loading...
Turystyka Górska
Sporty Górskie
loading...
Strefa Outdoor
Kultura
loading...
Kultura

Turystyka

Sport

Sprzęt

Konkursy

Czołem WSZYSTKIM! Był 22 luty, harcerski Dzień Myśli Braterskiej, zatem CZUWAJCIE! Na samym wstępie bardzo dziękujemy Małgosi Klamrze [EM CE ] za tłumaczenie tekstów Emilia Previtaliego z włoskiego na polski! Kawał dobrej roboty!. Nie ukrywam, że sam chodzę specjalnie do namiotu TNFa, tylko po to by zobaczyć czy Emil coś skrobnął a czy Małgosia już przetłumaczyła. Nie znamy się, ale dziękujemy Ci bardzo za poświęcony czas. A tekst o TERMINATORZE, czyli naprawionym dronie, czyta się na jednym wdechu. Jeszcze raz dziękujemy w imieniu ekipy JFA NANGA DREAM!:)

Nanga Dream 2013/2014

Nanga Dream 2013/2014

JAK Z TYM SPOTEM?
SPOT cały czas pokazuje LOW BATTERY. Pokazuje tak również, gdy wstawię do niego świeżo naładowane akumulatorki. Dzieję się tak, ponieważ producent wymaga baterii alkalicznych, a nie ładowalnych, których ja używam. Stąd ten ciągły komunikat.
Jest jeszcze jedna sprawa, której nie jestem pewien. Ponoć SPOT działa tylko do wysokości 6500 metrów. Bardzo prawdopodobne, że to plotka. Może akurat tak się złożyło, ale w czasie zeszłorocznej wspinaczki powyżej 6500 m n.p.m. SPOT faktycznie stanął w miejscu. Albo tak jest faktycznie, albo akurat to był taki zbieg okoliczności. Miejmy nadzieje, że uda się przekonać:)

W ramach przypomnienia:
Gdzie w danej chwili jest ekipa, a na pewno Paweł (on nosi SPOTa) można sprawdzić na stronie:
http://share.findmespot.com/shared/faces/viewspots.jsp?glId=0XaEvvmAYG8AIxWS911Nmhae5Jidt9hzC

lub www.reaktywacja.duna.pl w dziale  MAPA LIVE.

Tomek w kuchni ustala taktykę polowania

Tomek w kuchni ustala taktykę polowania

JAK Z TĄ KASĄ?
Zawsze jak chodzi o pieniądze to pierwsze co przychodzi mi na myśl to książka Jerzego Kukuczki i jego "PIONOWY ŚWIAT". Książka jest podzielona na 14naście "rozdziałów". Jedna taka część to opis wyprawy na jeden z 8000tysięczników. Od początku do końca książki, zawsze na wstępie każdej ekspedycji przedstawia w jaki sposób, z jakim trudem zdobywał pieniądze. Przez co musiał przejść. Do Kukuczki nam daleko, nawet nie staramy się do niego porównywać, nikt się nie waży,  ale względy finansowe, przynajmniej w naszym wydaniu nie zmieniły się ani trochę. Pomimo 30 lat "streszczenie" np. wyprawy Herrligkoffera na K2 w 1986, w której autor brał udział i  jego spostrzeżenia niczym nie różnią się od naszych. Zachęcam do przeczytania tej książki - klasyk. Kto nie czytał już wyjaśniam co mam na myśli(cytat) :):

"Różnica jest wyczuwalna właściwie od pierwszych chwil. Już w Karaczi, kiedy z Tadkiem wydobywaliśmy cały bagaż wyprawy z komory celnej, zaczęliśmy się trochę niepokoić. Co chwila każą nam wnosić jakieś opłaty, na każdym kroku trzeba wyciągać z kieszeni to sto rupii, to pięćdziesiąt, przy
których to czynnościach polska dusza się buntuje. Jesteśmy tym tak rozsierdzeni, że telefonujemy w tej sprawie do Karla Herrligkoffera, który czeka na nas w Islamabadzie. I tu, zamiast jakiegoś wsparcia czy rady słyszymy:
— Nie rozumiem o co wam chodzi. Płać ile każą, płać nawet pięć razy więcej i niech ciebie o to głowa nie boli.
I jak z takim rozmawiać, kiedy ja od pierwszego w życiun wyjazdu za granicę nauczyłem się liczyć każdy„twardy” grosz, długo obracać w palcach przed wydaniem każdą rupię. Niekiedy zdarzało się stracić dwa dni tylko po to, by załatwić coś o dziesięć rupii taniej. A Karl mówi przez telefon, wyraźnie zdegustowany małością naszych problemów, tłumaczy jak dzieciom:
— Trzeba płacić pięć tysięcy — płać pięć tysięcy. Co za problem? Ciągle nie potrafię tego zrozumieć. Przecież my, wynajmując dla każdej polskiej wyprawy ciężarówkę, targowaliśmy się zawsze do upadłego, szarpaliśmy sobie nerwy, traciliśmy czas. Teraz działam nagle w świecie ludzi, dla których sto, dwieście, tysiąc czy nawet dwa tysiące dolarów nie stanowi w wydatkach wyprawy żadnej różnicy. Gdy jesteśmy już wszyscy razem, idziemy do restauracji i tu jestem już traktowany jak normalny biały człowiek: zamawiam to co chcę, a nie to, na co mnie stać. Nie muszę od pierwszych chwil w najtańszym
hoteliku własnoręcznie pichcić i kucharzyć, żeby tylko nie wydawać pieniędzy.
Ten luz trwa także w czasie karawany. Jest sirdar, jest jego zastępca, kilku ich pomocników, oni załatwiają wszystko. Wpadam przy tym w stresy, bo na moich oczach oszukują, robią Herrligkoffera „w konia”. Znam to przecież od podszewki i widzę jak na każdym kroku wyciągają mu pieniądze, a Karl
oczywiście płaci mówiąc jeszcze przy tym:
— Dziękuję!
— Tak trzeba!
Nawet do głowy mu nie przychodzi, że ktoś, patrząc mu prosto w oczy, może oszukiwać. A jest to przecież jego 24 wyprawa w Himalaje. Takie drobne sprawy nigdy pana doktora nie interesowały. Tylko ja nie potrafię się opanować, szarpię się, denerwuję, mówię roztrzęsiony:
— Tadek. Ja dłużej nie wytrzymam, popatrz, co oni z nim robią...
— Odwróć się, co cię to obchodzi. Uspokój się — poucza mnie ze stoickim spokojem. W pewnym momencie przyznaję mu w duchu rację. Zaciskam zęby i powtarzam sobie: „przecież to nie moja sprawa”.
Tylko że wtedy wszystkim „nafarom”, czyli kulisom, rozdano 300 par wspaniałych skarpet ze szwajcarskiej wełny, takich, o których ja zawsze tylko marzyłem. A tutaj każdy z tych kulisów je bierze i wiadomo, że w życiu nie włoży ich na nogi, bo do skarpet nie przywykł. Biegiem zaniesie je w najbliższym miasteczku do sklepu i sprzeda za grosze. Nie zazdrościłem im, raczej dotarło w tym właśnie momencie do mnie, że tak naprawdę to jestem w sytuacji materialnej znacznie bliższej tym kulisom niż moim kolegom z wyprawy. Nie mogę jednak tego okazywać i wyrywać na przykład któremukolwiek z nich tych wymarzonych skarpet tylko dlatego, że ja takich nie mam. Miejscowe przepisy dokładnie określają, że tragarzom należy dać skarpetki i trampki. Polskie wyprawy też dają, ale zwykłe skarpety krajowe, jakie są osiągalne w naszych sklepach. My dajemy naprawdę trampki, podczas gdy każdy kulis taszczący bagaże wyprawy Herrligkoffera dostaje parę nowiutkich„adidasów”. Dla kulisów jest obojętne, bo niemal każdy z nich wszystko natychmiast sprzedaje, a idzie, wszystko jedno po trawie czy lodowcu, w swoich niezawodnych kaloszach, odlanych w kształt stopy gumowych sandałach.
Podczas moich dotychczasowych wypraw nauczyłem się, że można chwilami nawet przymknąć oko na jakieś drobne szwindle, jednak sirdar ani na moment nie powinien stracić przeświadczenia, że to ja kontroluję całość.
Tymczasem Herligkoffer w ogóle nad tym wszystkim nie panuje. Panuje sirdar, jego zaufany od kilku już wypraw w Pakistanie. Zawsze grzeczny, zawsze wobec Karla milutki, Karl ma non stop wspaniałą obsługę. Tu kucharz koło niego gotów na każde żądanie, tu herbatka, namiot zawsze czeka rozbity, posłanie zrobione, jednym słowem — pełny komfort. I mając to wszystko, nawet tak doświadczony kierownik wypraw nie zdaje sobie sprawy, że właśnie ten niezwykle uczynny sirdar na każdym kroku musi go chociaż trochę „przekręcić”. Takiej myśli do siebie nie dopuszcza.
Po raz pierwszy uczestniczę w wyprawie, której kierownik zapłacił z góry kilka lotów helikopterem. To też daje pewien komfort psychiczny, bo w bazie, w razie potrzeby, można liczyć na bardzo szybki kontakt z cywilizowanym światem.
Nie ma problemów z wyżywieniem, są gotowe dania, które wrzuca się do garnka i po 10 minutach jest już kotlet, do tego ziemniaki i kapusta. Znakomity sprzęt kuchenny i bogactwo rzeczy, które umilają życie w bazie. Ciepłej wody jest pod dostatkiem, nie jest wydzielana jak na polskich wyprawach, bo wiadomo, że do jej podgrzania zużywa się naftę, która nie jest po to, by się myć. W efekcie nie jestem spięty, nie muszę sobie odmawiać wymarzonego gruntownego wymycia się. Jeżeli jestem głodny, idę do mesy i wcinam, nie muszę czekać na porę obiadu czy kolacji. Nie chcę tutaj bynajmniej potępiać w czambuł zaopatrzenia polskich wypraw. Potrafią czasem być zaprowiantowane lepiej niż organizowane bardzo po amatorsku, niektóre ekspedycje zachodnie, też kierujące się oszczędzaniem na wszystkim. Jednak wyprawa Karla Herrligkoffera jest wielkim, międzynarodowym przedsięwzięciem i tutaj mogę docenić wagę luzu, pozwalającego zająć się tylko wspinaczką."
 
To tyle u nas:) Więcej nie będę pisał, bo ten tekst oddaje wszystko co się u nas dzieje:) Fajnie byłoby mieć takiego Pana HERRLIGKOFFERA:)

Wschód słońca

Wschód słońca

W następnej relacji zrobię podsumowanie/rozliczenie na co wydaliśmy pieniądze. Piszę, że w kolejnej bo jutro(tj. 25.02.2014) wychodzę do góry...więcej w STRATEGII...

STRATEGIA
Dojść do Czapy, który siedzi już trzeci dzień w C2, bo czeka na pogodę. Będziemy siedzieć wszyscy w tym obozie, aż poprawi się ona na tyle, że pozwoli wystawić nos z naszej dziupli. Wtedy od razu ciśniemy do góry. Czasu mało, a jeszcze połowa góry do zrobienia. Co gorsza, została ta trudniejsza część, najtrudniejsza.
Szanse marne. Najprościej byłoby spakować manatki i wracać, ale w nas cały czas nadzieja, że może akurat przestanie wiać ten cholerny wiatr. A siły są. Tylko ta pogoda;( Powiadają, plotki głoszą, że w Karakorum ZAZWYCZAJ w ciągu pierwszych dwóch tygodni marca jest okno pogodowe. Nanga Parbat co prawda leży w Himalajach Zachodnich, ale to niecałe 300 kilometrów w linii prostej do drugiego najwyższego pasma górskiego. Może akurat nam się poszczęści. Jednak to tylko plotki....


15 luty 2014, sobota, LXXII(79) dzień wyprawy
Dzisiaj miał być SUMMIT DAY -:) dobre! Dawid wysłał znowu zdjęcie do CARLA. W górze kocioł jak w pralce z ustawionym wirowaniem na 1200 obrotów na minutę. Gdybyśmy zostali pewnie wyglądalibyśmy teraz jak ubrania po takim praniu ;p.
Już parę dni nie mamy mięsa. W ogóle jemy już tylko makaron z ziemniakami, lub ziemniaki z makaronem i czasami niespodzianka od naszych kucharzu - dla urozmaicenia oczywiście - makaron z herbatą. W końcu serwis się skończył, a oficer łącznikowy jak jedzenie. Po prostu go NIE MA.
Jako że Doktor Czapkins z rodu Tomcio Paluszkowatych objął schedę po kierowniku Marku Klonowskim vel Mruwkazie von Klonu to postanowił wziąć sprawy w swoje wielkie ręce wodza naczelnego:). W końcu dobry lider nie może pozwolić by drużyna nie miała co jeść. Byśmy głodowali. Postanowił, że zdobędzie mięso. Poza bazą oczywiście. Piszę oczywiście bo gdy owce wracają z wypasu to praktycznie zawsze do nas zachodzą. Jakby chciały się wprosić na herbatkę. Tylko otworzyć drzwi i "mięso" samo wchodzi. Naprawdę wystarczy uchylić wrota. Tomek jednak na łatwiznę nie chodzi. Gdyby tak było to teraz siedziałby pewnie na Gubałówce a nie na Nandze:) Jak postanowił tak zrobił. Zagadał z naszym kucharzem, żeby załatwił mu strzelbę i naboje. Abdul poszedł do pasterzy i za chwilę wraca. Pod kurtką przynosi to o co prosił kierownik wraz z dwoma nabojami.
Zapytaliśmy czemu tylko dwa pociski? [Oj przyzwyczaił się człowiek do KAŁACHA. Serie puszczasz i pół doliny nie ma:) ]

Odpowiedział, że jak raz niecelnie strzelisz to więcej nie będzie potrzebne. Po nieudanym strzale zwierzyny nie zobaczysz przez tydzień! Drugi jest tylko po to, gdybyś zgubił pierwszy ;p
Kierownik kierownikiem, ale cały wieczór żarty z kierownika. No przynajmniej ja niedobry, niewdzięczny nie dałem rady się powstrzymać. Tym bardziej, że w życiu Tomek, nawet nie trzymał "jednorurki". To jego pierwszy raz. Jak z resztą nas wszystkich. W kuchni poważne rozmowy. A to żeby podchodzić pod wiatr. A to, że ciemne ubranie. Najlepiej śmierdzieć(to akurat najmniejszy problem:)....tylko wziąć kartkę i zacząć pisać "PORADNIK POCZĄTKUJĄCEGO MYŚLIWEGO". No ubaw był po pachy:)  Mam w rodzinie paru myśliwych i często słyszałem opowieści z polowań. Trzymałem co prawda kciuki za powodzenia akcji, trochę nawet Tomka podziwiałem, ale byłem realistą. Jeszcze bardziej zacząłem trzeźwo patrzeć, gdy ABDUL, który też poluje, powiedział ile procent szans mu daję. Dał maksymalnie 3% (!!!). 3% na celny strzał. A 1%, że cokolwiek żywego zobaczy! Jednak wszyscy byliśmy pełni wiary. W końcu wiara góry przenosi... lub zwierzynę przynosi...:)

Wyjście w góre

Wyjście w góre

16 luty 2014, niedziela, LXXX(80) dzień wyprawy
Powiadają, że podróże kształcą. Na pewno z obyciem do broni. W czasie tego wyjazdu każdy z nas trzymał już: GLOCKa(taki pistolet jaki mają na filmach), SHOTGUNA - MAGNUM(jakoś tak to się pisze? TERMINATOR takiego używał w II części:), Kalacha AK-47 teraz strzelba. Każdego trzymaliśmy, każdego rozbieraliśmy na części! Do kompletu brakuje jeszcze CKMa, moździeża i granatów. Podejrzewam, że to jednak kwestia czasu:)
No ale wracając, do dnia dzisiejszego...Michał poszedł pod LAYLA PEAK. Szczyt, który go zauroczył i chyba któremu zrobił więcej zdjęć jak dla samej Nangi.
Tomek oczywiście poszedł po kozę. Normalnie wszyscy z nas są przeciwnikami polowania jako "formy rozrywki". W naszym przypadku chodzi jednak rzeczywiście o mięso, które będziemy jedli, którego nie mamy od paru dni.

Osiołki, które wczoraj przyniosły do Szymka naftę i jedzenie, dzisiaj poniosły niepotrzebne rzeczy ekipy TNFa. Zabrano narty, jakiś nieużywany szpej itd. itp.
Trochę dziwnie. Zaczyna się wkradać atmosfera powrotu do domu. Coraz większa tęsknota za bliskmi i krajem, nostalgia. Dodatkowo doszły nas słuchy(dużo tych plotek ostatnio - masakra jakaś), że Daniele NARDI nie doszedł nawet do C1. W samej bazie ogromne ilości śniegu i jeszcze więcej cienia. Ponoć, powtarzam ponoć, daje sobie jeszcze maksymalnie 2 tygodnie i wraca do domu. Ale to tylko plotki....

Po całym dniu, "z polowania" wraca Tomek. Lżejszy o jeden nabój.
Wszystkie zwierzęta zapadły się albo pod ziemię, albo w sen zimowy :). Ach ten kucharz. Gdyby pewnie dał więcej jak 1% to na pewno by coś się pojawiło:) Przynajmniej była radość z możliwości strzelenia.

W ramach nieudanego polowania Tomek "naprawia" DRONA. Poszło co prawda parę wiader "szpachli", ale ostatecznie wystarczyły tylko dwa opakowania kropelki i tyleż samo taśm izolacyjnych, by nasze cztery śmigiełka znowu kręciły się z radości. Gdy Michał się o tym na radio był wniebowzięty. Dzięki naszej złotej rączce weźmiemy go ze sobą na grań. Sfilmować teren powyżej 6000 m n.p.m..

Poniżej Turni Wielickiego

Poniżej Turni Wielickiego

17 luty 2014, poniedziałek, LXXXI(81) dzień wyprawy
Kłopotów ciąg dalszy...Najpierw przychodzi nasz oficer łącznikowy. Tak tak - dokładnie ten "posłaniec złych wieści". Ma dobrą(wyjątkowo) i złą wiadomość. Zaczyna od pierwszej. Przedłużyli nam wizy do 15 marca.
Zła jest taka, że tylko mi, Tomkowi i Jackowi. Michał musi jechać do Islamabadu. Zgubili jego kartę imigracyjną na lotnisku. To "dokument", który wszyscy wypełniliśmy przed kontrolą paszportową tuż po przylocie. To jeszcze nie byłby problem, ale, co było dla nas wszystkich największym zaskoczeniem, Michał nie ma w paszporcie w ogóle pieczątki z odprawy w Pakistanie. Jak on w ogóle przeszedł bramkę kontroli? Nie mamy bladego pojęcia. Oficjalnie, według "papierów", go w ogóle nie ma w Pakistanie. Nie ma bo nie wjechał? Urzędnicy nic nie rozumieją, jak osoba, której nie ma, może się starać o przedłużenie wizy?
Z resztą minęły już dwa tygodnie od zakończenia wiz. Teoretycznie Michał jest nielegalnie. Może być nawet deportowany? Jako, że pora już późna do Ambasady zadzwonimy jutro.

W ciągu dnia mieliśmy drugiego urzędnika. Przepraszam. Ministra od spraw drzewnych (coś w tym stylu. Taki nasz leśniczy.). Jak się okazało, wycinka drzew(czego nie robimy, bo zbieramy próchno), zbieranie chrustu, ogólnie "gromadzenie" drewna jest dozwolona dla każdego, ale już palenie surowo zabronione. Ogrzewać swoje chaty tym surowcem prawo mają tylko lokalesi. Za nasz serwis, czyli de facto również życie i utrzymanie w bazie jest odpowiedzialny nasz oficer łącznikowy. On wszystko załatwił. Po wyprawie zostawiamy całe jedzenie, porterów weźmiemy z hotelu RUPAL a my mamy mu oddać jeden namiot.

18 luty 2014, wtorek, LXXXII(82) dzień wyprawy
MICHAŁ dzwoni do naszej Ambasady. Pan Konsul zdziwiony. Ponoć sprawa Michała "toczy się" od 3 tygodni(!). Wysyłał kilka pism w jego sprawie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (DZIĘKUJEMY ZA TO!!!). Okazało się, że nasza Agencja zawaliła, olała sprawę. Nic nie wiedzieliśmy. Wysłaliśmy na ich prośbę, tylko nasze bilety (póki jeszcze były biletami, a nie kartką papieru). Potem tylko e-mail, że wizy przedłużone. Wszyscy zadowoleni, do momentu przyjścia Abdula. Pan Konsul ponownie wystosowywał pismo, ale widać jakiś Pakistańczyk musi ze wszelką cenę poznać Michała. Najwyraźniej sława go wyprzedza:) Z fejsa, póki co, naszego nielegalnego imigranta:
:"....Co więc robić? Po lunchu, czyli za jakąś godzinkę lub dwie. Zbiegam na dół, żeby czym prędzej udać się do Islamabadu (bagatela 3dni w jedną stronę) żeby pokazać się w urzędzie, że naprawdę jestem. Niezależnie od kraju, urzędnik, to urzędnik..."

Zanim jednak Michał razem z oficerem łącznikowym Hameedem schodzi w doliny.
I tutaj przed samym wyjściem mamy rozmowę z naszym "serwisantem" PINDI TO PINDI. Za 8 dni "nadserwisu" mamy zapłacić 1050 $. Za serwis do 8 kolejne 1800$(20$ za osobe + kucharz + jego pomocnik/dzień x ilość dni). Łącznie 2800$. Definitywnie mówimy, że nie mamy pieniędzy i rozwiązujemy naszą "umowę o dzieło". Oczywiście nie ma z tym problemu. Tylko nagle się okazuję, że sami rozwiązujemy "porozumienie", na naszą własną prośbę i w takim wypadku sami mamy się martwić o powrót do PINDI. PINDI to PINDI działa tylko w ramach serwisu, a my go kończymy. TAKI HAHACZYK(!). Jeżeli złożymy się dzisiaj i postanowimy wrócić to nie ma problemu. Inaczej pieniądze za powrót przepadają. Dodatkowo zabierają całe jedzenie jakie tylko mają. Wszystko! Oficer ani razu nie dał się zagiąć. Np. Mówimy, że liczy sobie 20$ za osobę za dzień, a Marek pojechał 30 dni przed końcem serwisu, a Dziku 25 dni, czyli de facto 55 dni x 20 = 1100$. Ten odpowiada, że go to nie interesuje, bo cena 10,300$ była za serwis 6 osób na 2 miesiące. To nie jego sprawa, że ktoś pojechał. Było jeszcze parę tego typu rzeczy, ale ABDUL był świetnie przygotowany na każde nasze pytania, niejasności, wątpliwości. Jesteśmy przyparci do muru. Jest możliwość rozwiązania serwisu i Abdul zorganizuje powrót do Islamabadu, za jedyne 400$. Nie wiemy co robić. Nie dość, że jesteśmy jeszcze w plecy około 13 tysięcy złotych, a tutaj dochodzi dodatkowe, kolejne, prawie 9 tysięcy.
Wychodzę na zewnątrz. Dzwonię do Marka. Streszczam całą sytuację. W odpowiedzi, prawie jak nasz HERRLIGKOFFER(brzmiało to mniej więcej tak): "PABLO....spokojnie. Wyluzuj:) Jeżeli macie siły, morale są i widzicie szanse pociśnięcia wyżej to bierzcie ten serwis. Jak zdobędziecie górę to wrócicie milionerami. A jak nie to 20 koła podzielimy na sześciu i po problemie...wyjdzie raptem 3,5 koła na łba. Nazbieramy. Najwyżej sprzedamy część sprzętu. Mamy to obcykane".
Siły są, morale również, nadzieja, wiara też, więc wracam do domku....zaczynam mówić, a Tomek mi przerywa: "ABDUL zszedł za całość do 2300$ i możemy zostać nawet do 10 marca...a może nawet i dłużej...."
I tak kończymy dzień z minus 20,000 złotych na koncie...:) Czujemy się prawie jakbyśmy wygrali w TOTOLOTKU :) Zastanawia mnie tylko jak Abdul w tym swoim kajeciku pomieści nasze "kreski"? Pewnie walnął raz a dobrze "boldem" jedną długą przez wszystkie kartki i po problemie...:) no nic...ciśniemy dalej...pod kreską, pod górę na górę!!!

Lodowy garn na grani

Lodowy garn na grani

19 luty 2014, środa, LXXXIII(83) dzień wyprawy
Dupówa nawet w bazie. Tomek miał dzisiaj iść do C1 z zamiarem przeczekiwania niepogody w górach. Jednak strach wychodzić z chaty. Barykadujemy drzwi wejściowe, bo wiatr nie ma dla nich litości. Michał o 6 rano ma jeepa do ASTORE skąd dalej złapie busa do Islamabadu.

20 luty 2014, czwartek, LXXXIV(84) dzień wyprawy
Chmury wiszą zaraz nad naszym domkiem. Póki co ani widu, ani słychu jakiegokolwiek okna pogodowego. W przyszłym tygodniu w środę ma być lekka poprawa.
Michał zapewne dojechał już do Islamabadu, jednak nie mamy od niego żadnej wieści.
Pogoda taka sama jak wczoraj. Również decyzja Tomka, że jeszcze przeczeka jeden dzień, ale jutro definitywnie wychodzi do góry.

21 luty 2014, piątek, LXXXV(85) dzień wyprawy
Tomek miał już dosyć siedzenia w bazie i postanawia iść do góry mimo nie najlepszej pogody. Zaraz po obiadku, wolniutkim spacerkiem posunął do ABC. Spakował śpiwór i mnóstwo jedzenia od naszych kucharzy. My w bazie. Kierownik dał do zrozumienia, że tym razem chce iść sam. W samotności łapie motywację. Nie ukrywa też, że najlepiej mu się wspina w pojedynkę.
Zaczynamy się niepokoić o Michała, nie daje żadnego znaku życia.     

22 luty 2014, sobota, LXXXVI(86) dzień wyprawy
W ABC w nocy Czapa miał przygodę z jakimś stworzenie.
O 1 w nocy przebudził się bo usłyszał skradanie jakiegoś zwierza. Pewnie jeden z fanów:), albo wściekłe dzikie coś, za to że odważył się polować:) W każdym bądź razie, natychmiast zapalił czołówkę i w tym momencie TO COŚ wpadło w panikę, poślizgnęło się i wpadło centralnie na namiot Tomka. Dźwięk i "szamotanina" była jak przy "bójce" dwóch kotów. Wszystko trwało kilkadziesiąt sekund, ale myśl, że mogła to być śnieżna, wygłodzona pantera przeszła oczywiście przez myśl:)

Tomek dochodzi do C1. W połowie drogi pomiędzy GARBEM a C1 wychodzi ponad chmury. Czyste błękitne niebo. Średnio mocny, ale za to CIEPŁY wiatr!
Michał się wreszcie odezwał:
" Od trzech dni jeżdżę sobie do różnych miejscowości, bo chyba było jakieś obsuniecie skał i droga do Pindii zablokowana, więc urzędnicy sobie na mnie czekają a ja zwiedzam Pakistan dziś jestem w Gilgit. Przytrułem się wczoraj kolacją i cała  noc spędzona w łazience, ale już duuuuzo lepiej no i włożyłem pakistańską kartę do telefonu  i okazało się ze mam strasznie wolny ale darmowy dostęp do facebooka.  pozdrowka"

23 luty 2014, niedziela, LXXXVII(87) dzień wyprawy
Czas leci , a tu dupa...:/ Innym, ładniejszym słowem pogodę ciężko byłoby nazwać.
Jaka jest widzi każdy. Zazwyczaj prognozy na stronach internetowych się sprawdzają, ale dopiero gdy pomnożymy je przez "współczynnik bezpieczeństwa". Niczym w budownictwie, bierzemy poprawkę o 1,5 lub 1,6. Czyli jak mamy np. wiatr 50 km/h to znaczy, że będzie wiało co najmniej 75 km/h. Ogólnie prognozy to jakaś porażka. Jeszcze ani razu nie było tak jak miało być. Jak braliśmy je pod uwagę to wszystko stanęło. Stąd decyzja o wyjściu, zabraniu od naszych kucharzy tyle, gotowego, pysznego żarcia, żeby poza brakiem muzy z głośnika i ciepłem z naszej bazowej kozy niczego innego nie brakowało. Niestety po blisko trzech miesiącach liofów, pomimo zakupu najlepszych na rynku, nie jesteśmy już w stanie ich jeść. Cięzko je nawet dotknąć "kijkiem trekkingowym" czy czekanem:) A smażona jajecznicy z takiego ustrojstwa jestem pewien, że nie zjadłby nikt!! Masakra jaki to ma smak. Połączenie DOMESTOSU, pasty BETESCA i dla lepszej konsystencji, płynu do mycia naczyń - oczywiście naszego LUDWIKA:) (bynajmniej firmy owych produktów, nie są naszymi sponsorami, ale tak dosłownie smakuje jajecznica z boczkiem z proszku!). A boczek - to pocięty kawałek gąbki dołączonej gratis do LUDWIKA oczywisice;)
Ktoś pomyśli, że w głowach (bardziej żołądkach) się poprzewracało, ale po blisko trzech miesiącach chyba miało prawo:) Liofy mają jedną niepodwarzalną zaletę. Po zjedzeniu takiego i wejściu do śpiwora mamy wliczone darmowe ogrzewanie gazowe! Naprawdę !:)
To odwieczna tajemnica himalaistów, czemu nie zamarzają w nocy przy mrozie większym jak minus trzydzieści stopni.
Wracając jednak do poważnych tematów, czyli do wspinania. Tomek dotarł dzisiaj do jaskini, C2 (6000 m n.p.m.). Ku jego zaskoczeniu na grani praktycznie nie było wiatru!! A ten słabiutki, który wiał - był ciepły. Nie mroziło tak jak ostatnio.

Widok z grani

Widok z grani

24 luty 2014, poniedziałek, LXXXVIII(88) dzień wyprawy
Tomek tylko na chwilę wystawił głowę z dziupli w C2 (6000 m n.p.m.). Po czym schował się jeszcze szybciej, niż wychodził. Wiatr był straszny. Według prognoz na stronach internetowych wynosił 85 km/h. Szymek wieczorem powiedział, że według prognoz od Carla Gabla na wysokości 5500 m n.p.m. wiało z prędkością 120 km/h! Nic dodać nic ująć. Ja z Jackiem w bazie. Jutro wychodzimy wyżej. Dość siedzenia w bazie. Michał natomiast załatwia sprawy z przedłużeniem swojej wizy w stolicy. W mailu napisał tak:
"Heja. Udało sie załatwić nic :) cały dzień czekam na gościa, który nie raczył pojawić sie w swoim biurze. Ale dowiedziałem się o co chodzi. Ktoś po prostu zapomniał zasejwować w kompie mojego przybycia, bo pamiętam ze zdjęcie mi robili, a w systemie mnie nie ma. Muszę więc pogadać z jakimś dyrektorkiem, który nikt nie wie gdzie jest :) wiec jutro powtórka."

25 luty 2014, wtorek, LXXXIX(89) dzień wyprawy
Dzisiaj wychodzimy. Ja i Jacek. W planach Jacka C1. W moich C2, ale jest to raczej przerost formy nad treścią. Raczej się nie uda. Wtedy zostanę w C1:) Wychodzę jednak między godziną 6 a 6.20, kiedy to już jest na tyle jasno, że czołówka nie będzie potrzebna. Do C1 idzie ze mną nasz kucharz, który w ramach prezentu/napiwku ściągnie 500 metrów lin poręczowych leżących poniżej C1. Nie ukrywa z tego radości, bo wie, że w sezonie będzie mógł je sprzedać po 1$ lub 1E za metr. Z resztą na Diamirze, po drugiej strony góry liny rozchodzą się jak świeże bułeczki.

NA ZAKOŃCZENIE
Następna relacja dopiero po zejściu. Za dwa, może trzy tygodnie....Dlatego prosimy....trzymajcie dalej kciuki....Szanse są na pewno większe jak na upolowanie kozy, choć nie tak duże jak na początku wyprawy:)
Ostatnio oglądałem jeden z filmów Marka. Bardzo spodobały mi się napisy końcowe, więc je tutaj kopiuje, zatem do następnej relacji:

3majcie się...
Po stronie życia
przeciwko śmierci
wbrew ciemnościom....

CIŚNIEMY DALEJ!
JFA NANGA DREAM!

P.S. Relacja jest pisana w pośpiechu. Nie została sprawdzona. Zatem po raz pierwszy przepraszam za błędy, składnie i ew. niejasności. Braki nadrobię po powrocie:)

Zapraszamy do śledzenia bieżących informacji na temat wyprawy Nanga Dream na wyprawowym blogu na Portalu Górskim.

Tutaj znajdziecie pełną galerię zdjęć z wyprawy Nanga Dream 2013/14.

Sponsorzy:

RAB

Patron Medialny:

Portal Górski

loading...
Dla Niej
loading...
Dla Niego
loading...
Dla Dzieci

Artykuły Strefy Outdoor

loading...
Nowości
Produkty i testy
Porady
Producenci