Całoroczne marzenia i oczekiwania ziściły się 13 sierpnia, zapakowanym do granic możliwości samochodem ruszamy z Nowego Targu via Słowacja do Szwajcarii. Ekipa zacna i sprawdzona, w tatrzańskich zerwach, doświadczona w Alpach - właściwie to ja byłem największym młokosem i nie tylko o wieku tu mówię. Wyjazd z gatunku jak to "drzewiej po Alpach chadzano" - a więc doliny bez kolejek i wyciągów, namioty na plecach, i 3 zacne szczyty cenione na AD - De Blanche, Dent d'Herens, oraz Matterhorn granią Lion. Nie ukrywam, że w samochodzie panowało podniecenie i ożywienie, cytując piosenkę, byliśmy skazani na sukces jak cukrzyk na igłę. Piątek 14 sierpnia meldujemy się na campie w Les Hauderes. Sobota zapowiada się ciężko - 1700m podejścia pod Blanche z ciężkimi plecakami, każdy coś tam je, regeneruje siły, wieczorem zwiedzamy miasteczko, od razu widać, że to Alpy jakie chcieliśmy zobaczyć -pustki i ogromna przestrzeń. Sobota wczesnym rankiem podjeżdżamy na parking i śmigamy do góry. Po 7h marszu w ciężkim terenie, ale i z pięknymi widokami docieramy pod schronisko Cabane Roussier, na lodowcu rozbijamy namioty, czeka nas noc na wysokości 3400m i poranny atak III granią na szczyt. Z razu idziemy szybko, przechodzimy pole śnieżne, meldujemy się na przełęczy Wandfluelucke (3703), skąd poraża nas cudowny widok min. na Matterhorn. Kolejna grań, czas się związać, zaczynają się pierwsze schody - bawimy się długo z asekuracją, jak się później okazuje za długo jak na warunki alpejskie. Do tego dochodzi kruszyzna, oraz ostatni trawers, po którym, już tylko wąską granią na szczyt. Pierwszy idzie Smolik - on ma mocną psychę. Ale po 10 metrów słyszę swojskie ku...., ale ta skała jest wujowo uwarstwiona, nie ma jak założyć pętli, przydały by się kości - nie mieliśmy bo i po co, miały być spity, były ale kilka wyciągów niżej... Po za tym jesteśmy już 1.5h za długo w ścianie, miejscowi przewodnicy mijają nas jak dzieci we mgle, kilka zjazdów i w łatwym terenie w smutku i zadumie wracamy do naszej "bazy" - każdy jest wściekły, ale nikt też nie zdecydował się żywcować na 4100m - góry to nie wszystko. Chwila dekoncetracji i dopiero hamowanie czekanem ratuje mnie od upadku do szczeliny brzeżnej.  Zejście na parking nastąpiło kole 21.30 - nie ma czasu i siły na namiot, jedni śpią pod gołym niebem, inni w samochodzie. Już wiemy, że Matterhorn to chyba za wysokie progi, że na tak krótki wyjazd 3 ambitne szczyty to za dużo. W poniedziałek jedziemy do Włoch do Bionaz, pod Herensa. Opis w przewodniku nie pozostawia złudzeń - poważny szczyt alpejski, rzadko "chodzony". Wtorek podejście pod schronisko - tym razem tylko 700m za to atak szczytowy będzie miał 1400m. Tym razem dużo cieplejsza noc nastraja optymizmem,pierwsze 700m po piargu i stromym lodowcu ( do 50% nachylenia) mija szybko, to jest teren w którym czujemy się świetnie.Planujemy drogę normalną granią południowo zachodnią - jak się okazuje to był błąd, lepiej było wybrać trudnejszą ale bardziej ewidentną drogę granią zachodnią. Opis w przewodniku lakoniczny, bez mapki, powoduje, że pomyliśmy drogę, weszliśmy w okropną kruszyznę, wyjeżdżały bloki o powierzchni metra kwadratowego, a czekał na 400m trawers do granii. Poszedł Marek - uszedł 50m, i koniec... nie bardzo miał się jak ruszyć ani do przodu ani do tyłu. Doszedł do niego kolega zrobiliśmy poręczówkę, znowu odwrót.... uciekamy zjazdem, to wszystko na 3900m, znowu niby brakuje niewiele... Jest za poźno aby wracać na właściwą drogę... jest źle, jesteśmy wściekli, różne charaktery dają znać o sobie, padają mocne słowa.... już wiemy jak czuje się grupka mężczyzn w bazie w Himalajach, po porażce, już wiemy skąd kłótnie, skąd niesnaski w obozie, sytuacja poprawie się dopiero po zejściu do auta. Z Matterhornu oczywiście nici, koledzy planują iść na lekko na Gran Paradiso, ale to już inna historia bo i szczyt turystyczny. Wracamy do domu, naturalną rzeczą są analizy porażki, wydaje nam się, że chyba jednak podejścia z namiotem trochę nas spowolniały następnego dnia (mimo, że kondycja wydawała się być ok), może trochę pokutują doświadczenia chłopaków  z Tatr, II wyciągi w Alpach trzeba po prostu przebiegać, nie ma czasu na asekurację. Jedno jest pewne, wszyscy przeżyliśmy, nabraliśmy nowych doświadczeń, doświadczyliśmy "dzikich" Alp, musimy sporo poćwiczyć aby szczyty AD ( z długą skalną wspinaczką) stały się dostępne.