To długi tekst, autorstwa Emilio Previtali, ale warto przeczytać. Teksty Emilio mają to do siebie, że pozastawiają refleksję. Mają wpływ na myślenie i odczuwanie. Trzeba mieć wieli talent, żeby umieć dokonać w czytelniku dobrej zmiany. Mam nadzieję, że kiedyś zobaczymy książkę Emilio...

9 września 2002 roku w obozie bazowym pod Cho Oyu był piękny dzień, jeden z tych, które nadchodzą po kilku dniach opadów śniegu. Na górze wiał wiatr i nie można było wyjść wyżej. To był jeden z tych dni, kiedy nie można nic innego robić jak tylko zostać w obozie. Czytamy. Ja trochę piszę. Mamy trochę czasu na to by spojrzeć na „własne góry”, porozmawiać, popatrzeć w około. Znaleźć nie co ładu. Pozostaję w śpiworze, patrząc w sufit namiotu, wpatrując się tak widzę, że wypełnia ona wszystko. Cisza, nie ma nic wokół i zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodzi. Gdy tak leżałem, ktoś poskrobał palcami dłoni po tkaninie z której zrobiony był mój namiot. „Zadzwonił” w ten sposób.

Cho Oyu - Emilio Previtali

Marco, fot. montblanc-chamonix.forumgratuit.fr

Podniosłem głowę, aby zobaczyć kim był człowiek stojący wciąż na zewnątrz. Cichy. Wyciągnąłem się i otworzyłem zamek, jako pierwsze zobaczyłem buty. Później zobaczyłem dolną część spodni, kolana, a następnie dół kurtki z kieszeniami, do których były włożone obydwie ręce zaciśnięte w pięści. To był Russel Brice, w okuł niego rozciągało się niebieskie niebo z delikatnymi chmurami. Jego świeżo umyte siwe włosy poruszał wiatr, bo moje włosy, chociaż bardzo starałem się utrzymać je w czystości były tłuste i skręcone. Russel był bez czapki. On spojrzał na mnie, a ja spojrzałem na niego z dołu. Nastąpiła chwila ciszy, nie dużo mi było potrzeba, żeby zrozumieć, ze cos jest nie tak. Zapytał mnie, czy możemy chwilę porozmawiać. Bez słowa sięgnąłem po swoją czapkę, kurtkę i buty. Wyszedłem z namiotu, a Russel odszedł kilka kroków.

Jego krótkie kroki, które szybko stawiał idąc po kamieniach moreny, wydawały dźwięk słyszalny nie dalej niż na kilka centymetrów, kiedy byliśmy już kilkadziesiąt metrów od namiotów, zatrzymał się. Widziałem go z tyłu, z opadniętymi ramionami, blisko ciała i rękami nadal wciśniętymi w kieszenie. Pięści nie musiałem sobie wyobrażać, ponieważ już je widziałem wcześniej z bliska. To był też ten czas, kiedy po południowym cieple, do bazy przychodzi szczypiący nocny mróz. To był czas obiadu, ale jeszcze nie kolacji, kiedy padający cień zapowiada nadchodzącą noc.

Cho Oyu - Emilio Previtali

North Face Everst, źródło: www.flickr.com

Przed nami było Cho Oyu, trochę chmur unosiło się w połowie ścian, ale na wysokim niebie panował kobaltowy błękit. Jasnym i ogromnym. Podszedłem kilka metrów wyżej, żeby móc stanąć obok niego. Tyłem do góry, z której chciałem jako drugi zjechać na snowboardzie. Russel milczał przez kilka sekund, patrząc gdzieś w górę, gdzieś w nieokreślonym kierunku. Wyżej niż było niebo, jego oddech utknął gdzieś w głębi płuc i nie tylko z powodu wysokości na której byliśmy. Wiedziałem co ma do powiedzenia.

Słowa się nie pojawiały, czułem ogromna potrzebę patrzenia niego, więc odwróciłem się w jego stronę, podobnie jak to zrobiła góra. Czekałem. To było miejsce, w którym musiałem być. „Marca nie ma”, powiedział. Poczułem promień ognia za mostkiem, moje kolana stały się miękkie, ale byłem tam nadal. Stojąc na swoim miejscu. Marco Siffiredi, był na snowboardzie na Evereści jako drugi w ciągu pięciuset dni. Dzień wcześniej, dotarł na szczyt i próbował zjechać środkiem Kuluaru Hornbeina. Ale nie zrobił tego. Poczułem falę gorąca, krew napływająca do policzków i walące serce. Nie szybciej, ale mocniej i każde uderzenie było jakby głębsze. Russel zaczął mi opowiadać o ostatnich dniach i godzinach Marco. A w pewnym momencie poprosił.. „Jesteś snowboardzistą, tak jak on, jesteśmy tutaj, żeby zrobić to samo. Nie rozumiem sensu, nie rozumiem ciebie i twojego rozumienia góry. Ale być może, jest coś co zrozumiem, może jestem tu w poszukiwaniu czegoś. Potrzebuję znać ciąg dalszy tej historii, pomóż mi zrozumieć. Russel nie zauważył wzroku moich towarzyszy, którzy po cichu podeszli blisko nas. Wszyscy stali i patrzyli na nas, tam pod Cho Oyu. Chmury wysoko biegły po niebie.

Cho Oyu - Emilio Previtali

Cho Oyu, źródło www.summitpost.org

Nie wiedziałem co mam robić, nie wiedziałem czy jestem szczęśliwy znając część tej historii. Nie byłem pewien, czy chcę znać. Nie chciałbym tam nigdy być, ale już tam byłem. Byłem na górze, podobnie jak Marco. Zbliżony do Marca. Starając się zrobić to samo co on, zjechać na snowboardzie z jednej z najwyższych gór na ziemi. Nic innego nie istniało. Zdałem sobie sprawę, że mogłem tylko wysłuchać i nauczyć się czegoś jeszcze. Uciec nie mogłem. Kiwnąłem głową na znak że rozumiem i Russel zaczął mówić dalej. Powiedział mi tą część historii, którą Musiałem znać i której nigdy nikomu nie powinienem opowiadać.

Russel raz jeszcze poprosił, o to bym zachował, to co powiedział. Tym razem to było tylko kilka słów, bez żadnego gestu, bez ruchu głowy.

- Dobra – powiedziałem. I jeszcze raz podziękowałem za to co mi powiedział.

Poczułem natychmiastowe uczucie lekkości i głębokiego spokoju. Russel, pożegnał się i zaczął wracać do obozu. Nie było już nic do powiedzenia czy zrobienia. Stałem na szczycie wzniesienia, zrozumiałem jak bardzo trudne było dla niego, że to on był organizatorem wyprawy Marco. Chciałem go przytulić, ale nie miałem odwagi. Co za idiotyzm. Płakałem cicho, prawie niewidocznie. Podszedł do mnie Zaffa i stanął nic nie mówiąc. Nie próbował zobaczyć moich łez. Powiedziałem mu tylko, że Marco Sifferdi nie ma. nie było już nic więcej do wyjaśnienia, nie było nic do dodania.

Stałem na szczycie samego kamienia. Zrozumiałem, jak trudno było dla niego, że był organizatorem i kierownikiem wyprawy Marco i chciałem go przytulić, ale nie miałem odwagi. Co za palant. Płakałam nieco "potem Zaffa i zaczął częściowo do mnie, nic nie mówiąc. Nie próbował niech zobaczy, że płaczę i powiedziałem mu, że Marco Siffredi było. Nie było nic do wyjaśnienia, nic do dodania.

Tego wieczoru, prosto po kolacji poszedłem do łóżka. Zapaliłem świeczkę, jak zwykle, włożoną do puszki po Coca Coli, tak przyciętą, żeby mogła spokojnie się palić w nocy. Nie spałem, godzinami wpatrując się w sufit i obserwując jak sufitem i całym namiotem wstrząsa wiatr. Co jakiś czas słyszałem w oddali czyjś kaszel, gdzieś dochodzący z pobliskiego namiotu. Nie widziałem też Russela przez kilka dni. Aż do dnia, kiedy umówione muły przyszły po rzeczy, ponieważ zbliżał się już powrót w doliny. Do domu.

Wyprawa się zakończyła, nie ma góry. Nawet Russel i jego klienci wracali z powodu zbyt dużej ilości śniegu i utrzymującej się złej pogody.

Schodziliśmy z jedynki, zabierając wszystkie rzeczy. Byliśmy już przy końcu lodowca, w połowie drogi do obozu bazowego. W moim wypchanym do granic możliwości plecaku była również tabela, gdzie miałem zapiski z mojego drugiego pobytu ze snowboardem na Cho Oyu i snowboard. Nie zjechałem ze szczytu, ale z jakiejś pięknej sekcji. Russel poprosił mnie o nią, podziękowałem mu za to.

- Chcę pomóc, chcę zabrać i tabelę i snowboard. Chcę pomóc i cieszyć się tym. – powiedział Russel.

Zdjąłem plecak, odpiąłem torbę ze snowboardem i podałem mu ją. Patrzyłem na niego jak schodzi o wiele szybciej ode mnie. Kiedy dotarłem do mojego namiotu w bazie, znalazłem snowboard i dwie pełne puszki Blue Ribbon.. dwa piwa. Jedno dla mnie i jedno dla Zaffa który albo w ogóle nie pije, albo jest kompletnym abstynentem.

Żegnaj Marco…

Emilio Previtali, tłumaczenie: Małgorzata Klamra