamować, miał znajomości w mediach zachodnich. To oczywiście nic złego, ale już mówienie o kolegach, z którymi się wspinał, że byli sprawcami iluś tam śmierci, jest bardzo nie w porządku. Zwłaszcza teraz, kiedy Jurek nie żyje i nie może się bronić. Poza tym jest to przykre dla jego bliskich i fanów, bo przecież są nawet osiedla i szkoły im. Jerzego Kukuczki, a ma też powstać w Katowicach Centrum Himalaizmu imienia Jerzego Kukuczki. W tamtych czasach najlepsi szli na pierwszej linii frontu i nie zawsze był obowiązek oglądać się za siebie. Jurek Kukuczka i Krzysiek Wielicki to moi wielcy przyjaciele i jestem całkowicie po ich stronie.
Ale już pomijając Jurka i Krzyśka, tutaj chodzi o całe pokolenie polskich himalaistów, którzy robili nowe drogi, pierwsze zimowe wejścia itp. Wojtek wrzucił granat do szamba i był to duży nietakt z jego strony. Nie wiem, czemu z tym nagle wyskoczył – może poczuł się trochę zapomniany? A przecież ja wiele razy proponowałem Wojtkowi, żeby przyjechał na jakieś spotkanie, szkolenie, opowiedział młodym coś o sobie, o dawnych czasach… Zawsze odmawiał. Nie mam żadnych kompleksów wobec osiągnięć Wojtka Kurtyki. Zawsze robiłem to, co uważałem za stosowne. Przejście „Świetlistej Ściany” Gaszerbruma IV to wielkie osiągnięcie, ale ja też mam się czym pochwalić. Po prostu tego aż tak nie nagłaśniałem.

Skoro już tak mówimy o filozofii i podejściu do wspinaczki… Czy himalaizm to sport?
Zacznę od tego, że himalaizm to dla mnie dziwne słowo. Wyżej stawiam pojęcie alpinizm. Ktoś pojedzie raz w życiu na trekking pod Everest i już się szumnie nazywa himalaistą. Alpinista natomiast to ktoś z doświadczeniem i dokonaniami w różnych górach.
Ale niech już będzie ten himalaizm. Bez wątpienia jest w nim element rywalizacji. W moim przypadku mogę to podzielić na pewne etapy. Na początku była to przede wszystkim wielka przygoda. Cieszyłem się wspinaczką i szło mi dość dobrze, bo byłem wysportowany dzięki treningom judo. Każdy wyjazd w skałki, Tatry, czy później w Alpy, Kaukaz i Andy był wspaniałym doświadczeniem, z nikim tam nie rywalizowałem.
Po jakimś czasie ta rywalizacja się zaczęła. Starałem się robić samotne wejścia zimowe, nawet kilkudniowe. Wszystko po to, aby mnie zauważono i zabrano na wyprawy. Pamiętajmy, że to był PRL, a takie wyjazdy wiązały się z otrzymaniem paszportu sportowego i możliwością zwiedzania innych krajów. Skład każdej wyprawy typowała komisja sportowa Polskiego Związku Alpinizmu, więc chciałem pokazać, że jestem lepszy od innych kandydatów.
Niektórzy mówią, że oni to tylko dla przyjemności się wspinają, nie uznają rywalizacji itp. Nigdy nie wiem, na ile naprawdę tak myślą, a na ile jest to zwykły brak odpowiednich możliwości. Orła z wróbla nie zrobisz – nie każdy może być Stochem, Małyszem, Lewandowskim, Kurtyką czy Wielickim. W himalaizmie jest rywalizacja, więc można go uznać za sport.
Tylko jak zmierzyć konkretne osiągnięcie? W biegach mamy dziesiąte sekundy, w rzutach milimetry, a w himalaizmie? Ueli Steck kiedyś w Alpach zrobił w dwie i pół godziny drogę na Eigerze, którą normalnie robi się dwa, trzy dni. Ale mimo wszystko bardzo trudno jest porównywać różne osiągniecia w górach wysokich.
Dla Wojtka Kurtyki rywalizacja to coś złego. Z kolei Jurek Kukuczka wiele razy mówił, że on rywalizuje z innymi i traktuje to jako sport. Ja po wielu latach rywalizacji, z innymi i sobą samym, wróciłem do korzeni. Nikomu nie muszę pokazywać, że jestem dobry. Wspinam się z czystej pasji, z nikim nie rywalizuję i wiem, że już „mistrzem'' nie będę.

Dlaczego w ogóle chodzisz w góry?
Najprostsza odpowiedź – bo mi to sprawia przyjemność. Gdyby nie góry, może zająłbym się biznesem, zarobił kupę szmalu i siedział sobie z drinkiem na rajskiej wyspie. Jednak nigdy nie miałem dylematów, że gdybym ograniczył wyjazdy, to miałby lepsze auto czy więcej na koncie. Nigdy nikomu nie zazdrościłem, że żyje na wyższym poziomie. Zawsze priorytetem były góry, robię to od pół wieku i będę robił, dopóki zdrowie pozwoli. Bywało nawet tak, że w drodze do Patagonii mnie okradziono i nie miałem kasy na dalszą podróż. Zamiast wracać, sprzedałem samochód i wyprawa się odbyła. Potem przez pięć lat zbierałem na jakiegoś malucha, ale nie żałuję tego.
Alpinistów oskarża się często o egoizm. Ludzie mówią:
– Jak możecie się wspinać? Macie rodziny, dzieci, tylu kolegów już wam zginęło na wyprawach, a wy wciąż ryzykujecie?
No ale co – mam się zaszyć w domu, oglądać w kapciach telewizję i się frustrować? Byłbym wówczas niesamowitym ciężarem dla rodziny. Po 3-4 miesiącach ciągłego siedzenia w domu (więcej raczej się nie zdarzało) żona zazwyczaj mówiła:
– Rysiek, może byś gdzieś sobie wyjechał? Robisz się strasznie nudny i upierdliwy.
Dla mnie jest zupełnie naturalne, że trzeba jeździć w góry. Nigdy nie miałem dylematu, że może jeden wyjazd odpuszczę, a zaoszczędzoną kasę w coś zainwestuję. To jest moja filozofia i chcę jej pozostać wierny do końca.

Jakie jest twoje najpiękniejsze wspomnienie z gór?
Byłem na ponad 300 wyjazdach, z setkami osób, więc wspomnień jest mnóstwo. Ale spróbuję wybrać kilka tych najlepszych.
Zacznijmy od Annapurny w 1991 r. Od tego szczytu zaczęło się zdobywanie ośmiotysięczników w 1950 r. W tym samym roku się urodziłem i zawsze marzyłem o wejściu na tę górę. Najpierw wszedł Krzysiu Wielicki, ja szedłem później, samotnie. Dochodziłem do szczytu gdzieś około godz. 11.00 i byłem niesamowicie wzruszony. Wyłączyłem nawet radiotelefon, żeby koledzy nie słyszeli, jak łamie mi się głos. To na pewno jedna z najpiękniejszych chwil w górach.
Druga ma trochę inny wymiar, bo chodzi o wejście razem z moim 15-letnim synem na Denali. Marcin był świetnie przygotowany, bo rok wcześniej byliśmy w Karakorum. Weszliśmy razem, ojciec z synem, przy pięknej pogodzie i w dobrym stylu. Będę to pamiętał do końca życia. Mam przekonanie, że on również.
Jeszcze jedno piękne wspomnienie to K2 w 1996 r. z Wielickim i Pustelnikiem. Najpierw wszedł Krzysiu, potem ja z Piotrkiem. Zdobyliśmy szczyt filarem północnym, od strony Chin, drogą dużo trudniejszą od tradycyjnej. Pięknie świeciło słońce, po raz kolejny bardzo się wzruszyłem. Było to zwieńczenie wielkiego wysiłku, bo spędziliśmy pod górą 3 miesiące, długo czekając na szansę. Wszedłem bez tlenu, bez pomocy Szerpów, w towarzystwie kolegi Piotra Pustelnika. Dzisiaj, kiedy wejście na K2 od strony Pakistanu stało się zdecydowanie komercyjne, tym bardziej mam satysfakcję z tego dokonania.
Pięknych wspomnień mam wiele, ale właśnie to K2 od strony chińskiej w 1996 r. cenię sobie najbardziej. K2 to największe marzenie każdego himalaisty.

Wspinałeś się z ludźmi z różnych krajów. W chwilach ekstremalnych, nawet jeśli dobrze zna się jakiś język, czasem ciężko sprecyzować dokładnie swoje myśli. Czy bariera językowa w górach w ogóle jest problemem? Czy może rodzić jakieś niebezpieczeństwo podczas wspinaczki?
Nieznajomość języka zawsze jest problemem. Ale w sytuacjach naprawdę ekstremalnych to trzeba działać, nie mówić.
Jestem z pokolenia, które w szkole miało obowiązkowy rosyjski i w tym języku mówię perfekcyjnie. Byłem wiele razy w górach dawnego Związku Radzieckiego i zawsze dogadywałem się z miejscowymi bez problemu. Rosyjski to mój drugi język.
Z racji częstych wyjazdów po całym świecie posiadłem też w niezłym stopniu angielski. Wszystko rozumiem i wszystko potrafię powiedzieć, choć może nie zawsze w zgodzie z gramatyką. Bywałem z Anglikami na wyprawach i bez problemu się dogadywaliśmy. Z racji częstych wyjazdów w Andy i do Patagonii sporo rozumiem również po hiszpańsku.
W Nepalu z Szerpami nie ma problemu, zwłaszcza z tymi młodymi, bo w ich interesie jest mówić po angielsku. W Pakistanie podobnie. Poza tym w wielu sytuacjach można się dogadać niewerbalnie. Nawet jeśli nie mamy wspólnego języka, to wystarczy kilka kluczowych pojęć, np. „lina”, „stanowisko” itp.
Moje pierwsze wejście na Fitz Roya wyglądało w ten sposób, że koledzy z Polski wyjechali, bo nie chciało im się czekać na dobrą pogodę, a ja szukałem innych partnerów. Dogadałem się ze Szwajcarem Fulvio Marianim i Hiszpanem Manuelem Burrueco. Zdobywaliśmy trudne szczyty, choć po hiszpańsku wtedy jeszcze nie mówiłem. Zrobiliśmy bardzo wymagające drogi na Fitz Roya i Aguja Poincenot, tak że bardzo prosty angielski w zupełności wystarczył.
Jestem przewodnikiem górskim, więc muszę wydawać zrozumiałe komendy do swoich podopiecznych. Jeśli wiążemy się z kimś liną, to trzeba rozumieć choć podstawowe zwroty partnera, obojętnie w jakim języku. Może to być nawet mieszanka kilku języków – ważne, abyśmy obaj to rozumieli tak samo. Im więcej języków się zna, tym łatwiej, ale nie jest to aż tak wielki problem.

Kiedy podczas wyprawy pogoda nie dopisuje i jest sporo wolnego czasu – rozmawia się w takiej chwili o kolegach, którzy zginęli w górach?
Nie wyznaję w tym temacie żadnej ortodoksji. W gronie wspinaczy raczej się o tym nie mówi, bo przecież każdy zna te historie. To byli często nasi najbliżsi koledzy, jak np. Rafał Chołda czy Jurek Kukuczka, którzy zginęli na południowej Lhotse. Jednak podczas wypraw przewodnickich klienci często mnie o to pytają. Opowiadam bez wielkich emocji i dramatyzowania, możliwie najrzetelniej. Każdy alpinista zdaje sobie sprawę z ryzyka, nikt nie robi z tego wielkiego dramatu. Też w wielu sytuacjach bardzo ryzykowałem, ale miałem zwyczajnie więcej szczęścia niż inni.

Zupełnie cię to nie rusza? Nie śni się po nocach?
Nie można tak powiedzieć, to jednak tkwi w człowieku. Długo prześladowała mnie sytuacja z 1985 r. z Alp, kiedy to zginął Krzysztof Kraska. Zresztą trochę na własne życzenie, bo zjeżdżał na linie, którą mu odradzałem. Lina się urwała i spadł w przepaść, nie było szans. Kiedy zeszliśmy z góry, czekał nas w Chamonix przykry obowiązek identyfikacji ciała. Wyciągnęli Krzyśka z lodówki i był to straszny widok. Jeszcze dwa dni wcześniej opowiadał rubaszne dowcipy i było bardzo wesoło, a teraz patrzę na kolegę, który nie ma połowy twarzy. Przez wiele dni, przed zaśnięciem, miałem przed oczami tę jego zmasakrowaną twarz. W końcu to minęło, na szczęście takie rzeczy nie prześladowały mnie w snach.

A inne sny związane z górami?
Kiedy zaczynałem się wspinać, często robiłem to bez zabezpieczenia, nawet na trudnych drogach. Gdybym odpadł, to bym się zabił albo przynajmniej poważnie połamał. Jednak wierzyłem w swoje umiejętności. Wtedy często powtarzał mi się taki sen: wspinam się bez asekuracji, podchodzę coraz wyżej i nagle jestem w pułapce – wyżej nie mogę, bo zbyt niebezpiecznie i jestem zmęczony, a w dół nie zejdę, bo za duże przewieszenie. Wpadam w panikę i krzyczę: Co teraz? Nie mogę się ruszyć, zaraz odpadnę! – i wtedy się budziłem. Wiele razy powtarzał mi się taki sen.
Na szczęście traumy dotyczące śmierci partnerów nie wracają w snach. Ludzie czasem pytają: – Rysiek, jak możesz się dalej wspinać po tym, jak straciłeś kolegę na wyprawie? No ale to jest pasja, mocniejsza niż instynkt samozachowawczy. Czasem ktoś pod wpływem żony i dzieci przestaje się wspinać, ale czy to na pewno dobrze? Wielu zarzuca nam egoizm, bo jak można tak narażać nerwy rodziny i przyjaciół? Ale jeszcze raz podkreślę – jest to pasja, trudno z niej zrezygnować. Bo co ja bym teraz robił jako emeryt? Na spacery chodził? Telewizję oglądał? Wciąż mnie bawią te wyjazdy. Gdybym nie jeździł, całkiem bym skapcaniał.

Nie kusiło cię nigdy, aby skompletować Koronę Himalajów i Karakorum?
Ludzie często mnie pytają na spotkaniach, kiedy w końcu to zrobię. Ale już nie zależy mi na tym.

Dlaczego?
Kiedyś szczyty zdobywało się nowymi drogami, w dużo trudniejszych warunkach, często zimą. Teraz jest dużo łatwiej, można korzystać z dodatkowego tlenu, pomocy Szerpów, lin poręczowych. Zupełnie inny świat. Przeszedłem wszystkie etapy w życiu alpinisty: zaczynałem od jaskiń i skałek, potem były duże ściany, coraz trudniejsze, aż wreszcie góry najwyższe. Patrzę teraz na to jako przewodnik i instruktor alpinizmu – niektórzy nie mają żadnego pojęcia o górach, czasem nie potrafią założyć raków czy uprzęży, ale płacą i żądają wprowadzenia ich na ośmiotysięcznik. Często się udaje, a oni potem to eksponują i przechwalają się, jacy to z nich himalaiści. Dla mnie nie jest to żadna konkurencja, więc straciłem ochotę, żeby się z takimi himalaistami ścigać.
Druga sprawa to finanse. Każda wyprawa na ośmiotysięcznik to wydatek minimum kilkunastu tysięcy dolarów. Pytają się, kiedy wejdę szósty raz na Everest, ale w tym wypadku trzeba mieć w kieszeni aż 50 tysięcy dolarów. Nie każdy ma dobrego wujka, który wszystko zasponsoruje. Pomijając więc styl wejścia, aspekt finansowy również mnie odstręcza od walki o Koronę Himalajów i Karakorum.
Mimo wszystko bardzo chciałbym pojechać pod tę Kanczendzongę, nawet jeśli nie będę miał szans na wejście. Brakuje mi jeszcze kilkunastu tysięcy dolarów. Każdy z nas ma rodzinę i jeśli nie znajdzie się sponsor, to co można zrobić? Zabrać najbliższym, sprzedać dom czy samochód? Znam ludzi, którzy ginęli w górach i zostawiali żonę z małymi dziećmi w ciężkiej sytuacji, np. Mirosław „Falco” Dąsal czy Piotr Morawski. Także Artur Hajzer zostawił po sobie dużo niezałatwionych spraw. Takie rzeczy też trzeba brać pod uwagę podczas planowania wypraw.
Nigdy nie było dla mnie priorytetem, aby wejść na te szczyty. Mówią: tu Wielicki, tam Pustelnik, a kiedy ty? Ale Wielicki i Pustelnik nie byli nigdy w Patagonii, nie wchodzili po kilkadziesiąt razy na Aconcaguę czy Ama Dablam – każdy patrzy na te 14 x 8000. Jeśli ktoś da mi pieniądze na skompletowanie Korony, to chętnie to zrobię, bo wciąż mam odpowiednie możliwości. Na razie mam jednak inne plany, jestem przewodnikiem i instruktorem alpinizmu.

Chyba lubisz tę Patagonię, bo nawet tak nazwałeś swoją agencję podróży.
W młodości czytałem dużo literatury podróżniczej, bo mieszkałem w hotelu robotniczym i miałem sporo czasu. Z książek poznawałem wtedy Alaskę czy Patagonię i te krainy mnie zafascynowały. Kiedy tylko pojawiła się możliwość wyjazdu do Patagonii z naszego Klubu Wysokogórskiego, nie wahałem się ani chwili. Pogoda była jednak kiepska, więc moi koledzy wymiękli i wrócili. Jak już wspominałem, znalazłem sobie innych partnerów i weszliśmy na Fitz Roya i Poincenota.
Kilka lat później pojechałem z żoną do Patagonii. Siedzieliśmy dwa miesiące w namiotach, nad nami było gniazdo kondorów. Wykluły się młode, uczyły się latać, a my na to wszystko patrzyliśmy z dołu. Prawdziwa bajka. Byłem już chyba 10 razy w Patagonii. Uwielbiam tam jeździć, bo poza pięknymi krajobrazami są tam bardzo wymagające góry. To nie Alpy czy Tatry, nie wystarczy być dobrym, trzeba też mieć sporo doświadczenia i wytrzymałości psychicznej. Jest tutaj wspinaczka w skale, także w lodzie, jest dużo terenu mikstowego. Poza tym niezbędna jest cierpliwość, bo trzeba przeczekiwać długie okresy złej pogody. Zdarzało się, że przez dwa miesiące było tylko 2-3 dni na wspinanie. Umiejętność odnalezienia się w trudnych warunkach jest dla mnie bardzo pociągająca. Poza górami jest tam jeszcze Ziemia Ognista, Cieśnina Magellana, lodowce, wieloryby, pingwiny… Patagonia to magiczne miejsce, wyjazdy tam nigdy mi się nie znudzą.

Czego można życzyć Ryszardowi Pawłowskiemu w 2022 roku?
Zdrowia, bo czego można życzyć ludziom w moim wieku. Jeśli ono będzie dopisywać, to wszystko przede mną. Grałem niedawno w tenisa z kolegą, z którym 30 lat temu trenowaliśmy judo. Dzisiaj planuję pobiegać. Wziąłem trzy dawki szczepionki, żeby nie mieć żadnych problemów z podróżami, bo np. w pizzerii w Cortinie d’Ampezzo nie wpuszczali niezaszczepionych. Także póki zdrowie dopisuje, żyję bardzo aktywnie. Oby tak jak najdłużej!

Rozmawiał: Bartosz Bolesławski