Jadąc do Rumunii musieliśmy wyjechać z gór, po to aby dostać się na przejście graniczne Ukraina – Rumunia w Syhocie Marmoraskim. Następnym punktem miały być Góry Rodniańskie, które okazały się być za trudne dla rowerów. Po wycofie i nadrobieniu ponad 2 tys. metrów przewyższeń tylko po to, żeby znaleźć się z powrotem praktycznie w tym samym miejscy, w którym byłyśmy dzień wcześniej przyszedł czas na kolejne góry.

Rumunia od samego początku zaskoczyła nas niezgodnością map z rzeczywistością. Zaczęłyśmy przyzwyczajać się, że warianty mogą się różnić względem planowych. To, że na naszych trackach i mapie była droga wcale nie znaczyło, że ona faktycznie tam jest. Kilka razy musiałyśmy pchać rower przez las, czasem bardzo gęsty. Największy stres i niepewność ogarnęły nas w południowej części łuku Karpat, tam gdzie nie miałyśmy papierowych map (nie udało się ich dostać) i gdzie szlaki zupełnie nie zgadzały się z rzeczywistością, a w myślach kłębiły się tylko myśli o niedźwiedziach, których w tym rejonie jest najwięcej w całej Europie. Statystyki mówią, że w całej Rumunii, głównie właśnie w Karpatach jest ich około 6 tys., czyli 80% populacji wszystkich niedźwiedzi w całej Europie. Dla porównania w Polsce jest ich około 150-200 osobników. To oznaczało, że na 1 km2 lasów przypadał jeden niedźwiedź.

Blond i Czarna

Karpaty Rumuńskie są różnorodne, czasem to wapienne skały, czasem gołe grzbiety, czasem zalesione, tajemnicze, snujące się po horyzont góry, spokojnie doliny ze starymi chatami pasterskimi albo po prostu miejsca do życia, uprawiania rolnictwa albo wypasu owiec. Podobnie jak dla Ukraińców, dla Rumunów to po prostu życiodajna ziemia, z której czerpią tam gdzie tylko to możliwe.

Zdarza się, że przez przypadek trafi się do dziupli włosko – romańskiej mafii co i nam się przydarzyło. Szef wszystkich szefów był na tyle miły, że pomógł nam w naprawie roweru (miałam problem ze sterami). Po dwóch godzinach walki z rowerem, lekko wstawiony Ojciec Chrzestny który siedział 5 metrów od nas, podszedł i z głębokim spokojem zapytał:

- „Czy wy tu macie jakiś problem??”

I prawdę mówiąc swoim walnięciem w rurę z siłą, której nie chciałam poznawać, trochę uratował mi skórę. A już myślałam o przesiadce na rower Mikołaja i szukałam w głowie normalnych butów, a nie SPDów (Mikołaj miał normalne pedały).

Blond i Czarna

Gdy zjeżdżałyśmy do jakiejś miejscowości, z gór w których nie było absolutnie nikogo, i w których pewnie raz na pięć lat można spotkać turystę, widziałyśmy w oczach ludzi jeden wielki znak zapytania - „skąd one się tu wzięły do licha..??” Nie zapomnę momentów, w których witałam się z pasterzami jednym, zwyczajnym, przyjacielskim ruchem ręki. Oni byli u siebie, mieli zmęczone, opalone twarze, zakurzone portki i spokojne leniwe ruchy, my twarze zasłonięte kaskiem, kolorowe rowery i ciuchy, byłyśmy tam tylko przelotem, ale nie przeszkadzało to żeby pozdrowić się wzajemnie choćby na ten krótki moment.

Rumunia końmi stoi i było to widać każdego dnia. Konie w każdej miejscowości prowadzą wozy z ludźmi, pracują na roli, pasą się na pastwiskach w górach, stoją na środku drogi krajowej. Są nieodłącznym, przyjemnym elementem krajobrazu.

Blond i Czarna

Co innego z psami pasterskimi, które potrafią nieźle uprzykrzyć życie. Przyznaję, ze zlekceważyłam relacje innych ludzi dotyczące ataków zajadłych psów pasterskich w tamtych rejonach. To prawda, ich głównym zadaniem jest ochrona owiec przed zagrożeniem, głównie niedźwiedziami, a Ty jesteś tylko takim potencjalnym zagrożeniem więc trzeba Cię atakować. Atakować na poważnie, nie żeby tam trochę przestraszyć. One chcą Cię unicestwić. Te psy miały w sobie taką agresję i zaciętość jakiej nigdy wcześniej nie widziałam u żadnego zwierzęcia. Rady są dwie: nie zbliżać się do owiec i obchodzić stado dużym łukiem, albo.. bardzo szybko pedałować ;)

Z każdym dniem co raz bardziej niesamowity był dla mnie łączny dystans i ilość przewyższeń, które udało się pokonać. Dziennie pokonywałyśmy od 60 do 120 km, i pokonywałyśmy od 1500 do ponad 3000 metrów przewyższeń. Jeździłyśmy 7-10 godzin dziennie. Codziennie nakładało się zmęczenie, ból nóg, odwodnienie i brak mikroelementów. Wszystko to powodowało, że pod koniec każdy kolejny podjazd wydawał się trudniejszy, dłuższy i jeszcze bardziej męczący. Ale każda z nas miała już chyba wtedy wizję końca i tego, że faktycznie to wszystko może się udać. Wtedy te wszystkie negatywne myśli i fizyczny ból schodzą na drugi plan. Choć obie pod koniec przyznałyśmy, że każdego dnia zaczynałyśmy dzień z taką samą niewiadomą w głowie i świadomością, że wszystko jeszcze może się wydarzyć i że dopóki nie będziemy na ostatniej prostej, nie można cieszyć się z osiągniętego celu. Ostatniego dnia, rozpoczęłyśmy wyjątkowo wcześnie, w obawie przed burzą, która podobnie jak dzień wcześniej miała nas złapać w górach. W południe byłyśmy już na przełęczy Predeal, czyli na końcu naszej trasy. Ostatni dzień nie był wymagający i chyba niosło nas jak na skrzydłach, bo ani nie byłyśmy padnięte jak we wszystkie poprzednie dni, ani brudne, ani głodne, ani śmierdzące.. Aż trudno było uwierzyć, że to już koniec. Przejechałyśmy 1077 km, w tym 22 000 metrów podjazdów, w 13 dni. To była przepiękna, górska, kobieca przygoda.

Blond i Czarna

Po powrocie ciężko było ogarnąć wszystko to co się wydarzyło po drodze. Każdy dzień był inny. Inne góry, różne szlaki, mozolne zjazdy i kilometry świetnych, czasem trudnych zjazdów. Podróż rowerem to zupełnie inny rodzaj przeżywania nowych miejsc. Wszystko jest tak blisko, tuż obok Ciebie, na wyciągnięcie ręki. Przewijające się przez pamięć obrazki niezliczonych widoków, niewielkich miejscowości, oswojonych zwierząt, zbieraczy jagód, samochodów na szczytach gór, pasterzy i normalnych ludzi w wioskach. Przypominały mi się nasze noclegi gdzieś u ludzi albo w motelach albo w przerażających starych „hotelach”. Śmiałam się na wspomnienia wspólnych żartów z chłopakami albo próbowałam zapamiętać nazwy szczytów czy ulubionych wiosek na Ukrainie. Nawet teraz kiedy to piszę, po dwóch tygodniach od wyprawy, nie wiem czy jeszcze to wszystko do mnie dotarło.

Przed samym wyjazdem przeczytałam takie zdanie w książce Mariusza Szczygła pt. „Projekt Prawda”:
- „po co tam jedziesz..?”
- „może tam dowiem się czegoś, czego nie wiem”

Blond i Czarna

Ja teraz wiem, że czasem warto schować strach do kieszeni. Wcześniej niby też to wiedziałam, ale ta wyprawa mnie tylko w tym utwierdziła. Że jeśli się czegoś boisz, to dobrze. To znaczy, że gra jest warta świeczki. Za tym strachem kryją się niesamowite przeżycia i wspomnienia. Chwile i emocje, które zostaną z Tobą na zawsze, choćby okradli Cię z całego dobytku i wywieźli na Syberię. Oczywiście, że jest trudno, oczywiście że będzie bolało i wcale nie jest oczywiste że Ci się uda ale samo podjęcie pierwszego kroku i przezwyciężenie tego strachu jest już wielką wartością, która uczy Cię wiele o samym sobie i o innych. Dodaje pewności siebie i pozwala spojrzeć na świat z większym dystansem.

Wiem też, że każdy z nas ma inne światy. Pasterz z malutką chatką w górskim, pięknym ale pustkowiu ma swój świat, rowerzysta na wyprawie z celem w głowie i Ty tutaj z różnymi ambicjami, siedzący w ciepłym pomieszczeniu w centrum dużego miasta masz swój świat. I każdy z tych światów jest dobry. A jak te światy się czasem łączą to wychodzi z tego naprawdę niezapomniane doświadczenie.

Podziękowania dla: Poco Loco, firmy Arctery’x, Polar, Camel & More oraz sklepu Eurobike.

Wyprawa w składzie Zuza Madaj i Aga Korpal przy pomocy Rafała Szewczyka, Piotrka Kłosowicza i Mikołaja Kowalskiego – Barysznikowa przeszła do historii.